Ewa Schilling w dystopijnym „Nadfiolecie” zgadza się z Michelem Houellebecquiem, autorem „Uległości” – cywilizacje, czy demokracje, nie zostają zabite, lecz „umierają śmiercią samobójczą”. Umierają z powodu bierności i głupoty tych, którym nie chciało się ich bronić. W narodzie „wygasła skłonność do buntu” – słyszymy w pewnym momencie w powieści. Czy taki ogień można rozniecić na nowo?

Witajcie w Polsce, wielkiej, dumnej, katolickiej. Witajcie w kraju powszechnej szczęśliwości, gdzie nikt nie zaśmieca umysłów młodych ludzi wiedzą o bezpiecznym seksie, gdzie w zamkniętych zakładach skutecznie reedukuje się tych, którym zdarzyło się mieć przejawy samodzielnego myślenia. Witajcie w kraju, gdzie takie symbole komunizmu jak Pałac Kultury zastąpione zostały wreszcie świątyniami, a każdy, kto odstaje od ogółu – wiarą, kolorem skóry, a nawet zachowaniem, o orientacji seksualnej czy „niepolskim” pochodzeniu nawet nie wspominając, jest szybko identyfikowany, pilnie obserwowany, a gdy trzeba – eliminowany, by nie zagroził społeczeństwu w jego szczęśliwym bycie, rozkwitającym pod opiekuńczymi skrzydłami Kościoła.
Taka jest właśnie rzeczywistość „Nadfioletu” Ewy Schilling – powieści dystopijnej, w której Polska jest krajem ultrakatolickim, rządzonym przez Kościół, a przy tym państwem mafijnym, gdzie ci, którzy są dla władzy niewygodni, których zachowanie mogłoby się choćby położyć cieniem na reputacji stanu kapłańskiego, szczęśliwie zawsze w porę popełniają „samobójstwa”. To dyktatura teokratyczna w pełnym rozkwicie, oparta w głównej mierze na bezwzględnej lojalności swoich funkcjonariuszy – księży. Kapłanów nawet najbardziej lokalnego szczebla, którzy każdemu w parafii tworzą dossier. I wiernych, którzy czy to zastraszeni, czy z pełnym przekonaniem co do słuszności takiego postępowania, zadenuncjują każdego, kto może wprowadzić zamęt. Którzy rozniosą wśród sąsiadek i sąsiadów apel poparcia dla zaostrzenia kar za homoseksualność, z nieznoszącym sprzeciwu żądaniem złożenia pod tym dokumentem swojego podpisu.
Ewa Schilling nie buduje jednak swojej powieści na opisie państwowych struktur represji, nie ma u niej – jak choćby w „Uległości” Houellebecqua, czy choćby równie dystopijnym „Czarnym słońcu” Jakuba Żulczyka – bohaterów bliskich najwyższym szczeblom władzy. I nawet jeśli zdarzy jej się obnażyć kulisy knowań niektórych wyżej postawionych „żołnierzy” aparatu, to interesuje ją głównie przyczyna zaistniałego stanu rzeczy, a więc to, co leży u podstaw. To mentalność kłębiącą się małych mieszkaniach zapuszczonych kamienic, zrodzona z bezrefleksyjnego odprawiania religijnych rytuałów, z naiwnej wiary w Jezusa-bondyna i bałwochwalcze uwielbienie dla podwórkowej figury Maryi. Nie ma jednak u Schilling krytyki religijności jako przeżycia duchowego, jest za to krytyka religijnego fundamentalizmu i prymitywnej głupoty, objawiającej się bezmyślnym, pozbawionym refleksji powtarzaniem stereotypowych zachowań, sądów i opinii.
Bo wszak – i tu Schilling wyraźnie zgadza się z Houellebecquiem – cywilizacje nie zostają zabite, lecz „umierają śmiercią samobójczą”. Umierają z powodu bierności i głupoty tych, którym nie chciało się ich bronić. W narodzie „wygasła skłonność do buntu” – słyszymy w pewnym momencie w „Nadfiolecie”. Czy można rozniecić ten ogień na nowo?
Aby przyjrzeć się przyczynom owego „wygaszania się buntu”, autorka powołuje do istnienia swoje bohaterki – kreśli losy Hanny, Stasi, Ireny, Reginy, Zosi czy Marii. Każda z nich jest inna, ale i każda z nich jest na swój sposób samotna, odrzucona, stłamszona – najczęściej przez bliskich im mężczyzn: syna, męża, sąsiada. Przy całej ich aktywności na polu zawodowym, czy angażowaniu się w sprawy parafii, uderza ich bierność w dochodzeniu swoich praw, pogodzenie się z rzeczywistością, dbałość o zachowanie choćby najgorszego status quo. Wśród tych narysowanych z detalami intymnych portretów, na szczególną uwagę zasługuje postać Zosi, poniewieranej i poniżanej przez syna, a przy tym spolegliwie znoszącej obelgi,, co bynajmniej jednak nie wynika z dumy lub akceptacji tego stanu, lecz z przerażenia.
Ta ogólna bierność najmniej zdaje się dotyczyć Hanny, na co dzień pracującej jako pielęgniarka na oddziale położniczym. Kobiety, która potrafi jeszcze samodzielnie myśleć i przekazać to swojej córce, nawet jeśli i jej nieobcy będzie lęk, gdy przyjdzie się zderzyć z aparatem państwa. To właśnie u tej bohaterki pewnego dnia wynajmie pokój czarnoskóra kobieta przedstawiająca się jako Drozd Zielona Różdżka. Postać niosąca ze sobą oczywisty w tej sytuacji powiew inności – intrygującej, ale i przerażającej. I słusznie, bo nic od tej pory nie będzie już takie jak wcześniej. Wraz z postacią Drozd wprowadza bowiem Ewa Schilling do „Nadfioletu” rodzaj nienachalnego mesjanistycznego mistycyzmu. „Mesjanistycznego” raczej w pierwotnym znaczeniu tego słowa, a więc przywołującego na myśl wprawienia w ruch machiny zdarzeń przez osobę namaszczoną, wybraną. Nie do końca zaś stanowiącą figurę eschatologiczną, nawet jeśli znajdziemy w książce nawiązanie do idei męczeńskiej śmierci i zmartwychwstania, niepodanej jednak – co istotne – w sposób jednoznaczny.
O „mistycyzmie” piszę zaś w takim znaczeniu, w jakim pojawia się on choćby w pierwszych scenach „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa. „– Pani kogoś szuka?” – pyta wszak Hanna zamierzająca dopiero powiesić ogłoszenie o wolnym pokoju. „– Będę tu mieszkać” – słyszy, a słowa te mają w sobie element profetyczny. I choć Drozd nie jest kolejnym wcieleniem Wolanda, to ma w sobie rys bohatera jeśli nie wszechwiedzącego, to na pewno wykraczającego percepcją poza tu i teraz. Bohatera-archetypu, bohatera zwycięskiego, pozbawionego skazy, w którym pokładamy naszą, czytelniczą, nadzieję. Czy jednak to właśnie Drozd będzie tytułowym nadfioletem? Siłą niewidoczną dla oka, ale posiadającą zdolność zarówno niszczenia jak i leczenia?
Czy zderzenie takiej postaci z bohaterkami bojącymi się unieść głowę by rozejrzeć się wokół siebie, doprowadzi do wydarzeń, które „odmienią oblicze ziemi”, albo przynajmniej zrodzą zarzewie buntu? Choćby małego, codziennego, nieistotnego z punktu widzenia skali potrzeb, lecz ważnego dla indywidualnych doświadczeń, dla zbudowania w sobie odwagi do przekroczenia granic – swoich lęków, kompleksów, ograniczeń, wreszcie własnej seksualności? Do odzyskania stłamszonej lub utraconej tożsamości? Czy może będzie tylko nic nieznaczącym epizodem skutecznie zneutralizowanym przez totalitarną machinę dystopijnej Rzeczypospolitej?
„Nadfiolet” daje nam wizję świata ponurego, brunatnego, jakby zadekowanego hermetycznie w nieprzepuszczalnym słoju. Czy otwarcie wieka jest możliwe? Schilling daje odpowiedź, ale nie jest ona w żaden sposób jednoznaczna. Odmienne stylistycznie zakończenie nasuwa całe spektrum interpretacji, z których najwyraźniej właściwa będzie tylko ta, na jaką będzie stać nas samych.
Ewa Schilling, Nadfiolet
Seqoja 2020