Joanna Rudniańska w „RuRu” korzysta z narracji zdziwienia, niezrozumienia, zagubienia, by oswajać strachy, które stają się udziałem jej bohaterów. Strachy wielkie, ponadjednostkowe i strachy osobiste, też wcale nie tak małe. Pozwala to nam podejść do opisanego zła bliżej, by tym lepiej przypomnieć sobie o przerażającej naturze ludzkiej bezwzględności.

Proza Rudniańskiej jest zakorzeniona w umysłach narratorów i choć pozornie behawioralna, oszczędna w opisywaniu emocji, w istocie skupia się wyłącznie na psychologii postaci, przekazując nam ich, i tylko ich, pojmowanie świata, ich, i tylko ich, interpretację zdarzeń. Widzimy więc przerażenie, choć nikt o nim nie wspomina, czujemy bezsilność, choć nie zaobserwujemy jej w gestach i postępowaniu, zdajemy sobie sprawę z bólu, choć schowany jest pod maskami – często także języków: francuskiego, którym spisany zostaje testament, jidysz i hebrajskiego, które stają się ucieczką od tego, z czym kojarzy się polszczyzna, a także języka obrazu, fotografii, którego nie trzeba dodatkowo tłumaczyć.
Opisywany w tym tomie opowiadań świat najczęściej widzimy albo z perspektywy dziecka, albo osoby stojącej nad grobem, co w istotny sposób wykrzywia perspektywę. Autorka przepuszcza bowiem pokazane obrazy przez ów pryzmat naiwności lub demencji, który to zabieg pozwala jej opowiadać o sprawach ważnych, trudnych, często przerażających, ale bez popadania w dosłowność.
My, dorośli, wiemy lub domyślamy się, co mogło się wydarzyć, lecz mimo to przyjmujemy bez szemrania obecną tu narrację niedopowiedzenia wynikającego najczęściej z braku odpowiednich doświadczeń bohaterów. Przyjmujemy, bo Rudniańska poprzez wybór narratorów (zarówno trzecio- jak i pierwszoosobowych) wprowadza nas w opowieść językowo nieskomplikowaną, tradycyjną, chwilami wręcz gawędziarską, dopiero pod tą warstwą chowając przytłaczającą prawdę. Ta proza jest jak mieszkanie Ewioletki, jednej z narratorek, pełne znajomych, codziennych sprzętów, z „mebloszafą” na czele, które jednak maskują głęboko skrywane, przerażające tajemnice. Jest jak znane podwórko, którego pozorny spokój pozwala nie przyjmować do wiadomości prawdy o wydarzającym się tu i teraz złu.
W „RuRu” też co chwilę spomiędzy wersów wyzierają schowane tam strachy. I to nie byle jakie. Ujrzymy oczami narratorów działanie komunistycznego aparatu represji, ujrzymy nienawiść, ksenofobię i antysemityzm – zarówno w odsłonie znanej z Marca’68 jak i współczesnej, zobaczymy widzianą oczami dziecka Zagładę, ale i strachy codzienne, zrodzone z braku empatii, miłości, uczuć wyższych, także w ich najbardziej przerażających przejawach. Wszystkie one bolą tym bardziej, że wraz z narratorami musimy przejść proces dojrzewania, prowadzący do poznania ich natury, zrozumieć je, przemyśleć na nowo.
Rudniańska z jednej strony pozwala więc swoim bohaterom nie pojmować do końca tego, co staje się ich udziałem, oswaja tym samym ich strach, osładza go tym, co znajome. Cukierki, lizaki, piesek, harley davidson, emocje związane z egzotyczną podróżą – wszystko to odciąga ich uwagę od bólu, którego wszak doświadczyli, nie zmniejszając przy tym w żaden sposób ogromu wydarzającego się zła. Pozwala im to skrzętniej ukryć przed nami ich swój lęk i udawać przy okazji, że ukrywają go też przed sobą. Dzięki temu zabiegowi my również możemy pozornie oswoić te strachy, ale tylko po to, by tym łatwiej się do nich zbliżyć i ostatecznie lepiej zrozumieć istotę wyrządzanego przez ludzi zła, przypomnieć sobie jego prawdziwą naturę.
Joanna Rudniańska, RuRu
z ilustracjami Mateusza Kaniewskiego
Nisza, Warszawa 2019