recenzja

Psychoterapia hekatomby | Joanna Rudniańska, Sny o Hiroszimie

„Sny o Hiroszimie” Joanny Rudniańskiej to historia złożona z mglistych, czasem onirycznych opowieści, które razem, gdy zakończymy już lekturę, opowiedzą pewną konkretną historię. Historię, której finał jest spodziewany i którego nie chcemy, a którego przecież nie możemy się doczekać.

Pewnie każdy miał kiedyś taki męczący sen, nie koszmar, ale męczącą nocną wizję, z której chętnie by się wybudził, lecz z drugiej strony ciekaw jest końca snu, jakikolwiek by nie miał być. Sen, z którego co chwilę się wybudza i wnet zasypia ponownie, orientując się resztami świadomości, że z jednego męczącego majaka wpadł w następny, a potem kolejny. Każdy z nich pozornie jest inny i o czymś innym, ale w końcu okazuje się, że każdy jest o tym samym, że jest albo inną wersją tej samej historii, albo jej ciągiem dalszym czy rozwinięciem pobocznego wątku, który choć sam nie popycha poznania w przód, to okazuje się niezbędny dla wyjaśnienie sennej wizji. Więc choć w innych barwach i światłocieniach, to jest to ciągle ta sama opowieść, którą chcemy ujrzeć do końca. To taki sen, który nad ranem pozostawia w pamięci totalną Hiroszimę.

Taką właśnie opowieść zaordynowała swoim czytelnikom Joanna Rudniańska. Bo jej „Sny o Hiroszimie” to nie jeden sen, ale wiele różnych sennych, mglistych onirycznych opowieści, które razem, gdy zakończymy już lekturę, opowiedzą jednak pewną konkretną historię. Historię, której finał jest spodziewany, którego nie chcemy, ale też którego nie możemy się doczekać. Bo autorka dokonuje psychologicznej wiwisekcji na żywym organizmie swoich bohaterów, igrając z ich pamięcią, przypomnieniem, przeszłością.

Korzysta przy tym z wielu wzorców i schematów, miesza konwencje i style. Buduje narrację na kontrastach, w jednym rozdziale łącząc wydawałoby się niepołączalne, a gdy ten cel już osiągnie, zaraz w następnym porzuca go, by sięgnąć po inny, z którego też po chwili rezygnuje, by wrócić po ten pierwszy, albo też znaleźć jeszcze inny środek wyrazu. Gra umiejętnie konwencją, budując niby powieść psychologiczną, niby dramat teatralny, prowadząc dialog między „jakimś” nim a nią, albo też przenosząc pozornie środek ciężkości opowieści w jeszcze inne obszary wewnętrznej koegzystencji myśli bohaterów i przestrzeni w której oni się poruszają.

Czyni to tak prostymi środkami wyrazu, że gdy już je poznamy, wydają się zwyczajnie oczywiste, ale jednocześnie takimi nie były jeszcze chwilę przedtem. Autorka łączy więc opis ekskluzywnej elegancji Bibi – naszej przewodniczki po tym mikroświecie przeżyć i wrażeń – z marketową garderobą Janiny, na relacji pomiędzy nimi budując główną oś fabuły. Książkowa Beatrycze (Bibi) jest psychoterapeutką, a Janina jej pacjentką. Jednak terapia zafundowana czytelnikowi przez Rudniańską nie będzie li tylko relacją z tej psychoterapii, ani nawet z terapii innych pacjentów Beatrycze. Nie będzie ani sprawozdaniem z relacji Bibi z matką – artystką, opisem widoków rozciągających się apartamentu na szesnastym piętrze warszawskiego Cosmopolitana, scenariuszem dramatu pogubionych kochanków, ani studium rozpadu małżeństwa. A może inaczej. Będzie tym wszystkim, a nawet czymś znacznie więcej. Autorka bowiem, sięgając do pokładów pamięci swoich bohaterów, odkopie najpierw chmurę popiołów wydobywających się z islandzkiego wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 r. tuż po katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem, potem odgrzebie chmurę radioaktywnych popiołów unoszącą się z reaktora atomowego po katastrofie w Czarnobylu, by wreszcie opowiedzieć o hibakusha i bombach atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki. Doprowadzi do tej hekatomby, by jej bohaterowie na gruzach pamięci mogli sobie na nowo przypomnieć wszystko to, co wyparli.

Czy jednak na pewno tego chcą, czy chcą odzyskać tę swoją część zapomnianej historii? Czy dzięki niej będą bardziej spełnieni, bardziej zupełni? Czy ta pamięć im będzie potrzebna? A może lepiej jest nie pamiętać, nie przypominać sobie, nie śnić. „Sny o Hiroszimie” Rudnianńskiej są jak sen, którego wcale nie chcieliśmy śnić, ale chce się go dośnić do końca, jakikolwiek by miał nie być ten koniec. I chociaż każdy sen jest inny, napisany przez autorkę, a czasem nawet zilustrowany, w innych barwach i światłocieniach, to każdy z nich snuje swoją część tej samej opowieści, tej samej historii. Odgrzebuje z popiołów niepamięci wszystko to, co chcielibyśmy, a może i powinniśmy zapomnieć, nie pamiętać. To taki sen, który nad ranem pozostawia w pamięci totalną Hiroszimę.

Joanna Rudniańska, Sny o Hiroshimie

W.A.B. 2019

%d