recenzja

Corrida w rytmie flamenco | Wojciech Dutka, Kurier z Toledo

Najnowszą książkę Wojciecha Dutki można czytać na trzy sposoby. Jako opowieść na poły awanturniczą, szpiegowską, rozgrywającą się pod gorącym słońcem Hiszpanii roku 1936. Można też „Kuriera z Toledo” odczytać jako swoiste memento dla bratobójczej wojny domowej, która niezależnie od tego gdzie i kiedy wybucha, zawsze niesie ze sobą żniwo bólu, cierpienia i śmierci. I wreszcie można na tę powieść spojrzeć jak na uniwersalną historię miłości, jedynej, trudnej, niemożliwej, rozpaczliwej, udręczonej.

Wojciech Dutka zrobił to, co wielokrotnie już pokazał, że potrafi. Napisał fascynującą opowieść z wielką historią w tle i ze ściskającą za gardło niezwykle mocną sceną kulminacyjną. Tym razem skierował swoje spojrzenie na Hiszpanię w przeddzień i w czasie frankistowskiego zamachu stanu – bratobójczej wojny domowej, która podzieliła ten kraj, podzieliła hiszpańskie społeczeństwo, wreszcie podzieliła rodziny i pozostawiła wciąż jątrząca się ranę, której nawet upływ prawie całego wieku nie zdołał zabliźnić.

Narracja zbudowana jest wokół postaci młodego dyplomaty, który tu dla potrzeb książki dostał imię i nazwisko polskiego arystokraty Antoniego Mokrzyckiego. To z jego perspektywy będziemy śledzili konflikt, który wybuchł w Hiszpanii w roku 1936 pomiędzy liberalnym, lewicowym rządem, a nacjonalistami, idącymi pod rękę z Kościołem Katolickim, pragnącymi zdusić w gnębionych ludziach pragnienia wolności, sprawiedliwości i godności. Ale przede wszystkim jest to opowieść o miłości, która cierpliwa jest i łaskawa, nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie dopuszcza się bezwstydu, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i zda się, że wszystko przetrzyma – moglibyśmy powtórzyć słowa „Hymnu do miłości” z listu do Koryntian Pawła z Tarsu.

I chociaż to miłość niemożliwa, to tak naprawdę przez jej pryzmat Dutka opowiada uniwersalną historią o uczuciu, które daje siłę do wydawałoby się nadludzkich czynów. Takich, które mają w sobie pierwiastek heroiczny, nawet jeśli dotyczą tylko dwóch osób i dzieją się w mikroskali ich osobistego kosmosu uczuć.

Tak jak flamenco opowiada tańcem historię, tak samo Dutka przenosi nas z Polski do pachnącej słońcem Hiszpanii, do owiniętego pasem wód Tagu Toledo, do Sewilli słodkiej od pomarańczy, do metropolitalnego Madrytu, do La Manchy i do Andaluzji. Czyni to tylko po to, by – jak we flamenco – wprowadzeni przez niego na scenę wydarzeń aktorzy gestem, dotknięciem dłoni, spojrzeniem, oddechem i wszystkimi innymi zmysłami opowiedzieli o namiętności i zwątpieniu, nadziei i odwadze, łamaniu granic i przełamywaniu tabu, wreszcie o odnajdywaniu się w miejscu, w którym bohaterowie powieści sami nigdy by się nie spodziewali znaleźć.

Robią to wszystko w imię odszukania w sobie i w tym drugim, intymnego żaru zmysłów. Słońca, które razi tak, iż by nie oślepnąć trzeba zamknąć oczy, a mimo to przez zasnute powieki dostrzec można tę jedną, jedyną twarz, usta, oczy. Wsłuchać się w oddech i delektować się tą faustowską chwilą, która jest tak piękna, że chciałoby się, by trwała wiecznie. A gdy już będziemy włączeni w ten rytm, w to staccato wybijane na parkiecie, zdziwimy się nowym brzmieniem. bo niespodzianie dotrze do nas nutka nostalgii, a może rozpaczy, która najpierw niepewnie, a potem odbierając całą nadzieję, zdominuje opowieść. I gdy wzniecony tańcem pył opadnie zamiast na scenie znajdziemy się na arenie corridy, a z trybun zamiast aplauzu widowni będzie dochodził wściekły ryk tłumu. To tu w nierównej, i z góry zaaranżowanej walce staniemy naprzeciw matadora, który wspierany przez usłużnych torreadorów, pikadorów i banderillerów, pozornie z gracją, w choreografii, zdałoby się podobnej do tańca śmierci, zada ostateczny cios republice, odbierając poranionemu i sponiewieranemu przeciwnikowi wolność, godność i życie.

A gdy lato miłości dobiegnie końca, wrócimy do Madrytu, ale już w innym nastroju. Bo jak można by przejść obojętnie wobec Sewilli utopionej we krwi przez banderas z marokańskiej Legii Cudzoziemskiej, wobec masakry dokonanej przez falangistów i zabójstwa Lorci w Granadzie? Flamenco dobiegło końca, arena corridy opustoszała, zamiast chwil triumfu i aplauzu zaczęła się opowieść o rebelii, która stała się preludium kolejnej wojny światowej. Zamiast kastanietów rytm wybijały strzały z karabinów maszynowych i bomby zrucane z samolotów Lufftwaffe na baskijską Guernicę i inne broniące się przed puczystami miasta. Śpiew zastąpiły jęki rannych i umierających na linii frontu tej bratobójczej wojny. Jest więc to też opowieść o żalu, który boli i wypala, i przebaczeniu, które pozwala odzyskać spokój, o zemście, która nie daje ukojenia i stracie, która pozostawia wyrwę w sercu i pustkę w duszy.

Autor „Kuriera z Toledo” pokazał już wielokrotnie, że potrafi tak konstruować opowieść, by niosły ją nie tylko słowa, lecz również symbole. I jest to poniekąd jego znakiem rozpoznawczym. Nie może więc dziwić, że wplótł w swoją narrację fakty i osoby znane z kart historii, w ten sposób niejako na ich barki przenosząc ciężar opowieści. Skorzystał ze sprawdzonej w swoich wcześniejszych książkach, zwłaszcza we wznowionej w ubiegłym roku „Czerni i purpurze”, metody polegającej na wpleceniu w losy fikcyjnych bohaterów epizodów z życia prawdziwych ludzi. Wokół wydawałoby się drobnych zdarzeń potrafi zbudować całą opowieść nadając jej naturalny charakter, a luki wypełniając opowiadaną przez siebie historią. Nic zatem dziwnego, że drogi książkowego Mokrzyckiego przetną się z jednym z najsłynniejszych dwudziestowiecznych hiszpańskich poetów, dramaturgów i felietonistów Federico del Sagrado Corazón de Jesús García Lorcą. Spotka też tak istotne dla naszej kultury postaci jak Simone Weil, Pablo Neruda czy Ernest Hemingway. Temu ostatniemu Dutka pozwoli zresztą zagrać większą rolę w swojej powieści.

Ale galeria postaci historycznych obecnych na kartach powieści będzie znacznie dłuższa, bo przecież opowiadając o wojnie domowej w Hiszpanii nie sposób pominąć głównego architekta dyktatury, czyli generała Francisco Franco, którego ręce unurzane są we krwi rodaków nie mniej niż rzeźnika Sewilli generała Gonzalo Queipo de Llano y Sierra czy innego nacjonalistycznego generała Juana Yagüe Blanco. Na kartach „Kuriera z Toledo” znajdzie się też miejsce dla polityczki anarchistycznej Federici Montseny – pierwszej kobiety na stanowisku ministra w zachodniej Europie. Polski wątek będzie zaś nie tylko odciśnięty w hiszpańskiej wojnie domowej w poprzez zaangażowanie emocjonalne głównego bohatera powieści – Antoniego Mokrzyckiego pełniącego obowiązki chargé d’affaires – ale sportretowany zostanie też Marian Szumlakowski, ambasador II RP w tamtych dniach w Hiszpanii. Swoje miejsce w książce znajdzie też Józef Beck polski minister spraw zagranicznych w owych latach, tu ukazany wyjątkowo delikatnie, choć był jednym z tych sanacyjnych przywódców, którzy uciekli do Rumunii pozostawiając walczący kraj i odpowiadają za upadek II Rzeczypospolitej. Galeria Polaków byłaby jednak niepełna, gdyby nie pojawił się (noszący ten pseudonim od tego właśnie czasu) generał Walter, czyli Karol Świerczewski, jeden z dowódców walczących po stronie legalnego rządu brygad międzynarodowych, tu – delikatnie mówiąc – sportretowany przez autora z wyraźną odrazą, czemu dał wielokrotnie wyraz na kartach książki. Ale choć od postaci historycznych jest w tej książce aż gęsto, to nie przytłaczają samej opowieści, budują tylko jej tło i uzupełniają akcję powieści.

W tej beczce miodu jest też jednak i łyżka dziegciu, która nie pozwala w pełni  zatopić się w tę prozę – w opisaną przez autora Hiszpanię anno domini 1936 pełną barw, w te dni ciepłe, pełne słońca i miłości, ale i te spowite w czarnym dymie unoszącym się znad pól bitewnych i z spływających krwią okopów. Przyjemność z lektury burzą nieznośnie nieakceptowalne literówki (korekta!). Dutka nie wyzbył się też belferskiego nawyku kilkukrotnych powtórek i parafrazowania prezentowanych treści do tego stopnia, że staje się to z każdą kolejną wręcz irytująco niestrawne, z kwaśnym posmakiem nieprzetrawionej wódki (po lekturze książki myślę, że zgodzi się z tym porównaniem wielu czytelników). Czasem po prostu byłoby lepiej, gdyby autor dokonując charakterystyki postaci nienachalnie zwrócił uwagę na dzierżone przez opisywanego bohatera stale rekwizyty i nie epatował przy każdym pojawieniu się tej postaci na kartach książki własną, subiektywną i artykułowaną wprost oceną. To samo miało miejsce we wcześniejszych książkach autora, szczególnie w opisie jednej z postaci, w skąd inąd znakomitej „Czerni i purpurze”. To jednak co uchodzi w pierwszej powieści, w kolejnych, nawet najbardziej przychylni recenzenci wytkną zmuszeni obowiązkiem i w poczuciu odpowiedzialności przed czytelnikami. Wszak umiejętność prezentacji słowem świata kreowanego na kartach powieści to coś więcej niż technikalia, a i nie każdy czytelnik oczekuje tego, by autor prowadził go na postronku swoich poglądów. Nie wiem też, co w procesie wydawniczym stało się z początkiem książki, ale jednak byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy mogli powoli odkrywać, wraz z główną postacią tej opowieści, ten odległy kraj leżący na półwyspie iberyjskim i – zdaje się tak samo odległą od przeciętnej wiedzy – homoerotyczną fascynację Mokrzyckiego kurierem z Toledo.

Ja jednak, jako zagorzały czytelnik powieści Wojciecha Dutki, będę mimo wszystko zachęcał do lektury „Kuriera z Toledo”. Bo Dutka z jednej strony wsadził przysłowiowy kij w mrowisko piewców narodowej mitologii gloryfikującej rządy sanacyjne i ich postawę wobec nacjonalistyczno-faszystowskiej prawicowej junty Franco. Z drugiej, niejako jeszcze na dokładkę, jego główna postać wplątuje się w nieheteronormatywny romans z Teo Gonzalezem. Cóż, myślę, że jeśli podniosą się głosy oburzenia (czego nie wykluczam), to jestem przekonany, że będą to pomruki tych, którzy – podobnie jak sanacyjne władze – w przypadku zagrożenia pierwsi zdezerterują uciekając przez współczesne Zaleszczyki.

Mam też swoją prywatną refleksję po lekturze „Kuriera z Toledo”. Książka ta dzisiaj powinna być obowiązkową lekturą dla wszystkich tych, którzy szczują i judzą jednych przeciwko drugim. Którzy z kłamstwa, oszczerstwa, a w dzisiejszej nomenklaturze: hejtu, uczynili sobie lukratywne źródło zysków i karier. Którzy słowo zaprzęgli w jasyr i zamienili na mowę nienawiści, brata stawiając przeciwko bratu. Którzy łasi na przyszłe apanaże wysługują się tym, co mają ręce usmarowane ekskrementami pogardy, którymi obrzucają swoich pobratymców wyłącznie z tego powodu, że są inni. Których „żadne krzyki, żadne płacze nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Wreszcie ci, którzy miast głosić słowo miłości lżą, a w swoich progach chętnie witają mentalnych spadkobierców architektów hekatomby, która spustoszyła świat pierwszej połowy XX wieku. Wreszcie tych, którzy wprawdzie nic nie robią by temu przeciwdziałać, ale po cichu kibicują tej Hydrze nietolerancji, która coraz wyżej swój łeb podnosi. Bo to oni odpowiadają za zło.

Wojciech Dutka, Kurier z Toledo
Lira 2019

%d bloggers like this: