książki

Projekt: miłość | Tomasz Maruszewski, Do końca świata

Człowiek samotny jest jak mechanizm, któremu brakuje istotnej części. Dąży więc do jej odnalezienia. Dąży za wszelką cenę, na wszelkie możliwe sposoby. Tak odczytuję „Do końca świata” Tomasza Maruszewskiego.   

Jerzy pracuje nad projektem czegoś, co wkrótce zrewolucjonizuje świat. Czego? Nie wie tego nikt, poza Jerzym, choć przecież ma być to dzieło zbiorowe, efekt wytężonej pracy całej firmy. Każdy z działów zna jednak tylko ułamek projektu, posiada pojedynczy klocek do całej układanki – i nic dziwnego, bo konkurencja nie śpi i już wypuszcza macki przemysłowego szpiegostwa. Ale ta tajemnica, choć w istotny sposób „przykleja” nas z początku do bohaterów i ich świata, nie jest w powieści Tomasza Maruszewskiego najważniejsza – szybko okazuje się, że ten wątek jest tylko jednym z klocków zupełnie innej, znacznie większej układanki. I to z nią jako czytelnicy tak naprawdę musimy się zmierzyć.

Nie będzie to zadanie łatwe, bo „Do końca świata” – choć przyswajalne na poziomie języka i zbudowane z początku na drabince quasi sensacji rodem z opowieści o bezpardonowej rywalizacji technologicznych koncernów, potem korzystające ze schematu uczuciowego trójkąta – okazuje się w istocie skonstruowane z niedopowiedzeń, tropów nie tyle fałszywych, co niepełnych. I nic dziwnego, bo to opowieść o fragmentach, o częściach, o rozpadzie i chęci złożenia na nowo tego, co w tej konkretnej chwili nie stanowi całości.

Maruszewski słusznie wybrał dla swojej opowieści płaszczyk technologiczny, bo choć mówi w zasadzie wyłącznie o emocjach, to zrównuje je poniekąd z porządkiem fabrycznej taśmy, gdzie każdy element budowanego gadżetu musi do siebie idealnie pasować. Pozwala w ten sposób inaczej spojrzeć na uprządkowanie, jakie bohaterowie chcą odczuwać także w sferze swoich uczuć – zarówno miłości jak i niezwykłej przyjaźni. Bo przecież model wzajemnych relacji jaki tworzą Jerzy, Magda i Tadeusz jest na tyle delikatny, że nie mógłby przetrwać bez precyzyjnego ustaleniu ról.

Wszystko po to, by zanegować stan samotności. Bo Maruszewski zdaje się mówić, że człowiek samotny jest niepełny, niedokończony, musi więc jak najszybciej znaleźć brakującą część, nawet jeśli miałaby to być część w jakimś stopniu zastępcza. Znaleźć za wszelką cenę.

Ale jego bohaterowie nie są robotami, dlatego łączenie elementów, dopełnianie i spełnianie rozgrywa się tu na styku interakcji między bohaterami, w burzy emocji wzmaganej istniejącymi między nimi animozjami. Choć tak naprawdę animozje są kolejnym niedopowiedzeniem – chodzi wszak o poradzenie sobie z bezwarunkową miłością, z uczuciem nieznoszącym półśrodków. „Do końca świata” na poziomie psychologicznej konstrukcji postaci zbudowane jest bowiem ze skrajności. Wszelkie erzatze zostają wyśmiane, wykpione, wszelkie próby racjonalizowania rzeczywistości – przyjęte wzruszeniem ramion, negowanie sensu uczucia skwitowane pełnym pobłażania westchnieniem, a sugestia zastąpienia miłości nienawiścią lub obojętnością skutecznie odtrącona. Ważna jest w tym kontekście scena w sądzie, gdy raz na zawsze obalone zostają zasady świata opierającego się na „szkiełku i oku”, a nie na „patrzeniu sercem”. Ale z tym zastrzeżeniem, że miłość pozostaje projektem wymagający precyzji, najwyższej dokładności, maksymalnego zaangażowania, a przede wszystkim poświęcenia. Czasem samego siebie i egoistycznie pojmowanego szczęścia.

Tomasz Maruszewski, Do końca świata

Prószyński i S-ka 2019  

%d bloggers like this: