Jesteśmy słabi i samotni, więc szukamy kogoś, kto da nam siłę i wcieli nas do wspólnoty i tym samym pozwoli nam zazielenić się, rozkwitnąć. Szukamy guru. Czyli złudzeń.

Zwierzają się – dopiero na końcu dowiemy się komu, po co i z jaką nadzieją. Słyszymy ich głosy, ich chwilami nieporadne próby wytłumaczenia samych siebie, racjonalizowania tego, czego racjonalizować się nie da, bo tkwi głęboko w lękach, bólu, niespełnieniu, fobii czy zwykłej słabości. Ale opowiadają swoją historię jakby wierząc, że w ten sposób pozbędą się zadr, kolców, jakimi potraktowało ich życie. Przede wszystkim liczą chyba jednak na to, że ktoś zabierze od nich rozczarowanie tym, że ostatecznie nie nadeszła zmiana, której każde z nich tak pragnęło.
Bohaterami „Lekcji kwitnienia” są jednostki słabe – czasem z własnej winy, gdy nie potrafią zapanować nad nałogami, czasem tak doświadczone przez życie, że aż zgięte pod jego ciężarem, a czasem zwyczajnie zmęczone rutyną codzienności. Kasjer w markecie, korposzczur, matka dzieciom, alkoholik, młody wdowiec – wszyscy oni są jak świeżo zaorana gleba podatna na zasianie dowolnej idei, która będzie niosła ze sobą choćby tylko nadzieję na odmianę. Nie można się im zatem dziwić, że z popychającą ich wewnętrzną inercją poddają się obietnicy, jaką niesie ze sobą wręczana im wizytówka „Eliza Bąk, guru”. Katarzyna Pochamara-Balcer sięga tu po narzędzie rodem z groteski – przerysowanie, jakim są zarówno srebrne litery wytłoczone na kartoniku jak i lamparcia bluzeczka bez rękawów, w jakiej paraduje osoba, której wszyscy zawierzą i nazwą swoim wybawieniem. Autorka robi to po to, by obnażyć boleśnie prawdę o emocjonalnym stanie swoich bohaterów. Bo zderzenie ich nadziei z wizualną stroną obiektu, któremu zaufają, choć od początku budzi sprzeciw w nas jako czytelnikach, to jednak się wydarza i ma swoje, spodziewane przecież od początku, konsekwencje. Co ważne, i co może usprawiedliwiać bohaterów, w opisie ułud, które ich mają omamić (poza wizytówką i bluzeczką), wykorzystuje „mentorka” atrybuty, którym nie można – poza tym kontekstem – zarzucić nic złego. Joga, wegetarianizm, bliskość z naturą, wręcz obietnica symbiozy z nią czy powoływanie się na filozofię Thoreau, same w sobie nie stanowią przecież zagrożenia. Stają się nimi, gdy zostają użyte w złej intencji, przedmiotowo.
Czy „Lekcje kwitnienia” są o sekcie? O budowaniu zależności, podporządkowywaniu? Nie wiem. Ostatecznie wspólnota, w której tkwią bohaterowie, choć toksyczna, to przecież daje się opuścić. Na pewno za to jest to proza o szukaniu zrozumienia, bliskości, usilnej chęci wpasowania się w większą całość. Jest więc o tej części naszej natury, która nie radzi sobie z samotnością, odrzuceniem, byciem poza głównym nurtem. Ale jest też o tym, że lekarstwa na te bolączki szukać musimy w sobie, a nie na zewnątrz, bo każda zewnętrzna struktura, jakby się nie wydawała na początku atrakcyjna, zawsze przerodzi się w to, przed czym miała nas chronić i popadnie wręcz w parodię świata, którego nie chcemy znać. Jak choćby wtedy, gdy w grupie pozornie równych osób tworzyć zaczyna się hierarchia, wpierw nieformalna, potem coraz bardziej sformalizowana i nowy strach – oparty na groźbie wykluczenia z grupy.
To jasno pokazuje, w jaką pułapkę wpadamy, rezygnując z samodzielności, pozwalając innym narzucać nam cudzą wolę i wizję świata, a nasze błędy usprawiedliwiając błędami innych. Z tego punktu widzenia Pochmara-Balcer dała nam ciekawą prozę i właśnie dlatego chciałoby się, żeby bardziej rozbudowała portrety swoich bohaterów, pokazała ich na większej liczbie stron. Bo ostatecznie oglądamy wszystko tylko ich oczami, tkwimy w ich światach i – rozpoznając tu i ówdzie siebie – chcielibyśmy bardziej się z nimi zżyć, by jeszcze lepiej ich zrozumieć. Ale być może właśnie o to chodziło: by odnalazłszy się w którymś z archetypicznie przedstawionych bohaterów, zacząć tak naprawdę opowiadać własną historię.
Katarzyna Pochamara-Balcer, Lekcje kwitnienia
Nisza 2018
