filmy

Gasnąca nadzieja | Gwiezdne Wojny. Część VIII: Ostatni Jedi, reż. Rian Johnson

Nadzieja gaśnie. Wiele się tu o niej mówi, lecz jest to li tylko zaklinanie rzeczywistości. Skonfrontowana z faktami staje się blada jak poświata tych rycerzy  Jedi, którym czasami udaje się wrócić z zaświatów. „Ostatni Jedi” to film nie tyle mroczny, co – mimo sporych dawek humoru – smutny. Co jeszcze pogłębia świadomość, że być może po raz ostatni widzimy na ekranie legendę serii, Carrie Fisher.

Środkowa część trzeciej trylogii „Gwiezdnych wojen” jest filmem o garstce desperatów zderzających się z brutalnością złowrogiego Najwyższego Porządku, ale i obojętnością reszty Galaktyki. Ich los wydaje się więc z góry przesądzony.

Zło rośnie w siłę na wszystkich poziomach – Kylo Ren (Adam Driver) po zamordowaniu ojca dojrzewa do większej samodzielności, a pozbawiona bazy Starkiller armia wcale nie wydaje się słabsza, wręcz przeciwnie, z jeszcze większą zaciętością i, co ważniejsze, skutecznością, atakuje Ruch Oporu kierowany przez Leię Organę (Carrie Fisher).

Dobro wypada na tym tle blado – potężnym krążownikom przeciwstawia zdziesiątkowaną flotę, której skuteczność opiera się jedynie na desperacji (czasem przesadnej, a przez to niebezpiecznej) oraz poświęceniu. Nie zabraknie więc scen śmierci (znów pożegnamy kogoś ważnego), też i takich, których można było uniknąć. No tak, niby jest jeszcze Luke Skywalker (Mark Hamill), którego w poprzedniej części odnalazła Rey (Daisy Ridley), ale czy jeden człowiek (a choćby i Jedi) będzie w stanie pokonać machinę Zła? I – co ważniejsze – czy w ogóle będzie chciał stanąć do walki? W jego powrocie do Ruchu Oporu wielu widzi szansę na zwycięstwo, ale trzeba przyznać Rianowi Johnsonowi, scenarzyście i reżyserowi, że dał wreszcie Hamillowi zagrać rolę niejednoznaczną, daleką od jednowymiarowej na ogół postaci szlachetnego Luke’a z oryginalnej trylogii George’a Lucasa. Dla widzów to dobra wiadomość, choć niekoniecznie dla powstańców.

Takich niejednoznaczności, wprowadzających do serii odrobinę więcej głębi, jest tu więcej. Zło przybiera maskę dobra, by okazać się złem jeszcze większym, dobro – Ruch Oporu – okazuje się nie tak zwarty, odważny i jednomyślny w podejmowaniu decyzji jak niegdyś Rebelia, a bohaterskie czyny nie zawsze są dobre. Jest i scena pokazująca, że gdzieś tam, na obrzeżach wielkiej wojny znaleźć można i trzecią stronę, tę, która popiera tylko siebie, doskonale pasożytując na konflikcie. Z tego punktu widzenia „Ostatni Jedi” przypomina nieco „Łotra 1” (przy zachowaniu wszelkich proporcji, „Łotr 1” był jednak filmem oferującym głębsze przesłanie), gdzie również trudno było o porozumienie w łonie Rebelii, a agenci teoretycznie reprezentujący Dobro, korzystali z wszelkich, także kontrowersyjnych metod, by osiągnąć cel.

Tym, co odróżnia „Ostatniego Jedi” od wcześniejszych części (a tym bardziej od „Łotra 1”) jest wszechobecność Mocy. Niby nic dziwnego – w końcu Rey, chce w tej części zgłębić tajniki Jedi, podobnie jak Luke w „Imperium kontratakuje”, i tym samym wkracza w świat tajemniczej siły, która przenika wszystko co żywe. A jednak tutaj Moc staje się czymś więcej, czymś z pogranicza magii, telepatii i teleportacji, co niekoniecznie współgra z naszą dotychczasową wiedzą. Skoro jednak Johnson dostał na to zgodę ze strony wszystkich supervisorów Lucasfilmu i Disneya, najwyraźniej musimy pogodzić się z taką ewolucją Mocy.

Trwający sporo ponad dwie godziny film stoi jednak przede wszystkim pod znakiem akcji. Johnsonowi nie brakuje wyobraźni – przenosi bohaterów w najróżniejsze miejsca galaktyki, co rusz konfrontuje ich z nowym niebezpieczeństwem. Nie zabraknie rozmachu: nowe światy jak solna planeta z kryształowymi lisami czy dekadenckie miasto-kasyno zachwycają, podobnie jak sceny walk – tych w kosmosie i tych na świetlne miecze. Niestety zdarzają się tu i sceny kuriozalne w swoim nieprawdopodobieństwie (nawet jak na świat „Gwiezdnych Wojen”), o których jednak pisać nie mogę, żeby uniknąć spoilerów. Powiem jedynie, że jedna z nich równie dobrze nadawały się do filmu o „Marry Poppins” lub kolejnej odsłony „Supermana”. Z tym, że tam by była uzasadniona, a nawet oczekiwana, tu niekoniecznie. Na szczęście nie brakuje tu humoru zamierzonego. Jego źródłem są znowu przede wszystkim robot BB-8 i Finn (niewątpliwie obdarzony komicznym talentem John Boyega), ale zdarza się, że humor pojawia się w najmniej spodziewanych momentach, gdy miesza się z patosem jak choćby wtedy, gdy koniunkturalizm generała Huksa (Domhnall Gleeson), zwykle denerwujący w swej manieryczności, nagle – w znamiennej scenie w kabinie AT-M6 podczas ataku na bazę Ruchu Oporu – objawia się z nową siłą i zadziwia nawet samego Kylo Rena. Johnson nie uniknął jednak i tu pułapki – scena (domniemanego) palenia książek, choćby nawet podszyta filozoficzną ideą, i mająca na celu przebicie bańki patosu, nigdy nie będzie mnie śmieszyć. Gratką dla fanów będzie za to w tej scenie pojawienie się jednego z dawno niewidzianych bohaterów.

„Ostatni Jedi” to środkowa część, więc w założeniu najtrudniejsza, skoro nie może nam dać jasnej puenty i rozwiązania wszystkich wątków. Z tego punktu widzenia Rian Johnson poradził sobie dobrze, dając film skierowany co prawda przede wszystkim do pokolenia wychowanego na trylogii I-III i animowanych serialach w rodzaju „Wojen klonów” i „Rebeliantów”, ale co rusz mrugający okiem też do pokolenia tych, którzy swoją przygodę z uniwersum Star Wars rozpoczęli od „Nowej nadziei”, zwanej wtedy jeszcze po prostu „Gwiezdnymi wojnami”.

Gwiezdne wojny. Część VIII: Ostatni Jedi (Star Wars. Episode VIII: The Last Jedi)

Scenariusz i reżyseria Rian Johnson

Premiera w Polsce 14 grudnia 2017

Dystrybucja Disney

%d