„Berlinawa” to portret dwóch miast, a przede wszystkim intymny, psychologiczny portret trzech kobiet. Ale to też portret nas samych, opis tego, co się nam w życiu nie udało, ale też tego, co byśmy jeszcze mogli spieprzyć. To jakby obraz widziany w krzywym zwierciadle, albo raczej wywrócony „na lewą stronę”. Przesiąknięty gorzkim humorem i niepozostawiający nadziei.

Kiedy rano jadę osiemnastką, chociaż gwarno, chociaż tłok, patrzę na kochane moje miasto, które mnie zadziwia co krok. Bo tu Marszałkowska i Trasa W-Z, Krakowskie Przedmieście i tunel, i wnet…* …dostajemy obuchem po głowie, a właściwe dostają po swoich głowach Cyganie przygrywający na akordeonie w tramwaju linii nr 9 na Moście Poniatowskiego.
Ale to dopiero w drugiej części, bo najpierw Dawid Kornaga zaprasza nas do Berghain – jednego z nasłynniejszych berlińskich klubów nocnych – gdzie serwuje nam coś mocniejszego, byśmy łatwiej otworzyli się na nowe doznania, zachęca do zdjęcia nogi z hamulca norm moralnych mieszczańskiego środowiska, do rozluźnienia i zrzucenia więzów zarówno tych krępujących konwenansem, jak i tych małżeńskich.
Tak oto poznajemy Olę. Tłumaczkę z niemieckiego, żonę z obowiązku i matkę z wpadki, ale nade wszystko utracjuszkę i to pod każdym możliwym względem. Wiodąc nas śladami Oli, depcząc jej wręcz po piętach i zaglądając przez ramię, Kornaga zabiera nas na conocne wędrówki po ciemnych zakamarkach Berlina, do którego Ola przybywa na kurs tłumaczy. Co ją tam ciągnie, czego szuka w mrocznych zaułkach tego miasta? Co tam znajdzie? I czy to będzie to, czego szukała? Podzielam stosunek Oli do Berlina. Postrzegam go podobnie. I chyba każdy, kto trochę pobył w stolicy Niemiec, zgodzi się, że w tym mieście wyczuwa się to swoiste podskórne drganie, które nie daje spokojnie spać, które wisi w powietrzu czyniąc Berlin właściwie osobnym bytem, czymś innym niż tylko stolicą jakiegoś państwa, miastem poza schematem, miejscem gdzie żyje się od rana do rana, a zdrzemnąć się można jadąc U-bahnem lub S-bahnem, zwłaszcza linią S1 z Warschauerstrasse na choćby Nollendorfplatz. Ola jest duchem niespokojnym, niespełnionym, niedokonanym – trzymając się gramatyki języka niemieckiego. Drażni ją, że jeśli coś wolno to wcale nie znaczy to, że ma się na to pozwolenie. Takie nienasycenie – choćby je chcieć nasycić najlepszym kebabem, albo typowo berlińskim Wurstem, a nade wszystko pragnieniem innych przeżyć – zaprowadzi Olę na spotkanie z Ulą – drugą kobietą tej opowieści. I wtedy historia zawróci do Warszawy.
Tu poznajemy z bliska drugą z bohaterek powieści. I tak jak Ola jest z pokolenia Y, tak Ula jest właściwie przedstawicielką pokolenia Z, ale tym razem przedstawionego nie – jak czynią to socjologowie lub psycholodzy – przy użyciu mądrych zdań i wykresów, ale bardziej z perspektywy policyjnej kartoteki. Ula jest na pewno zaprzeczeniem grzecznej maturzystki szykującej się studiów na pierwszym roku kulturoznawstwa. Spotkanie z nią i jej ziomalami może skończyć się utratą zębów, otrzymaniem kosy w brzuch, albo przynajmniej kopem w miękkie podbrzusze, jeśli tylko założymy nie dość patriotyczną koszulkę. Obraz stolicy Polski obserwujemy właśnie jej oczami: narodówy i neonazistki. Co przyjdzie nam zobaczyć? Paradoksalnie, miasto, które nawet w swej nazwie – tłumacząc wprost z angielskiego – „widziało wojnę”, którego kilkaset tysięcy mieszkańców straciło życie w walce z hitlerowskim okupantem, i z którego domów nie pozostał kamień na kamieniu, dziś jest świadkiem defilad ONR-u i obserwowało jak „Tęcza” na placu Zbawiciela płonęła tak często, aż w końcu została rozebrana.
Warszawę poznajemy też w książce z okien tramwaju linii nr 9 jadącego przez Most Poniatowskiego. Aż chce się zaśpiewać „Na prawo most, na lewo most”, choć tu radosne słowa piosenki zabrzmią raczej gorzko – wprawdzie dołem wciąż jeszcze „Wisła płynie”, ale chyba jednak sporo już w niej wody upłynęło od czasów gdy cały naród budował swoją stolicę. Warszawa na kartach „Berlinawy” jest nietolerancyjna, wroga, patrząca spode łba. A jeszcze bardziej jest taka dziś: to nie jest miasto otwarte, tu można zostać pobitym za rozmowę w tramwaju w obcym języku, albo za spodnie „rurki”. Teraz i miasto, i państwo dozwala na wyłażenie na światło dzienne najgorszych hybryd narodowo-nazistowskich, hajlujący maszerują 11 Listopada, a obrońcy wolności są obrażani i grozi się im w rządowej telewizji.
Wędrując coraz bardziej brunatniejącą Warszawą z Ulą i jej kompanami poznajemy trzecią z bohaterek tej opowieści. Wprawdzie można by powiedzieć, że Maria jest tylko postacią drugiego planu, ale na pewno nie jest postacią epizodyczną. Można pokusić się o stwierdzenie, że bez Marii nic by się nie stało, co się stało. Wokół jej czynu najpierw owija się wątek jednej z postaci – po to, by splątać się z historią drugiej. Na swoje potrzeby uznaję „Berlinawę” za swoisty elementarz, dzięki któremu mamy zrozumieć wartości demokratycznego świata, a w takim razie dla mnie Maria staje się „Alą” tej opowieści, bohaterką dopełniającą wykaz najważniejszych imion żeńskich ze szkolnego elementarza. Dzięki Marii rzucimy okiem na pokolenie X, czyli pokolenie rodziców, ponoszące przynajmniej część odpowiedzialności za kraj jaki urządza nam pokolenie Z.

Gdy już czytelnik przeczyta ostatnią stronę książki, dostrzeże, że tak naprawdę jest to opowieść o nas żyjących tu i teraz, portret dwóch miast, trzech kobiet i trzech pokoleń. Tego wszystkiego co się nam w życiu nie udało, ale też tego, co byśmy jeszcze mogli spieprzyć. To obraz widziany w krzywym zwierciadle, a raczej źle sfastrygowany i odwrócony „na lewą stronę” (takie odzieżowe porównanie jest na miejscu, co łatwo będzie zrozumieć czytelnikowi po uważnej lekturze). Nie jest to książka o świecie obok, świecie równoległym, świecie niedotyczącym sytych i zdrowych mieszkańców Miasteczka Willanów, albo lokatorów wypasionych willi w Konstancinie. Myliłby się ten, kto machnąłby ręką lub potraktował narrację tej historii z przymrużeniem oka.
Książka to też świetny przewodnik po nocnym Berlinie i hipsterskich miejscach Warszawy, opowiedziany wpierw językiem rozedrganym jak Ola, a potem ostrym jak Ula. Z biegiem kolejnych kart „Berlinawa” przyzwyczaja czytelnika do tego specyficznego języka, oswaja z nim, ale nie oswaja z rzeczywistością, którą ów język opisuje.
Czyni to lekturę powieści tak dojmującą, że chce się, by Dawid Kornaga napisał kolejną część tej historii, by to nowe, kolejne zakończenie nie było takie szare, bure, wręcz brunatne. By dał jakąś iskierkę nadziei, zapalił światełko w tunelu. By słowa tej książki nie były jednak prorocze. By świat nie doświadczył znów kolejnego koszmaru, tym razem neonazistowskiej gehenny. Bo chociaż Ola ma plan, a Ula przynajmniej na razie wie co robi, to jutro możemy obudzić się w kraju jakby żywcem wyjętym z kart tej książki, a nawet gorszym, bo to, co tu jest literacką fikcją może być rzeczywistością, a w rytmie skocznych marszów defilowały będą z ręką w geście „pięć piw” karne szeregi Obrony Terytorialnej. I to co wówczas, w 2014 roku, gdy Kornaga pisał „Berlinawę”, było tylko cieniem mrocznego widma nad horyzontem, stanie się wszechobecnym brunatnym zombie wychodzącym na jawę z koszmarnych snów i jak Król Olch żądającym strasznej daniny.
By jednak nie zostawić czytelnika w tak ponurym nastroju wywołanym przepowiednią końca świata idei wolności, równości, demokracji, sprawiedliwości i praworządności, wyłaniającą się z kart książki i pozwolić na ostygnięcie emocji, warto – sięgając po „Berlinawę” – pamiętać, że choć jej klimat choć ponury, na co może ma też wpływ wyjątkowo długa zima i spóźniające się w książce przedwiośnie, to jednak nawet po najdłuższej zimie nastaje wiosna. Czy tu też tak będzie? Może jednak jest jeszcze nadzieja?
Post scriptum
Ci, którzy widzieli film „PolandJa” (inspirowany prozą Kornagi), bez problemów dostrzegą w „Berlinawie” podobne klimaty i niektóre z postaci, a ci, którzy najpierw zdecydują się na lekturę książki, powinni potem koniecznie obejrzeć film, by odszukać kody z książki. Wydaje się, że kolejność może być dowolna i zarówno widz, jak i czytelnik będą mieli równie wielką radość z obcowania ze światem Kornagi. To świat, który rozpoznać można choćby po dialogach, skonstruowanych przy użyciu bardzo specyficznego języka, niestroniącego od neologizmów, ale wciąż wybitnego w swej literackości. Autor „Berlinawy” był kierownikiem literackim i współscenarzystą filmu, jednak film i książka to dwa różne dzieła, dwie zupełnie inne opowieści. Zapraszam wobec tego też do przeczytania recenzji filmu: …a potem na seans filmowy.
Dawid Kornaga, Berlinawa
Świat Książki 2014
* „Na prawo most, na lewo most” słowa Helena Kołaczkowska, muzyka Alfred Gradstein, rok powstania 1949, oryginalne wykonanie Alina Janowska, cover Irena Santor