Jeżeli obrażamy się na słowa Olgi Tokarczuk, to dlaczego z równą pasją nie obrażamy się na wyniki corocznego badania czytelnictwa, które mówią de facto to samo? Pisze Przemysław Poznański.

„Literatura nie jest dla idiotów. (…) Wcale nie chcę, żeby [moje książki] szły pod strzechy” – powiedziała Olga Tokarczuk podczas Festiwalu Góry Literatury. Oczywiście – jak słusznie zauważa Karolina Korwin-Piotrowska – słowa te trzeba odczytywać w szerszym kontekście, trzeba je odczytywać ze zrozumieniem. Wyrwane z owego kontekstu i czytane bez zrozumienia sugerują bowiem, że noblistka dzieli ludzi, że wręcz odmawia komuś prawa do czytania jej książek. Kuszą, by szybko (najlepiej przed innymi) i efektownie spuentować je określeniami w rodzaju „klasizm”, bo przecież skoro „strzechy” to wieś, prowincja, a jak do „strzech” dodamy „idiotów” to już w ogóle można sobie poużywać. Tak odbierane słowa pisarki prowokują nawet – co widać w niektórych komentarzach zamieszczanych w mediach społecznościowych – do sugerowania, że dla Olgi Tokarczuk idiotą jest głównie ten, kto nie czyta akurat jej książek. Trudno to nawet komentować, bo trzeba by zastanawiać się, ile w takich wypowiedziach jest w ogóle chęci podążenia za logiką zdań złożonych.
Słowa noblistki usłyszane jako element całej wypowiedzi mówią nam tymczasem coś z goła odwrotnego, z czym trudno polemizować: otóż literatura rzeczywiście nie jest dla każdego. „Żeby czytać książki trzeba mieć jakąś kompetencję, mieć wrażliwość, pewne rozeznanie z kulturze. Te książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone. Zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis” – mówiła Olga Tokarczuk. „Strzechy” nie oznaczają zatem tego, co chcieliby w tym słowie widzieć niektórzy komentujący. To jedynie stwierdzenie faktu: żadna książka, a już tym bardziej taka, która wymaga przygotowania, oczytania, intelektualnego wysiłku, znajomości literatury krajowej i światowej, współczesnej, klasycznej i antycznej, nie trafi do każdego domu, nie stanie na każdej półce, a przede wszystkim nie będzie czytana przez wszystkich. I nie musi.
Nie to powinno nas zatem oburzać, że nie każdy pisarz sądzi, by chciano go czytać w każdym domu i że czytanie może wymagać pewnych kompetencji, ale odpowiedź na pytanie o to, jakie (i dlaczego) te kompetencje są. Bo akurat w Polsce jest z tym po prostu źle.
Jak źle, pokazują statystyki. Co roku Biblioteka Narodowa publikuje dane o czytelnictwie książek w Polsce. Niezmiennie od lat odsetek osób, które decydują się na sięgnięcie po więcej niż jedną książkę w ciągu roku sięga około siedmiu procent! Nie napawają też optymizmem wyniki, pokazujące, ilu z nas deklaruje lekturę co najmniej jednej książki rocznie (jednej książki!) – w 2019 roku było to 39 proc. badanych, w 2020 roku 42 proc., w 2021 roku 34 proc., a w marcu 2022 roku 38 proc. Jeśli porównamy to z Norwegią, gdzie ten odsetek wyniósł w 2021 roku aż 83 procent, albo Hiszpanią, gdzie w według badań dotyczących roku 2019 kwartalnie co najmniej jedną książkę czytało 68,5 proc. respondentów, a rocznie średnio każdy z nich sięgał po 10 książek, obraz polskiego czytelnictwa wygląda żałośnie.
Dlaczego to nas nie oburza? Dlaczego nie czujemy się obrażeni? Przecież wynik badania pokazuje jednoznacznie: zdecydowana większość Polaków nie chce mieć nic do czynienia ze słowem pisanym. Zdecydowana większość Polaków albo „nie ma kompetencji” do czytania, albo do tego grona osób bez kompetencji z wyboru dołącza. I przecież nie chodzi o to, że nie czytamy Tokarczuk, a już tym bardziej Petera Handkego czy Louise Glück (że wymienię tylko „najświeższych”, tłumaczonych u nas noblistów). Nie czytamy w ogóle! Ani literatury pięknej, ani literatury faktu, ani nawet prozy gatunkowej, w tym kryminałów, horrorów, sci-fi, czy literatury obyczajowej. Nie czytamy jako naród, choć oczywiście czytamy jako jednostki, nierzadko zamknięte w swoich bańkach, przekonane przez to czasem, że poziom czytelnictwa wygląda znacznie lepiej niż jest to w istocie. Nie wygląda.
Nie oburzajmy się na stwierdzenie, że literatura nie jest dla każdego, że książki Olgi Tokarczuk nie są dla każdego, że aby czytać, „trzeba mieć jakąś kompetencję”. Bo to akurat prawda. Oburzajmy się na wyniki badania czytelnictwa. Obraźmy się nie na fakty, ale na to, że od lat nikt nie ma najwyraźniej pomysłu na to, jak te wyniki poprawić. Być może, jeśli oburzy nas ten stan rzeczy, a nie wyrwana z kontekstu wypowiedź noblistki, to wreszcie wyniknie z niego jakaś prawdziwa, społeczna dyskusja o literaturze, o jej roli i znaczeniu w funkcjonowaniu społeczeństwa, które chciałoby się uważać za dojrzałe. A z niej być może zrodzi się wzrost zainteresowania książkami, wzrost czytelnictwa, wzrost „kompetencji”. Nadal nie każda książka będzie dla każdego, bo to niemożliwe i niepotrzebne, ale przynajmniej ten obieg idei i różnych głosów, którego różnorodność poszerza nasze własne perspektywy, zyska swoje właściwe znaczenie, właściwy zasięg.