Chciałem napisać powieść łotrzykowską, rozgrywającą się w na tyle dobrze odtworzonych dekoracjach przedwojennej Warszawy, by i bohaterowie, i czytelnicy, swobodnie mogli się po niej poruszać. Chyba też trochę chciałem dać warszawiakom to, co Marek Krajewski dał wrocławianom, a Marcin Wroński lublinianom – mówi Grzegorz Kalinowski*, pisarz, autor cyklu „Śmierć frajerom”.
Przemysław Poznański: Ilu lat dożyje Heniek Wcisło, główny bohater twojego cyklu „Śmierć frajerom”?
Grzegorz Kalinowski: Niech policzę… Cóż, dożyje wieku pięknego (śmiech). Ale mam na niego taki plan, żeby wcale niekoniecznie był zawsze głównym bohaterem. Zresztą nawet w pierwszym tomie, podczas wydarzeń I wojny światowej, oddawał palmę pierwszeństwa koledze Beniowskiemu. Ta seria to saga – nawet jeśli zacząłem od Heńka w głównej roli, to siłą rzeczy będzie się to zmieniać.
Miałeś wizję takiej serii, gdy zasiadałeś do pisania pierwszego tomu?
– W sąsiedztwie mojego ojca, na Woli, mieszkał człowiek, który bez dwóch zdań był bandytą. Takim na poważnie. Był młody, świetnie ubrany, trochę jak gangster Lefty-Lewus Ruggiero, którego wykańczał Donnie Brasco w filmie Mike’a Newella. Brasco spytał go pewnego razu, dlaczego mieszka w tak kiepskiej dzielnicy, skoro stać go na willę z basenem. „No jak to? Przecież to tu kręci się mój biznes, muszę go kontrolować!”. I chyba tamten facet z Woli myślał podobnie. Było widać, że śledzą go tajniacy, że odbywają się na jego mieszkanie naloty policji, że przychodzą do niego goście, których sam widok już odstrasza, a mimo to był absolutnie nietykalny. Aresztowano go dopiero wiosną 1939 roku i potem ślad wszelki o nim zaginął. To pytanie: co się mogło z tym człowiekiem stać, było jednym z czynników, które wywołały u mnie chęć napisania książki o Heńku. Miała się pierwotnie kończyć tak, jak prawdziwa historia: Heniek – jako 25-latek – zniknąłby tuż przed wojną. Oznaczało to, że musiałby się urodzić w 1914 roku. Ale gdy zacząłem czytać o miejscu, z którego pochodził mój ojciec, znalazłem historię Marcina Kasprzaka, działacza robotniczego, który podczas rewizji rzucił się na żandarmów zabijając kilku i raniąc strzałami z rewolweru, nożem i… taboretem. Bardzo chciałem umieścić tę historię w książce, więc przesunąłem datę urodzin Heńka na 1904 rok. Żeby urodził się z przytupem. Ta zmiana sprawiła, że o całej książce zacząłem myśleć inaczej.
Wtedy pomyślałeś, że warto stworzyć serię?
– Odczułem pokusę, żeby napisać więcej, żeby upchnąć wszystkie te wątki, które zaczęły mi wpadać niejako przy okazji. Opowieści mojej babci o Warszawie z czasów I wojny, o „Warszawie na skobel”, czyli pozbawionej zamków i innych metalowych elementów, bo Niemcy wywozili wszystko do hut, o wysyłce Polaków na roboty do Niemiec, czego się w ogóle nie pamięta, o niemieckich tramwajach. Postanowiłem też pokazać Polską Organizację Wojskową i przeżyć wraz z moi bohaterem 11 listopada w trochę inny, niepodręcznikowy sposób, bliżej rzeczywistości, heroicznie, ale mniej idyllicznie, z historyjką zasłyszaną w rodzinie, jak to dwóch oficerów niemieckich nie oddało broni, bo w jakimś szynku wymienili ją za całonocne picie. Chciałem też opisać zamach majowy, który wcześniej nie gościł na stronach powieści, choć od dawna wymagał uplastycznienia, bo w powszechnym mniemaniu sprowadzony jest do prostych haseł: wyszli, strzelili, zwyciężył Piłsudski. A to było dużo bardziej skomplikowane.
Przeczytaj także: Los kasiarza | Grzegorz Kalinowski, Śmierć frajerom
Te zebrane przez ciebie anegdoty, historie i twarde fakty doskonale widać w książkach. Szczególnie w pierwszym tomie, gdzie wątek łotrzykowski przeplata się zen szczegółowymi opisami tej nieistniejącej już dziś Warszawy.
– Bo ja tę książkę dla siebie pisałem. To jest powieść, której sam szukałem i nie znalazłem. Chciałem przygody rozgrywającej się w na tyle dobrze odtworzonych dekoracjach przedwojennej Warszawy, by i bohaterowie, i czytelnicy, swobodnie mogli się po niej poruszać. Pierwszy tom powstał dla tych, którzy chcieliby zobaczyć tamtą Warszawę. Chyba trochę chciałem dać warszawiakom to, co Marek Krajewski dał wrocławianom, a Marcin Wroński lublinianom. Tyle że oni umieścili to w kilku tomach, a ja początkowo chciałem się zmieścić w jednym. W kolejnych częściach opisów Warszawy jest już mniej, za to są inne miasta, m.in. Gdynia, która jest białą plamą w historii literatury. A w trzecim tomie opisałem Chicago czasów prohibicji, do którego trafia bohater.
Siedzimy sobie teraz na kawie, patrząc na Halę Mirowską, która w twoim cyklu jest jednym z często powracających miejsc, a która bardzo się nie zmieniła, przynajmniej z zewnątrz. Ale wiele więcej z tamtego miasta się nie zachowało. Jak „odbudowywałeś” przedwojenną Warszawę?
– Gdybyśmy umówili się u mnie w domu, zobaczyłbyś ten bałagan, z którym moja żona już się pogodziła (śmiech). Za kanapą w salonie leżą stosy książek, a jest to tylko zbiór podręczny, które się ostatnio przydawały. Poza tym mam kilkanaście półek z książkami dotyczącymi tylko Warszawy, jest ich już ponad sto. Nie tylko książki, także albumy, zdjęcia, mnóstwo artykułów gazetowych. Trzeba było zweryfikować nie tylko rodzinne opowieści, ale i obiegowe opinie, jak choćby tę, że Warszawa była „Paryżem Północy”. Nie była. Ostatnio z tym mitem rozprawiła się też Sylwia Zientek w „Hotelu Varsovie”, gdzie pojawia się postać przybysza oburzonego takim porównaniem. Także mój bohater musi się wyrwać z miasta, zobaczyć coś więcej, żeby się przekonać, że Warszawa to żaden Paryż, co najwyżej Paryżew. Co nie umniejsza ani jego, ani mojej miłości do tego miasta.
Dziś tylko takie dokumentowanie ma sens, bo nawet jeśli jakieś obiekty się zachowały, to istnieją w zupełnie innym kontekście. Choćby ulica Kamienne Schodki, która dziś jest jednym z eleganckich zaułków Starówki, a przed wojną gnieździł się tam najgorszy element. Dotyczy to zresztą całej Starówki, która była jakąś „fawelą”. A samo jej jądro to było już coś naprawdę potwornego.
Jak to się stało, że historyk z wykształcenia, z zawodu najpierw nauczyciel, potem dziennikarz sportowy, obudził się pewnego dnia i postanowił, że napisze powieść o przedwojennej Warszawie?
– Obudziłem się pewnego dnia zadowolony, że wciąż żyję, bo równie dobrze mógłbym być na tamtym świecie. Sytuacja była podbramkowa: miałem zapalenie mięśnia sercowego. Jedyny pożytek z tego taki, że zacząłem mieć sporo wolnego czasu. Wtedy, chyba z sentymentu do mojego miasta, zacząłem pisać blog językiem „warsiawskim”. To się przyjęło, niektóre wpisy miały nawet kilka tysięcy wejść, szczególnie ten, w którym napisałem gwarą relację z meczu Legii z Lechem (śmiech). Stworzyłem na potrzeby bloga mikroświat: warsztat samochodowy, do którego rzeczywiście wpadałem, najpierw naprawić samochód, a potem po prostu pogadać ze starymi warszawiakami. Wtedy zgłosił się do mnie Krzysiek Rak, scenarzysta i producent, z propozycją napisania serialu o międzywojennej Warszawie. Miał chyba na myśli serial obyczajowo-komediowy, ale mnie wtedy dopadł „wirus” „Zakazanego imperium”. Słowo „serial” oznaczało dla mnie produkcję na takim właśnie, wysokim poziomie: „Pacyfik” „Rzym” „Kompania braci”. Chciałem stworzyć serial kryminalno-sensacyjny, ale okazało się, że moje pomysły były trochę na wyrost. Ich realizacja byłaby zbyt kosztowna. Pomyślałem wtedy, że skoro już wymyśliłem tę historię, to stworzę z tego powieść, do której wrzucę, co chcę, bo pisarza nie ograniczają koszty. I nagle nadleciały sterowce, zaczęły wybuchać mosty, artyleria rosyjska zaczęła przez Wisłę ostrzeliwać wojska niemieckie… Pozwoliłem sobie na „superprodukcję”, która nawet Spielberga czy Scorcese zmusiłaby do pracy z kalkulatorem.
Przeczytaj także: Co nas zaślepia | Grzegorz Kalinowski, Śmierć frajerom. Złota maska
Hołd amerykańskim serialom i filmom oddałeś w trzecim tomie, w „Tajemnicy skarbu Ala Capone”, gdzie przywołujesz takie tytuły jak „Zakazane imperium” w tytułach rozdziałów.
– A w ostatniej części książki dałem tytuły filmów Juliusza Machulskiego – w jego reżyserii lub produkowanych przez niego.
Jednym z bohaterów uczyniłeś tytułowego Ala Capone. Nic dziwnego, skoro mamy do czynienia z rasową powieścią gangsterską. Każda z powieści w cyklu różni się bowiem pod względem gatunku – pierwszy tom to przecież powieść łotrzykowska, drugi to kryminał.
– Widocznie naczytałem się Akunina, który wyliczył szesnaście gatunków powieści detektywistycznej i postanowił napisać każdy tom przygód swojego Fandorina w innym gatunku. A tak na serio: zmieniam formę, bo inaczej to by było nudne. Teraz napisałem stuprocentowy kryminał – „Pogromcę grzeszników”. Chciałem się przy tym pisaniu bawić, rozwijać, żeby to kręciło i mnie, i czytelników.
Skoro już wspomniałeś „Pogromcę grzeszników”. Wiadomo o tej książce tyle, że jest spin-offem głównej serii, z Konradem Strasburgerem w głównej roli. Heniek Wcisło w ogóle się w niej pojawia?
– Przewija się…
Skąd pomysł, żeby zarzucić na moment główną serię i napisać tę książkę?
– Z nienasycenia (śmiech). Nienasycenia opowieściami, które sprawia, że nie chcę stracić żadnej dobrej historii. Podczas zbierania informacji do „Śmierci frajerom” napotykałem różne informacje, także takie, które w głównej historii przeszłyby bokiem, a było mi ich szkoda. W pierwszym tomie udało mi się przemycić historię pogromu, który się dokonał w 1881 roku z powodu żydowskiego kieszonkowca, który kradnąc w kościele Świętego Krzyża przewrócił lichtarz. Kościół zaczął płonąc, uciekający ludzie tratowali się nawzajem, a potem Polacy w odwecie zaczęli mścić się na Żydach. Zakończyło się to wszystko pierwszą falą emigracji żydowskiej i wywózkami Polaków na Syberię. Ale była jeszcze jedna historia, której już nie miałem jak umieścić w „Śmierci frajerom”. To alfons-pogrom.
Co to za historia?
– Był to pogrom na Żydach, przeprowadzony przez Żydów w 1905 roku. Nad społecznością żydowską Warszawy coraz większą władzę zdobywali wtedy sutenerzy i prostytutki. Z prostytucji uczyniono gałąź przemysłu, kwitła współpraca z założoną w Buenos Aires organizacją Cwi Migdal, sprowadzającą kobiety z Europy Wschodniej. W zasadzie do dziś w Argentynie słowo Polka oznacza dziwkę. Doskonale opisał to Singer „Szumowinach”: ten smród, bród i zbrodnie, handel żywym towarem. Poza tym alfonsi współdziałali z carską Ochraną, co także było trudne do zaakceptowania dla społeczeństwa żydowskiego, w którym socjalistyczny Bund miał wielu zwolenników. Niezadowolenie narastało i pewnego dnia wybuchły zamieszki. Trzy dni demolowania burdeli, mordowania prostytutek i alfonsów. Rosjanie początkowo podsycali wydarzenia, myśląc, że to pogrom inspirowany przez Polaków. Pozwoliłoby to skłócić obie nacje. Wojsko wkroczyło dopiero, gdy okazało się, że Polacy nie mają z pogromem nic wspólnego, a poza tym władze zdały sobie sprawę z faktu, że tracą bardzo ważną tkankę miasta – informatorów i prostytutki, z usług których też przecież korzystali. „Pogromca grzeszników” ukaże się w październiku.
Przeczytaj także: Dawno temu w Ameryce (i nie tylko) | Grzegorz Kalinowski, Śmierć frajerom. Tajemnica skarbu Ala Capone
Czy będzie to początek nowej serii?
– Tak. Przyzwyczaiłem się do postaci Strasburgera, który z tomu na tom ewoluuje, opowiada choćby coraz lepsze dowcipy. Z klauna czy pajaca staje się błaznem w takim rozumieniu, w jakim był nim Stańczyk. Strasburger jest modelem policjanta w literaturze kryminalnej, jakiego chyba jeszcze u nas nie było. Jestem piekielnie znudzony cierpiącymi alkoholikami czy narkomanami. Mój Strasburger jest zwykłym pijakiem (śmiech). Nie wylewa za kołnierz, ale nie ma z tym też żadnego problemu. Pije, kiedy może, jak nie może, to nie pije. Nie ma wewnętrznych rozterek, nie rozpamiętuje, ce zaschło mu w gardle. Zamierzam też wprowadzić odrobinę przedwojennego warszawskiego highlife’u, bo Strasburger urodził się przy ulicy Długiej, w oficynie kamienicy, w której urodził się też niejaki Mieczysław Fogiel, bardziej znany potem jako Fogg. Panowie są kolegami ze szkoły i z wojska.
Jesteś konsekwentny. Już w „Śmierci frajerom” pokazałeś, że bardzo lubisz wplatać w fikcyjne historie postaci z kart historii.
– Lubię to, bo wychodzę z założenia, że często nie mamy pojęcia, kim tak naprawdę były osoby, które z znamy z podręczników czy z pomników. Fogg był na przykład bardzo szczególnym facetem, z jednej strony ostrożnym, a z drugiej niezwykle odważnym. Bardzo długo odwlekał przejście na profesjonalne śpiewanie i pracował jako księgowy. Wieczorami występował, nagrywał płyty, a za dnia biegł do biura w PKP. Trochę mu się nie dziwię, bo przed wojną PKP to było coś! Mało kto wie też, że Fogg poszedł na wojnę w 1920 roku, w przeciwieństwie do Dymszy czy Bodo. W powstaniu warszawskim był żołnierzem, ale skierowano go do śpiewania powstańcom, za co dostał zresztą Krzyż Walecznych. Biegał od barykady do barykad, od placówki do placówki, stale narażając życie.
Pisanie jednocześnie dwóch serii to duże wyzwanie.
– Tym bardziej że piszę też inne rzeczy. Kończę właśnie dramat, współczesną tragifarsę. To sztuka o zobowiązaniach towarzyskich, polityce, korporacji i hipokryzji. Jeden z bohaterów jest pracownikiem dużej firmy, gdzie pnie się w górę, inny biznesmenem, który próbuje się przyklejać do różnych opcji politycznych, by na tym zyskać, trzeci jest pisarzem, któremu – mimo bogatego dorobku – pamięta się tylko jedną książkę. To trochę allenowska postać.
A współczesny kryminał?
– Też powstaje (śmiech). Piszę powieść współczesną, która w założeniu też ma być początkiem serii. Mam na razie konspekt trzech części, z których pierwsza urosła już do 150 stron. Gdyby szukać porównania, to powiedziałbym, że to taka Chmielewska bez cenzury, obyczajowy kryminał, który z przymrużeniem oka pokazuje świat mediów i celebrytów.
Która Warszawa bardziej cię fascynuje? Retro czy współczesna?
– Każda. Po przeczytaniu „Hotelu Varsovie” odkryłem Warszawę XVII wieku, przypomniała mi się też Warszawa z „Lalki” Prusa. Pisząc o Warszawie dowolnego okresu zagłębiamy się w nią, co prowadzi do przełamania schematów i wyobrażeń, którymi na co dzień żyjemy.
Rozmawiał Przemysław Poznański
Zdjęcia Piotr Wachnik i Damian Deja
(wszelkie prawa zastrzeżone)
*Grzegorz Kalinowski – studiował historię na UW, nauczyciel i dziennikarz, reżyser filmów dokumentalnych. Był korespondentem na wojnie w dawnej Jugosławii, zrealizował teledysk Brygady Kryzys oraz komentował finały piłkarskiej Ligi Mistrzów i Pucharu Polski. Autor cyklu powieściowego „Śmierć frajerom”.