Wojna to ludzie. Ci, którzy wciąż, mimo wszystko, starają się być przyzwoici, i ci, którzy zmieniają się w bestie i bezpowrotnie tracą swoje człowieczeństwo. „Po północy w Doniecku” jest więc reporterską opowieścią o zmienianiu w ruinę budynków Donbasu, lecz przede wszystkim ludzkich charakterów. Dla mnie to także osobista opowieść o literaturze, która sięgnęła śmierci i o życiu, które wpisało się w literaturę stając się jej epilogiem.
Można by powiedzieć, że jest to zapis czterech etapów wojny odmalowany na sztalugach czterech pór roku, albo że to opowieść o bliznach, które się nie zagoiły, bo zanim się zabliźniły, zostały ponownie rozdrapane i jątrzą się wciąż od nowa, karmione zarazkiem fobii. Można tę książkę czytać jako opowieść o mitach założycielskich Donbasu, o czterech ludziach. Tym, który położył podwaliny pod współczesny Donieck. Tym, który był bohaterem ZSRR. Tym, którego nazwisko zostało synonimem socjalistycznego przodownicka pracy i wreszcie tym, który zbudował stadion Szachtara.
Można by też powiedzieć, że jest to historia czterech pisarzy. Trzech tworzących science fiction, którzy „przepowiedzieli” wojnę (choć tak naprawdę wydaje się, że ich literatura nie tyle była prorocza, ile sama odpowiednio „zainspirowana” miała służyć zainfekowaniu serc i umysłów mieszkańców wschodnich ziem naszego sąsiada). I o czwartym, który pisał kryminały. Bo literatura i rzeczywistość łączą się tu w magiczny sposób, choć najczęściej jest to czarna magia.
Nieczęsto zdarza się by literatura, nawet tak faktograficzna jak reportaż, dotknęła życia z taką precyzją, by razić jak z granatnika. Opowiedziana historia splotła się bowiem z rzeczywistością w śmiertelnym zwarciu. Oto w czasie gdy czytałem tę książkę, doświadczyłem czegoś nieprawdopodobnego, co spowodowało, że już nigdy tej historii nie zapomnę: ledwie bowiem przeczytałem drugi rozdział „Po północy w Doniecku” Grzegorza Szymanika i Julii Wizowskiej, ledwie poznałem historię Arsena Pawłowa, a już wydarzył się jej epilog: jeden z najbardziej znanych prorosyjskich separatystów operujący pod pseudonimem „Motorola” został zabity w niewyjaśnionych okolicznościach, przez niezidentyfikowanych sprawców. To jednak nie jest opowieść o życiu „Motoroli”.
Ten reportaż to opowieść o wojnie toczącej się naprawdę. Przede wszystkim jednak jest zapisem dramatu zwykłych, przyzwoitych ludzi. O ile w ogóle o przyzwoitych ludziach w „czasach zarazy” można powiedzieć, że są „zwykli”. Ja tu sobie jednak na taki zabieg formalny pozwolę, po to by ich historie przeciwstawić bestiom ukrytym w cieniu nowego porządku, grzejącym parszywe grzbiety w wyblakłym blasku upadłego moralnie i gospodarczo imperium.
„Po północy w Doniecku” jest więc opowieścią o ludziach, z których jedni wciąż starają się być przyzwoici, a inni tracą swoje człowieczeństwo. Jest też opowieścią o pustce. Najpierw o pozostawieniu, potem o braku perspektyw i tożsamości, dalej o sączącym się jadzie indoktrynacji i wreszcie o zniszczeniu. Ruinach, w które zamieniły się budynki Donbasu, Lotnisko i stadion Szachtara – tak niedawno budowane na EURO 2012, ale też o ruinach, w które zamieniły się ludzkie charaktery. Przede wszystkim zaś o wielkiej grze małymi ludźmi, nawet jeśli głównych animatorów tego kryzysu nie widać, bo kryją się w cieniu i interweniują tylko wówczas, gdy rozochocony lokalny watażka zamiast grzecznie pozwolić wielkiemu lalkarzowi na każdy gest zaczyna samodzielnie harcować.
Ta wojna jest bliżej, niż myślimy, choć nie chcemy tego widzieć. To nic, że tzw. Noworosja, wspierana mniej lub bardziej oficjalnie przez Moskwę, prowadzi półpartyzancką wojnę z Ukrainą. W Berlinie, Paryżu, Sztokholmie czy Madrycie wciąż można pić beaujolais nouveau w hipsterskich knajpach. I chociaż w Warszawie, a nawet w Poznaniu, coraz częściej słychać język ukraiński, to nawet tu nie czuje się niepokoju nadciągającej zawieruchy. A przecież zarzewie wielkiej wojny tli się w pobliżu i władcy marionetek nawet w naszym kraju mogą mieć swoje kukiełki. Żyjemy więc w błogiej nieświadomości czyhających tuż-tuż zagrożeń, a są one prawdziwe i demony kryjące się w mroku gotują się do ataku. Czekają tylko na sprzyjający klimat wzajemnej wrogości, zaszczucia i spotwarzenia, segregacji i izolacji.
Można o tej książce pisać w klimacie walki mrocznego widma z Rebelią – co biorąc pod uwagę pewną klamrę, którą autorzy zastosowali jako zabieg formalny, nie byłoby pozbawione logiki. Można też opowiedzieć o niej jako o historii narastania konfliktu i o cienkiej granicy dzielącej pokój od wojny, bo autorzy zupełnie niepostrzeżenie prowadzą nas ulicami miast Donbasu wprost na pole bitwy, między ruiny, w które zamieniły się Donieck i Ługańsk. Można też przedstawić tę historię jako opowieść o ludobójstwie i zbrodniach wojennych, a z pewnością jest to też studium przypadku, kliniczny obraz złości, która odpowiednio skanalizowana przez tych, którzy mają złe intencje, rodzi nieprawdopodobne bestialstwo.
Na pewno jednak warto tę książkę przeczytać, choć „Motorola” już nie zadzwoni.
Przeczytaj także: NIEPOWTARZALNA POWTARZALNOŚĆ WOJNY. Miłada Jędrysik, Inny front
Grzegorz Szymanik, Julia Wizowska, Po północy w Doniecku
Agora SA 2016