„Mapy naszych spektakularnych ciał” są opowieścią o godzeniu się z koniecznością śmierci, nawet jeśli owo godzenie się nie oznacza wcale pogodzenia. O debiutanckiej powieści Maddie Mortimer pisze Jakub Hinc.

Największy wróg powrócił. Nowotwór. Ta wiadomość, to dla Lii (Amelii), żony Harry’ego i matki trzynastoletniej Iris, okazuje się przyczynkiem do podróży: od dzieciństwa do teraźniejszości. Ale też do tej chwili, gdy do drzwi jej rodzinnego domu na plebani zapukał o kilka lat od niej starszy Matthew – gość niespodziewany, który jednak w narracji Mortimer zajmie jedno z najistotniejszych miejsc, stając się punktem odniesienia dla losów Lii, dla jej wyborów, dla jej opowieści o spektakularności ciał.
Informacja o nowotworze to dla bohaterki powieści próba rozejrzenia się wokół siebie, ale i podsumowania, a może rozliczenia z innymi, składania deklaracji i zobowiązań, choć bez możliwości ich windykacji. To także próba rozpoznania przez bohaterkę powieści jej własnych uczuć i odczuć, poznania samej siebie, choć czyniona z pełną świadomością tego, że jest to próba mocno spóźniona.
Samotrzeć
„Mapy naszych spektakularnych ciał” to rodzaj tryptyku, na którym pojawiają się babka, matka i wnuczka. Ciężar opowieści rozkłada bowiem Madie Mortimer – nawet jeśli nie równomiernie – na trzy bohaterki. Jest więc Lia i jej narracja, niewątpliwie najważniejsza, pierwszoosobowa, pozwalająca nadać kształt przestrzeni i czasowi, w których dzieje się ta opowieść. To jej przeżycia kształtują nasze postrzeganie powieściowej rzeczywistości, a jej pamięć i jej historia kształtują świat ukazany w retrospekcjach. Ale jest tu też miejsce dla Anne, matki Lii, żony Petera, anglikańskiego księdza. Tę postać – skonfliktowaną z córką – widzimy, słyszymy, poznajemy tylko poprzez zdarzenia z przeszłości, wydobywane na wierzch przez Lię, albo w teraźniejszości, gdy na powrót pojawia się w jej życiu.
Córka Anne długo zresztą nie da matce nic powiedzieć, jakby nie chciała jej dopuścić do głosu. Jakby, z jakiegoś powodu, nie chciała usłyszeć tego, co matka ma do powiedzenia. Inaczej niż w przypadku Iris. O ile swojej matce odmawia Lia szansy na narrację pierwszoosobową, o tyle córce pozwoli opowiadać jej historię własnymi słowami, dzięki czemu w narracji dopełniane zostają te luki, które dotyczą interakcji córki z rówieśnikami, z pobytu w szkole.
Gość w dom
Ale jest tu i trzeci narrator. Nieuformowany i nieskonkretyzowany, gość, jest poniekąd elementem wspomnień, jaźni Lii, choć przybiera kształt i konstrukt, sugerujący samoświadomość nowotworu. Może to jednak tylko – i aż – efekt wznowy choroby, która wybija bohaterkę powieści z rytmu codzienności, a jednocześnie wyostrza jej wzrok i słuch, pozwala jej dostrzegać niezauważalne wcześniej niuanse.
Nie wiemy, kim jest ów quasinarrator, gdy w pierwszym zdaniu powieści czytamy: „Ja, tuszu tknienie, myśli mgnienie, wyszarpnęłom się u jej początku; nie większe od kapilary, nie mądrzejsze od kantalupy, z całkiem optymistyczną wizją tego, jak potoczy się moje życie”. Nie wiemy nadal kim/czym jest, gdy czytamy o wizycie w teatrze: „Brnę przez tłum i nagle czuję się bardzo płaskie i filcowe, i niczym się niewyróżniające. Ktoś zawiesza mnie na stojaku i staje się jasne, że teraz znalazłom się w ciele czarnego kapelusza, co oczywiście jest absolutnie wykluczone, więc po krótkim nagrzanym molekularnym stracie wdzieram się w brzuch szczura na tyle małego, że zdoła przemknąć przez wahadłowe drzwi Tylko dla personelu”. Ani gdy labilnie przyjmuje konsystencję ni to nowotworu, ni to poddającej się chemioterapii samej Lii i „Żółć oślepia mnie wiotkim blaskiem. Aksamit miażdży i okrywa scenę płaszczem nocy. Synogarlica szarpie moją skórę, wyrywa dziobem wielkie kawałki sierści. Ogrodnik tnie moje skrzydła sekatorem. Skamielina obraca pół mego pożyczonego ciała w kamień… I wtedy mnie zmywa, / i on wygrywa. / A ona dostaje / swój mały udział w zwycięstwie”. Pewne jest jedno: Mortimer zaznacza odrębność tego narratora w strukturze książki pogrubioną czcionką, czyniąc go tym samym osobnym podmiotem zdarzeń, a raczej ich demaskatorem, wciskającym się coraz bardziej – także strukturalnie – w strumień świadomości głównej bohaterki, aż do scalenia narracji z myślami Lii, tak że już nie wiadomo kto jest kim.
Przeczytaj także:
Bóg w dom
Ta historia zaczyna się później lub wcześniej, co zależy także do tego, którą z chwil z życia Lii uznamy za początek jej własnej opowieści. Dzień, w którym usłyszała diagnozę, że nieproszony gość postanowił znów dać o sobie znać, czy może jednak ten dzień, w którym zjawia się w jej życiu inny gość: przemoknięty chłopak, Matthew, który stanął nieoczekiwanie u drzwi plebanii. Przyjęty przez pastora i jego żonę z miłością, stanie się kimś, kogo się nie spodziewali – obiektem miłości Lii, innej jednak niż być może chcieliby tego jej rodzice.
Lia w pewnej chwili stwierdzi, że w chwili, gdy zamieszkał w ich domu Matthew, wyprowadził się od nich Bóg. Jakby mieszkanie na plebanii stało się za małe. I jeśli mogło przyjąć czterech lokatorów, to jeden z nich – Bóg albo Matthew – musiał się wyprowadzić. Na pewno zdarzenie to zadecyduje o wszystkim, co nastąpi później. Tamta chwila, gdy nastolatek stanie w progu domu Petera i Anne, splącze bowiem w każdym możliwym wymiarze egzystencje całej rodziny, ale w szczególności dwojga młodych ludzi, ofiarując im przyciąganie i odpychanie, bliskość i oddalenie, obietnicę szczęścia i ryzyko bólu. Da też wspomnienia, do których dorwie się w pewnej chwili i ów nieproszony gość.
O rozpadzie i godzeniu
Mortimer odchodzi od linearnego sposobu narracji, nawet od oparcia jej na strumieniu świadomości bohaterki. Wytrąca czytelnika ze spodziewanego schematu nie tylko rozczłonkowaniem i wielogłosem narracji, ale też licznymi zabiegami graficznymi, które powodują, że zaczynamy postrzegać tę opowieść w kategoriach ni to prozy, ni to poezji czy obrazu. Mamy więc różne czcionki, w tym tekst przypominający pismo odręczne, kursywę, niby wydarte z zeszytu paski kartek. Układ i rytm zapisu zmienia się z tekstu prozą w wiersz biały, albo manifest. Rozliczne zabiegi graficzne wymuszają przerwę w lekturze, wprowadzają konieczność powrotu do już przeczytanych zdań, czasem wywołując dezorientację, a jednocześnie zmuszając do przyjęcia takiej formy, a właściwie Formy pisanej z dużej litery, jako immanentnej części struktury tej narracji. Narracji dotkniętej wszak piętnem śmiertelnej choroby bohaterki.
Taka struktura podkreśla to, co w „Mapie naszych spektakularnych ciał” najistotniejsze: opowieść o rozpadzie i próbie ponownego składania w całość tego, co rozbite, opowieść o godzeniu się z nieuniknionością śmierci, które to godzenie się nie ma tu przecież cech pogodzenia się. Wręcz przeciwnie. Lia, mając świadomość choroby, walczy o to, by możliwie jak najwięcej czasu spędzić z córką, podejmuje nawet próbę przegonienia tego czasu, gdy zechce pisać listy na czternaste, piętnaste, osiemnaste i dwudzieste pierwsze urodziny Iris. Wracanie do przeszłości, ale przede wszystkim wybieganie w przyszłość staje się więc w jakimś sensie próbą pokonania owej narracji pisanej boldem, a przez to zawładnięcia opowieścią, zawładnięcia życiem i próbą ogrania raka.
Maddie Mortimer, Mapy naszych spektakularnych ciał (Maps of Our Spectacular Bodies)
Przełożyła: Agnieszka Walulik
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 11 października 2023 r.
ISBN: 9788367891127
Till the end | 'Maps of Our Spectacular Bodies’ is a story about coming to terms with the necessity of death, even if this coming to terms does not mean coming to terms at all. Jakub Hinc writes about Maddie Mortimer’s debut novel.