artykuł

Geografia wewnętrznego kosmosu | 130 lat temu urodził się Bruno Schulz

130 lat temu w Drohobyczu urodził się Bruno Schulz – prozaik, rysownik i krytyk. Geniusza takiego formatu tworzącego w języku polskim nigdy wcześniej nie było, nie ma i raczej już nie będzie – pisze Wojciech Gunia.

Bruno Schulz, fot. Wikimedia Commons

Choć pozostawiony przezeń dorobek jest objętościowo skromny (do czego z pewnością przyczyniła się tragiczna, przedwczesna śmierć), do dziś Bruno Schulz jest przedmiotem niezliczonych egzegez i inspiruje rzeszę artystów na całym świecie.

Pisanie o Schulzu jest zawsze wyzwaniem tyleż fascynującym co karkołomnym. Fascynującym, ponieważ liczba punktów zaczepienia, tropów i tematów zdaje się wręcz niewyczerpana, a karkołomnym zaś dlatego, że każde z miejsc, w których zaczyna się wędrówkę przez kosmos jego wyobraźni i myśli, prowadzi tysiącami odnóg w co raz to inne rejony. Przejść przez ten labirynt jedną ścieżką to okrutnie pominąć mnogość fascynujących (i ważnych) obszarów, uwikłać się w jego możliwie szerokie rozczytanie to z kolei wrzucić sobie na barki zadanie niemożliwe. Wędrówka przez stworzony przez niego wszechświat – który tak, jak przystało na wszechświat będący dziełem demiurga, jest obarczony wszelkimi atrybutami i ułomnościami jego stwórcy – przypomina tę niezwykłą, przytłaczającą grozą i pięknem wędrówkę bohatera opowiadania Noc lipcowa przez przestrzenie, które tak bardzo wymykają się ograniczeniom percepcji, że wprost nakierowują na istnienie jakiegoś transcendentnego świata znajdującego poza czasem i poza zwykłym słowem. Przestrzenie, które zmuszają do złamania reguł języka, do zbudowania języka na nowo, by mówienie o nich było w ogóle możliwe.

Spontaniczna wypowiedź życia

Bruno Schulz, Sklepy Cynamonowe, wydanie I, Rój, 1934

Schulz to potrafił. Pisarze poruszają się zazwyczaj w ramach języka, panują nad nim z większą bądź mniejszą biegłością, ale zazwyczaj nie jest dla nich możliwe, by wyjść poza jego granice. Traktują język jako narzędzie, które – jak każde narzędzie – zmusza do pracy podług jego możliwości i ograniczeń. Schulz zaś, zakorzeniony w kabalistycznej mistyce, widział w słowie nie tyle narzędzie, ile tworzywo. Tworzywo takie samo jak kluczowa dla jego wizji świata substancja, mogąca przybierać najdowolniejsze formy, czy to będące owocem działań demiurga, czy wzbudzone samoistnie czy stanowiące rezultat heretyckich usiłowań. Tylko w taki sposób Schulz mógł swobodnie mówić o tym, o czym mówić zazwyczaj nie sposób, tylko tak mógł w zaledwie dwóch zbiorach opowiadań zamknąć cały wszechświat, rozpinający się na ramie kosmogonii i eschatologii. Stąd też zapewne jego stwierdzenie, że pytanie o świat, o jego źródłowy sens, nie jest zagadnieniem filozoficznym, ale filologicznym.

Aż (z dzisiejszej perspektywy) zadziwiające wydaje się, że debiutancki zbiór Schulza – Sklepy cynamonowe wydane nakładem oficyny Rój z datą 1934 r. – ukazał się sfinansowany przez swojego autora w objętościowo skromnym nakładzie. Mimo to, książka wzbudziła niemały rezonans, dość radykalnie polaryzując opinie – od zachwytów części krytyki po ataki (głównie środowisk narodowej prawicy, ale nie tylko), w których zarzucano Schulzowi amoralizm i antyhumanizm (podobnie jak jego twórczości plastycznej środowiska narodowo-konserwatywne zarzucały pornograficzność).

Schulz zaś odpierał te zarzuty, mówiąc że jeśli sztuka jest spontaniczną wypowiedzią życia – tego nieokiełznanego żywiołu ciągłej przemiany – to właśnie jej rolą jest stawianie zadań i pytań etyce, bo jeśli sztuka powtarza rzeczy i wartości już raz ustalone, tym samym przestaje być w ogóle potrzebna, traci swój najważniejszy sens.

Sam był słowem

Być może właśnie tak należy dziś Schulza czytać: nie jako kustosza świata, który przeminął, nie jako nostalgicznego wędrowca po świecie wyobraźni zapładnianej przez rzeczywistość podlegającą entropii, ale właśnie jako apologetę prawa ciągłego ruchu, wiecznej przemiany materii wykwitłej z pierwszego słowa, któremu to prawu podlegamy my sami a także wszystkie sądy, które wysnuwamy.

Podróż przez wszechświat Schulza nie jest jednak nigdy doświadczeniem abstrakcyjnej, zimnej konstrukcji wywiedzionej z kabalistycznej mistyki i specyficznej filozofii. To przede wszystkim doświadczenie bardzo osobistego, intymnego – być może tak bardzo, że bardziej się nie da – kontaktu z drugim człowiekiem, z przeogromnym bogactwem jego wyobraźni, wrażliwości, fantazji, traum i obsesji. Jeśli można twórczość artystyczną poszeregować wobec stopnia tego, jak bardzo uobecnia się w niej osobowość samego twórcy, to między Schulzem a jego dorobkiem można postawić wręcz znak równości: jego proza i rysunki to on sam, to czysty ekstrakt jego nader złożonego człowieczeństwa. Dla Schulza słowo było wszystkim, ale także on sam był słowem i z tego słowa wyczarowywał potem najprawdziwsze cuda.

Jak ogromne są te cuda i jak nieprzebrany zamyka się w nich kosmos, najlepiej świadczy żywotność Schulzowskiej prozy. Do dnia dzisiejszego pisze się ogrom jej egzegez, komentarzy oraz analiz (a także remiksów/reinterpretacji, jak niezwykły album Martwy sezon Jakuba Woynarowskiego), do dziś inspiruje ona innych artystów, którzy – dojrzawszy w Schulzowskiej metodzie klucz do własnego, wewnętrznego kosmosu – próbują mniej lub bardziej udolnie rozpisywać topografie własnego wnętrza, oznaczać na niej miejsca niezwykłe – piękne bądź groźne – i z ceremonialną ekstazą prowadzić nas przez ten krajobraz.

Gdzie podświadomość łączy się z mitem

Bruno Schulz, Sanatorium pod klepsydrą, wydanie I, Rój 1937

Jeśli cały czas uparcie wracam w tym krótkim wpisie do metafor przestrzennych, to być może dlatego, że jednym z kluczowych dla mnie pojęć w myśleniu o Schulzowskiej spuściźnie, które to pojęcie silnie ukształtowało także moją własną twórczość, jest psychotopograficzność. Pojęcie to, ukute przez Victorię Nelson, oznacza takie wewnętrzne rejony duszy, których projekcję zauważamy w świecie zewnętrznym, zaś sam psychotopograf to artysta, który poświęca się opisaniu tych właśnie wewnętrznych obszarów psychiki w miarę odkrywania ich w wyobrażonym świecie zewnętrznym, często nie uświadamiając sobie prawdziwej natury podejmowanego wysiłku. 

To właśnie Schulz, jak nikt przed nim, w tak plastyczny sposób potraktował przestrzeń tekstu jako ekwiwalent wielopoziomowych zjawisk psychicznych. Im głębiej w nie wchodzimy, im większe jej deformacje odczuwamy, tym głębiej wnikamy w kolejne warstwy jaźni, trafiając wreszcie w miejsce, gdzie podświadomość łączy się z mitem. Tak jest choćby w moim ukochanym opowiadaniu, Sanatorium pod klepsydrą, w którym Schulz poprzez bardzo świadome użycie katabazy – literackiego toposu zejścia bohatera do świata zmarłych – przedstawił obszary własnej podświadomości straumatyzowanej utratą ojca, który, zanim zmarł w 1915 r., przez wiele lat cierpiał na zaburzenia psychiczne.

Noc lipcowa!

Jednocześnie jest w tych Schulzowskich „regionach wielkiej herezji”, obok ciągłej dialektycznej gry między początkiem a końcem, równie fascynująca gra między ciemnością a światłem, której oczywiście nie należy rozumieć jako napięcia między dość kontekstowymi i umownymi pojęciami z zakresu moralności, ale jako nieustanne – i zawsze ekstatyczne – balansowanie między trwogą a zachwytem, jak w przywołanej już na początku Nocy lipcowej:

Noc lipcowa! Tajemny fluid mroku, żywa, czujna i ruchliwa materia ciemności, nieustannie kształtująca coś z chaosu i każdy kształt natychmiast zarzucająca! Budulec czarny piętrzący dookoła sennego wędrowca pieczary, sklepienia, wnęki i nyże! (…) Powietrze nocy, ten czarny Proteusz formujący dla zabawy aksamitne zgęszczenia, pasma jaśminowej woni, kaskady ozonu, nagłe bezpowietrzne głusze rosnące jak czarne banie w nieskończoność, potworne winogrona ciemności, wezbrane ciemnym sokiem. Przepycham się wśród tych ciasnych framug, pochylam głowę pod te łuki i sklepienia lekko nawisłe i oto nagle sufit urywa się, z gwiezdnym westchnieniem otwiera się na chwilę kopuła bezdenna, aby wnet zaprowadzić mnie znów między ciasne ściany, przejścia i framugi. W tych zaciszach bez tchu, w tych zatokach ciemności stoją jeszcze urywki rozmów zostawione przez nocnych wędrowców, fragmenty napisów na plakatach, zgubione takty śmiechu, pasma szeptów, których powiew nocy nie rozprószył. Czasami zamyka mnie noc jakby w ciasnym pokoju bez wyjścia. Opanowuje mnie senność, nie zdaję sobie sprawy, czy nogi idą jeszcze, czy też od dawna spoczywam w tym hotelowym pokoiku nocy. Ale oto czuję aksamitny gorący pocałunek zgubiony w przestrzeni przez usta pachnące, otwierają się jakieś żaluzje, przekraczam wysokim krokiem parapet okna i wędruję dalej pod parabolami gwiazd spadających.

Zamknąć cały wszechświat

W rocznicę urodzin Schulza nie chcę myśleć o jego śmierci, poniesionej z rąk nazistowskiego niemieckiego zbrodniarza. Nie chcę myśleć o zagubieniu Mesjasza (którego ostatnio przywołał w opowiadaniu Pająk z Weimaru Colin Insole, w zbiorze Epifanie) i tekstach oraz rysunkach, które zapewne powstałyby, gdyby nie wybuch II wojny światowej. Nie chcę, bo choć jako wielbiciel zawsze pragnę więcej, dziś chcę pamiętać przede wszystkim o tym, że w raptem dwóch skromnych zbiorach opowiadań Schulz potrafił zamknąć cały wszechświat – swój własny, ale także nasz.

%d bloggers like this: