felieton

Rzecz o popkulturowej nekromancji | Felieton Bohdana Głębockiego

Czy nam się to podoba, czy nie, popkultura rządzi się prawami rynku. Sprzedaż książek/komiksów/filmów zależy od setek, a może tysięcy inżynierów Mamoniów w wersji co najmniej 2.0. Lubią to co już czytali/widzieli/słyszeli. Wskrzeszanie zmarłych nie zaczęło się jednak w ostatnich latach – pisze w swoim pierwszym felietonie dla zupelnieinnaopowiesc.com Bohdan Głębocki, autor cyklu powieściowego „Musza Góra”.

Uwielbiam komiksy. Regularnie uczęszczam do zaprzyjaźnionego sklepu, w którym zaopatruję się w nowości. W świecie komiksowym do rzadkości należą sytuacje kiedy historia zamyka się w jednym tomie, nawet jeżeli jest to integral (czyli wydanie zbiorcze, zawierające treść kilku zeszytów, najczęściej wzbogacone o materiały dodatkowe). Kupując komiks zawsze staram się ustalić, czy czeka mnie gromadzenie jeszcze nikomu nieznanej liczby części, czy przeciwnie – wydawca jasno deklaruje długość cyklu składającego się na całą opowieść. W tym drugim przypadku mam jasno wyznaczony cel i wiem na czym stoję. Niestety wydawca nie zawsze dotrzymuje słowa.

Dla mnie jako czytelnika najbardziej irytująca jest sytuacja, w której okazuje się, że coś, co uznałem za zamkniętą całość, zamknięte wcale nie jest i opowieść snuje się dalej. Wyjaśnić muszę pewne moje czytelnicze zwyczaje. Bardzo dawno temu, w poprzednim tysiącleciu, mogłem czytać kolejne części w dowolnych odstępach czasowych i wiedziałem, o co chodzi. Teraz już nie jest tak dobrze. I pojęcia nie mam czy to spowodował szron na głowie, czy zalew opowieści, które czyhają z każdej strony. Nie wykluczam, że zadziałały obie przyczyny, a może także inne, których nie udało mi się jeszcze rozpoznać. Jak więc jest? Sekwencyjnie. Czytam tom za tomem i wtedy panuję nad opowieścią. Załóżmy zatem, że mam ten swój cykl odłożony na półkę z etykietą „przeczytane”, wchodzę do zaprzyjaźnionego sklepu i kieruję wzrok w stronę półek, gdzie zgromadzone są produkty, które tygrysy lubią najbardziej. Spojrzenie muska kolejne okładki: tej nie dotknę, ale ta obok wygląda interesująco i nagle… Zdrada! Nowy odcinek zamkniętego uroczyście cyklu.

Dla mnie jako czytelnika najbardziej irytująca jest sytuacja, w której okazuje się, że coś, co uznałem za zamkniętą całość, zamknięte wcale nie jest i opowieść snuje się dalej.

Oczywiście można powiedzieć, że staremu dziadowi od komiksowego dobrobytu w dupie się poprzewracało. Powinien się maruda cieszyć, że dostanie kolejną porcję historii, która wcześniej przykuła jego uwagę. Tyle, że zaawansowany w latach czytelnik po przejściach, żeby wiedzieć o co chodzi, musi przeprosić się z poprzednimi tomami, które leżą sobie w bezpiecznym miejscu, ale to jest materiał na zupełnie inną opowieść. Zatem w domu pojawił się nowy tom i po raz kolejny przebijamy się przez stare, żeby w końcu dotrzeć do tej nówki. Niby fajnie, bo przecież o to chodzi, żeby czytać dobre rzeczy. Ale to zabiera cenny czas, a czas to… Wiadomo.

To są moje narzekania, ale sprawa jest znacznie szersza. I ciekawsza.

Czy nam się to podoba, czy nie, popkultura rządzi się prawami rynku. Sprzedaż książek/komiksów/filmów zależy od setek, a może tysięcy inżynierów Mamoniów w wersji co najmniej 2.0. Lubią to co już czytali/widzieli/słyszeli. Wskrzeszanie zmarłych nie zaczęło się jednak w ostatnich latach.

Arthur Conan Doyle, The Adventures of Sherlock Holmes, I wydanie, 1892

Pierwszym przypadkiem literackiej nekromancji, który zapisał się w pamięci zbiorowej uczestników popkultury było wskrzeszenie Sherlocka Holmesa przez Artura Conan Doyla, prywatnie zagorzałego zwolennika spirytyzmu. Autor postanowił zakończyć opowieść o detektywie opowiadaniem Ostatnia zagadka, z treści którego wynikało że Sherlock zginął w walce z profesorem Moriartym obok wodospadu Reichenbach w Szwajcarii. Decyzja Doyla nie spodobała się jednak czytelnikom. Pod wpływem próśb i gróźb powstały kolejne opowieści o genialnym detektywie. Część z nich autor usytuował przed wydarzeniami w Szwajcarii, część później, gdyż jak się okazało Sherlock Holmes jednak nie zginął podczas walki ze złowrogim profesorem. Później wielu innych twórców powracało do świata stworzonego przez Doyla, opisując dalsze przygody detektywa, jak również różnych postaci drugo- i trzecioplanowych. Swoją drogą Doyle nie opisał wprost śmierci Holmesa, zostawił sobie furtkę bezpieczeństwa, którą później wykorzystał.

Na przeciwległym biegunie znajduje się George R. R. Martin, pisarz idący na przekór wymogom rynku. Określiłbym go jako seryjnego mordercę. W Pieśni Lodu i Ognia bezlitośnie uśmiercał bohaterów. Budziło to mój sprzeciw jako czytelnika, kiedy bowiem obdarzałem sympatią kolejną postać, ona dość szybko traciła życie. Martin zabijał bez litości, a cykl i uniwersum miało się (i ma nadal) dobrze. Można? Można! Oczywiście nie każdy posiada taką iskrę bożą jak Martin.

Popkulturowa nekromancja niejedno ma imię. Można wskazać przypadki udanych „cudownych” powrotów, można również wymienić sytuację, w których utrzymywanie przy życiu książki/komiksu/filmu okazało się klęską. Trudno pokusić się o wskazanie jakiejś reguły. Nie jest nią z pewnością autorstwo. Udział tych samych twórców, którzy popełnili pierwowzór, nie gwarantuje sukcesu, a dopływ świeżej krwi ma czasami ożywczy wpływ na dzieło. Niestety, dość często zdarzają się przypadki, że wskrzeszana na siłę opowieść po prostu się nie klei.

Bohaterom trzeba pozwolić odejść. Niech giną, niech usuwają się w cień. Twórca sam powołuje postać do życia i sam powinien owe życie odbierać. Często autor odczuwa coś, co jest określane jako zmęczenie bohaterem, zmęczenie wykreowanym światem bądź opowiadaną historią. Czekam – i żywię przekonanie, że nie jestem w tym oczekiwaniu odosobniony – na nową opowieść, a nie odgrzewane kotlety. Zatem kończ waść! Niestety nie jest to takie proste. Może być tak, że decyzja nie należy do twórcy, albo podejmuje ją w oparciu o inne przesłanki.

Popkulturowa nekromancja niejedno ma imię. Można wskazać przypadki udanych „cudownych” powrotów, można również wymienić sytuację, w których utrzymywanie przy życiu książki/komiksu/filmu okazało się klęską. Trudno pokusić się o wskazanie jakiejś reguły. Nie jest nią z pewnością autorstwo.

Czy jednak odbiorca jest skazany na diabelską alternatywę: definitywny koniec spotkań z ulubionym bohaterem bądź konfrontacja z kimś na podobieństwo monstrum Frankensteina? Czy już nie będzie mógł powrócić do świata, który polubił, a może wręcz pokochał? Zdecydowanie nie. Jest inny sposób, w moim rozumieniu znacznie uczciwszy wobec odbiorcy. Ten sposób nazywa się spin-off czyli opowieść o postaci pobocznej, która w nowym dziele przekształca się w pierwszoplanową.

Jean Van Hamme, Grzegorz Rosiński, Thorgal: Zdradzona czarodziejka, I wydanie polskie, 1988

Taką drogą poszli twórcy Thorgala, fenomenu w świecie komiksowym, który dla wielu czytelników – w tym dla mnie – jest czymś ważnym w ich czytelniczej biografii. W roku 2010 obok cyklu głównego powstała seria poboczna Kriss de Valnor, której główną bohaterką jest czarny charakter i femme fatale. Rok później zadebiutowała seria Louve poświęcona córce Thorgala. Te dwa cykle są typowymi spin-offami, dla mnie zdecydowanym faworytem jest ten drugi. Trzecia seria dołączyła do uniwersum Thorgala w 2013 r., ale ona stanowi raczej prequel, gdyż traktuje o młodzieńczych latach głównego bohatera. Czy ten eksperyment wypalił? Nawet wśród wydawców zdania są podzielone, o czym świadczy duża rotacja w gronie scenarzystów i rysowników.

Czytelnicy, w tym ja, mają swoje ulubione serie i albumy. Mają również znienawidzone. W sercu podstarzałego fana tli się nadzieja na powrót oldskulowego Thorgala z lat osiemdziesiątych lub dziewięćdziesiątych. Tylko czy nie jest to po prostu tęsknota za światem bezpowrotnie utraconej młodości?

Interesujący przypadek nekromancji popkulturowej stanowi (nomen omen) The Walking Dead. Jest to opowieść o postapokaliptycznym świecie, w którym ludzie muszą walczyć z tytułowymi żywymi trupami, czyli bezmyślnymi (autorzy sygnalizują, że nie do końca) istotami, które wiecznie głodne snują się po śmierci szukając pożywienia, to jest człowieka żywego (ale zwierzątkiem również nie wzgardzą).

Robert Kirman, Tony Moore, The Walking Dead, I wydanie, 2003

Długi czas podchodziłem do tego uniwersum z dużą rezerwą. Zacząłem od serialu, później sięgnąłem po komiksowy pierwowzór. Komiks i serial, opowiadają nieco inną historię, przykładowo jedna z najważniejszych postaci serialu nie istnieje w ogóle w komiksie. Przyznam od razu, że wolę zdecydowanie komiks, który z tajemniczych – przynajmniej dla mnie – powodów, przestał ukazywać się w Polsce. Tutaj jednak chciałbym skupić się na serialu. Obecnie można oglądać 11. sezon, co czynię ze sporym zainteresowaniem. Jednak po drodze było słabo, a nawet bardzo słabo. Były sezony (przedłużająca się walka z Neganem), które ciężko było mi oglądać – w zasadzie nie wiem, dlaczego sobie wówczas nie odpuściłem. Serial jednak przetrwał. Decydenci za oceanem uznali, że warto go kontynuować. I bardzo dobrze, bowiem sezon 10. i 11. moim zdaniem są naprawdę dobre. Serial doczekał się zresztą swojego spin-offu, czyli Fear Walking Dead, który sam ma bodajże sześć sezonów (ale o nim nic nie powiem, bo go jeszcze nie oglądałem).

Post scriptum

Ostatnio dowiedziałem się o drugim sezonie serialu Locke&Key opartego na podzielonym na 6 tomów komiksie Joe Hilla (autor dziedzicznie obciążony) i Gabriela Rodrigueza. Komiksowy pierwowzór (zamknięta całość odłożona na półkę „przeczytane”) uważam za udany, z tomami bardzo dobrymi i nieco słabszymi (ale nie schodzącymi poniżej oceny dobry). Pierwszy sezon serialu poszedł niejako w poprzek komiksu, pewne wątki zostały praktycznie wyzyskane do końca, zatem do teraz nie wiadomo czego się spodziewać. I bardzo dobrze. Właśnie o to chodzi.

Przeczytaj także:

%d bloggers like this: