Przede wszystkim staram się dzielić ludzi nie na dobrych i złych, a na takich co robią dobre i złe rzeczy. Rzeczywistość jest właśnie taka – wszyscy robimy dobre i złe rzeczy i to skomplikowanie, ta niejednoznaczność czyni nas ciekawymi. Bohaterowie jednoznacznie źli czy jednoznacznie dobrzy, z wyraźną etykietką są nudni, bo przewidywalni – mówi Jakub Ćwiek, autor powieści „Drelich. Prosto w splot”. Rozmawia Jakub Hinc.

Gdy w 2019 roku spotkaliśmy się na Poznańskim Festiwalu Kryminału „Granda”, ukazał się akurat „Szwindel”, ale wcześniej utożsamiany był pan raczej z szeroko pojętą fantastyką. Po „Topieli”, „Szwindlu” i napisanym wspólnie z Adamem Bigajem „Bezpańskim”, „Drelich. Prosto w splot” to czwarta pana powieść osadzona w naszej rzeczywistości i pozbawiona wszelkich atrybutów science-fiction, fantasy czy grozy. Opowiada pan tu o świecie, o którego istnieniu wiemy, ale staramy się go nie dostrzegać, bo jest brutalny, bo jest niemoralny. Pan go wydobywa na światło dzienne i pokazuje, że jest tuż obok. Chce pan przestraszyć czytelników?
Jakub Ćwiek: To nie jest nadrzędny cel jaki sobie stawiam. Przede wszystkim zależało mi na tym, by dać wreszcie czytelnikom w Polsce wiarygodną sensację. Niestety to, co czytam, a staram się zapoznać z twórczością wszystkich autorów tworzących w Polsce sensację, thriller czy kryminał, pokazuje, że mało kto mówiąc czy to o pracy policji, czy o przestępcach bądź szeroko rozumianym półświatku wie o czym pisze. Tym samym tworząc swoje postaci czy intrygi albo stosują schematyczne kopiuj wklej albo popadają w groteskę. Zjawisko nadmiernej, nieudolnie opisywanej przemocy bierze się w Polsce stąd, że pisarze czy pisarki pewnie nigdy, mówiąc kolokwialnie „nie dostali w ryj” ani nie byli uczestnikami niebezpiecznych zdarzeń. I to oczywiście dobrze, bo nikomu nie życzę, a i przecież nie jest to jedyna metoda, by zdobyć wiedzę w temacie. Ale gdy już w książkach widać wyraźnie, że nie podjęto nawet trudu, by się dowiedzieć, porozmawiać z kimś kto wie… cóż, wtedy mamy do czynienia z lenistwem.
W kwestii strachu zatem – nie chcę czytelników straszyć bardziej niż chcą tego inni pisarze obracający się w tym gatunku. Chcę natomiast, jeśli już ma to nastąpić, robić to wiarygodnie i uczciwie.
Przyglądając się głównemu bohaterowi powieści nie sposób nie doszukiwać się pewnych analogii między nazwiskiem, jakie mu pan nadał, a mocną, lnianą tkaniną o potrójnym splocie. To chyba nie przypadek? To mocny, ale w sumie skomplikowany facet.
– Bardzo lubię jako czytelnik taką zabawę nazwiskami postaci, by jednocześnie wpisywały się w postać, uzupełniały ekspozycję i nie trąciły banalną nachalnością. Dobrym przykładem jest tu Jack Reacher, które, jak autor wielokrotnie mówił, wywodzi się od pseudonimu samego Childa. Jako bardzo wysoki mężczyzna proszony był wielokrotnie o to, by sięgnąć (z ang. to reach out) po coś z wyższej półki. Czyli coś dla innych niedostępnego. I taki właśnie jest Reacher. Przychodzi i sięga po coś poza zasięgiem innych, by nieść pomoc. Z Drelichem jest podobnie – jego nazwisko, nawiązanie do solidnego, niekoniecznie ładnego, ale mocnego materiału, z którego robi się odzież roboczą, to w zasadzie ekspozycja postaci w skrócie. A przynajmniej jego zawodowej strony.
Przeczytaj także:
Pana Drelich, Marek Drelich para się profesją, raczej z tych nie budzących sympatii, bo w końcu trudno darzyć szacunkiem złodzieja, potrafi się bić, więc umie ostro przyłożyć, gdy nie da się sprawy załatwić inaczej, a przy tym jest troskliwym ojcem dwójki dzieci, który zrobi naprawdę wszystko, by jego rodzinie nie stała się krzywda. Choć może „troskliwy”, to w tym przypadku określenie na wyrost. Wiem, że trenuje pan sztuki walki, ma córkę i syna. Ile więc pana – autora – jest w bohaterze powieści?
– „Trenuje sztuki walki” jest trochę powiedziane na wyrost. Na pewno staram się regularnie ćwiczyć, brałem w życiu udział w wielu bójkach i starciach i otaczam się ludźmi trenującymi za sprawą Macieja „Lobo” Linke, utytułowanego zawodnika judo i brazylijskiego ju jitsu, a jednocześnie jednego z najbliższych mi ludzi i mojego partnera scenicznego w stand-upie. Zresztą mój syn trenuje karate, zdobył nawet brązowy medal na mistrzostwach świata, a w przyszłym roku przystąpi do egzaminu na czarny pas. Szlifuje też brazylijskie ju jitsu w barwach Macaco Gold Team i rozważa w najbliższym czasie sięganie po kolejne sztuki walki. Słowem, mam w tej kwestii kogo uważnie obserwować. Co do kwestii rodzinnych, moje dzieci, odbyte z nimi rozmowy, czas spędzany z nimi i ich rówieśnikami pomagają mi od lat w tworzeniu postaci dzieci i nastolatków. To wszystko jest więc ważne i wpływa na to jak opisuję bohaterów.
Zjawisko nadmiernej, nieudolnie opisywanej przemocy bierze się w Polsce stąd, że pisarze czy pisarki pewnie nigdy, mówiąc kolokwialnie „nie dostali w ryj” ani nie byli uczestnikami niebezpiecznych zdarzeń.
Ale jednocześnie to nie tak, że Drelich ma coś ze mnie czy nosi cechy, czy ma umiejętności, które ja chciałbym mieć. Traktuję go jak kolejnego gościa, którego muszę poobserwować, by napisać książkę.
W 2010 wygrał pan wraz z Marcinem Juchniewiczem konkurs, w którym nagrodą było spotkanie z Bruce’em Willisem. Aktor ten jest gwiazdorem kina akcji, znanym między innymi z serii „Szklana pułapka”. W Drelichu można odnaleźć wiele nawiązań do postaci granego przez Willisa detektywa Johna McClane’a, oczywiście prócz profesji, którą się para. Czy to spotkanie z amerykańskim aktorem było dla pana ważne i na ile wpłynęło na to jak został zbudowany bohater?
– W tym kontekście samo spotkanie nie miało żadnego znaczenia, ale oczywiście sam Willis, jako ikona kina akcji z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, już tak. I nie tylko on zresztą, bo takich ikonicznych aktorów, że wymienię tylko Mela Gibsona, Sylvestra Stallone czy Kurta Russella było wtedy naprawdę wielu. I na filmach z nimi uczyłem się tego, co to znaczy dobra, dynamiczna akcja i charakterny, nietuzinkowy bohater. Oczywiście z wiekiem, gdy wracam do tych filmów, widzę w nich więcej niż wtedy, ot chociażby tropy, schematy, gatunkowe warunki sine qua non, ale to nadal są dla mnie ważne obrazy i dobra szkoła. Reasumując więc: Willis i jego postaci tak, spotkanie z nim na żywo nie. To było dla mnie ważne jako dla fana, zupełnie niezawodowo.
Uczynił pan z przestępcy – Marka Drelicha – swojego bohatera, ale przy tym zadbał o to, że choć to złodziej, to z tych, których da się lubić. Kibicujemy mu tak, jak na przykład ekipie Danny’ego Oceana znanej z filmowej serii zapoczątkowanej przez obraz „Ocean’s Eleven” Stevena Soderbergha. Ostatecznie czytelnicy siłą rzeczy zaczynają kibicować „dobremu złodziejowi”, ale czy nie kusiło pana, by jednak tym dobrym był faktycznie jakiś przyzwoity facet? A może ci przyzwoici są nudni?
– Być może to, co zaraz powiem zabrzmi z początku strasznie, ale postaram się rozwinąć tę myśl i wyjaśnić o co mi chodzi. Otóż ja zupełnie nie dbam o to czy czytelnik polubi Marka Drelicha, czy nie. W sensie znając zasady gatunku i większość odbiorców wiem, że tak będzie i wiem dlaczego, ale absolutnie o to nie zabiegam. Ja przede wszystkim staram się dzielić ludzi nie na dobrych i złych, a na takich co robią dobre i złe rzeczy. Różnica wydaje się semantyczna, ale w rzeczywistości to pragmatyzm. Jeżeli uznamy kogoś za jednoznacznie dobrego, a on zrobi coś złego, zburzy nam to pewien porządek. I poniekąd odwrotnie – wtedy zaczniemy generalizować, mówić o nawróceniu czy czymś takim. Tymczasem rzeczywistość jest właśnie taka jak wspomniałem – wszyscy robimy dobre i złe rzeczy i to skomplikowanie, ta niejednoznaczność czyni nas ciekawymi. Bohaterowie jednoznacznie źli czy jednoznacznie dobrzy, z wyraźną etykietką są nudni, bo przewidywalni.

W odniesieniu do Marka Drelicha jestem opisującym jego losy pisarzem, nie jego sędzią. Przedstawiam go najuczciwiej jak potrafię, a czytelnicy lubią go, bo widzą, że oprócz tego czym zajmuje się zawodowo potrafi być w porządku jako były mąż czy jako rodzic. No i lubią go na tle tych po drugiej stronie, z szeregu względów gorszych.
Nasi czytelnicy w komentarzach pod recenzją powieści umiejscawiali Drelicha pomiędzy wspomnianym Jackiem Reacherem, postacią znaną z powieści Lee Childa, a Myronem Bolitarem, stworzonym przez Harlana Cobena, albo, i mnie to porównanie chyba bardziej odpowiada, doszukiwali się paraleli z Johnem Wickiem – postacią z filmu w reżyserii Chada Stahelskiego i Davida Leitcha. Czy ktoś był bliski prawdy? Miał pan takie filmowo-książkowe skojarzenia przy tworzeniu Drelicha?
– Myślę, że rację mieli po trosze wszyscy, ale tak naprawdę nikt. Już tłumaczę dlaczego i posłużę się w tym celu metaforą relacji rodzinnych. Reacher, Bolitar czy John Wick to dzieci takich ojców jak Hammer Spillane’a, McGee MacDonalda czy dla mnie najważniejszy w tym zestawieniu Parker Starka, a z kolei wnuki Spade’a Hammetta czy Marlowe’a Chandlera. Mojemu Drelichowi najbliżej jest do tego środkowego pokolenia, do autorów, którzy przekuli noir w hard boiled. I to z nich, nie z późniejszych twórców, czerpałem większość inspiracji. W tym znaczeniu więc moja postać to urodzony bardzo późno, bardziej młodziutki malutki, raczkujący kuzyn Jacka Reachera niż jego potomek.
Z Drelichem jest podobnie – jego nazwisko, nawiązanie do solidnego, niekoniecznie ładnego, ale mocnego materiału, z którego robi się odzież roboczą, to w zasadzie ekspozycja postaci w skrócie.
Z ważnych inspiracji dla Drelicha wskazałbym jeszcze postaci kreowane w filmach Michaela Manna. Nie tylko w „Gorączce” i „Złodzieju”.
Jaki jest Marek Drelich po lekturze książki, już wiemy, ale nie może przecież być niezniszczalnym T-800. Musi mieć jakieś słabości. Co jest jego piętą Achillesową?
– Och, ale tę piętę już widać nawet w pierwszej książce. To samo, co jest zawodowo jego największą zaletą – pełna kontrola nad wszystkim co się dzieje, jest jednocześnie jego największą wadą w życiu. Nie da się normalnie żyć mając każdą wykonywaną czynność przemyślaną w trzech wariantach i pięciu ruchach do przodu. Poza tym, że przypomnę, T-800 został zniszczony. A raz nawet sam się zniszczył troszcząc się o bliskich.
Przeczytaj także:
Ale ta powieść ma nie tylko jednego bohatera. Niemniej ważne są postaci kobiece, choć umieszczone na drugim planie. W „Drelichu” Milena i Iza nie są tylko „paprotkami”, tłem, na którym twardzi faceci toczą prawdziwe boje. Obdarzył je pan całym wachlarzem emocji i choć są różne, to postawione obok siebie wydają się być awersem i rewersem tej samej monety. Jak tworzył pan takie postacie?
– Tak jak wszystkie inne postaci – słuchając i rozmawiając z osobami, które mogą mi coś na ten temat powiedzieć. To dokładnie ta sama sytuacja jak w przypadku omawianego w pierwszym pytaniu pisania o świecie przestępczym czy przemocy – kiedy się na czymś nie znamy, nie chcemy się w to wgłębiać a jednak mimo wszystko bierzemy za opisywanie, wychodzą nam schematy, bzdury i paprotki. Przebywanie w towarzystwie kobiet, rozmawianie z nimi oparte w dużej mierze na słuchaniu ich z uwagą, empatia i zrozumienie dla problemów i bolączek, których nie dzielimy, wreszcie konsultowanie gotowego tekstu. Tak to robię ja. Nie wiem czy to najlepsza metoda, ale dla mnie działa nie tylko pisarsko. Pomaga mi na co dzień stawać się lepszym człowiekiem.
Muszę jeszcze zapytać o „aktorów trzeciego planu”: Gracjana i Weronikę. Gracjan wydaje się być stałym elementem miejskiego krajobrazu, którego raczej staramy się nie dostrzegać, choć gdy pojawił się w powieści, okazał się wręcz modelowym przykładem okupujących ławeczki obszczymurków bajerujących o złotówkę „na bułkę”. Z kolei Weronika odegrała dwuznaczną rolę. Spotkamy ich jeszcze w kolejnych książkach z serii?
– Gracjana na pewno, choć mówiąc szczerze nie wiem kiedy. Co do Weroniki, nie mam póki co takich planów, ale nie jest to wykluczone. Świat jest mały.
Klasyczny cliffhanger pozostawiony na końcu tej powieści zapowiada, że z przynajmniej niektórymi bohaterami jeszcze się spotkamy. Może nam pan zdradzić, o kim przeczytamy w następnej książce z serii?
– Mogę zdradzić jaki wątek na pewno będzie poruszony. Dwa lata temu wróciłem do interesującego mnie kiedyś tematu sekt i teraz uznałem, że to właśnie o nich chciałbym opowiedzieć w drugiej części. Wiem, że sekty to mocno ograny temat, ale znowu, podobnie jak w temacie półświatka, mam wrażenie, że nader często podejmujący się go autorzy niespecjalnie przykładają się do reaserchu. Mam nadzieję, że mnie uda się napisać książkę jednocześnie wiarygodną i ekscytującą, bo taki cel ma przyświecać każdemu tomowi tej serii.

A skoro już jesteśmy przy kontynuacji, to czy może pan zdradzić, na ile tomów zostały rozpisane przygody Marka Drelicha?
– Nie mogę, bo nie wiem. Zaplanowane i rozpisane w punktach – mniej lub bardziej szczegółowych – są dwa kolejne, ale wynika to z tego, że zwłaszcza trzeci tom, choć da się czytać niezależnie jako osobną powieść, będzie też mocniej spinał niektóre wątki z pierwszych dwóch książek. Ale mam tu solidne postaci, sporo tajemnic do odkrycia, więc jest potencjał na naprawdę wiele historii. Wiele zatem zależy od tego jak te książki zostaną przyjęte przez czytelników.
Drelich zawładnął teraz piórem Ćwieka całkowicie, a może została przestrzeń na innych bohaterów? Nad czym więc teraz pan pracuje?
– Drelich powstawał w zeszłym roku, w pierwszej połowie. Od tamtej pory napisałem już, wraz z Wojtkiem Chmielarzem, słuchowisko „Skowyt” a niedawno skończyłem też książkę fantastyczną zatytułowaną „Panie Czarowne” opowiadającą o współczesnych wiedźmach. Tak się składa, że w moim rodzinnym miasteczku, Głuchołazach, w siedemnastym wieku wieszano kobiety i mężczyzn podejrzanych o czary, więc miałem już lokację i swoisty punkt wyjścia.
Obecnie pracuję nad nową książką non-fiction przy współpracy z Adamem Bigajem oraz właśnie nad nowym Drelichem. Tak więc pracowicie u mnie ostatnio.
Rozmawiał Jakub Hinc