Jill Lepore w „My, Naród” mówi o słowach, które stworzyły naród i państwo. Tę epicką opowieść rozciągnęła na cztery stulecia, od wyprawy Kolumba, przez wojnę o niepodległość, „Ojców założycieli”, „Kolej Podziemną”, wojnę secesyjną, obie wojny świtowe i zimną wojnę, aż po 45. prezydenta USA. Tak tej historii nikt wcześniej nie opowiedział – pisze Jakub Hinc.

„We, the People”. Wszyscy znamy te słowa, którymi rozpoczyna się tekst Konstytucji Stanów Zjednoczonych Ameryki z 1787 roku, pierwszej konstytucji państwowej na świecie, pierwszej konstytucji republiki. Tymi słowy też – nie bez powodu – 15 listopada 1989 roku, rozpoczął swoje pamiętne wystąpienie na Kapitolu ówczesny przewodniczący NSZZ Solidarność Lech Wałęsa. To jednak nie pierwsze słowa, którymi można rozpocząć opowieść o USA. Wcześniej, w Deklaracji Niepodległości z 4 lipca 1776 r. padły te o prawie do samostanowienia, które zdefiniowały na pokolenia historię tej części świata. Ale nie padły inne, których piętno w postaci niewolnictwa i segregacji rasowej brzmią w USA do dzisiaj. Jill Lepore w „My, Naród”, by opowiedzieć na nowo historię Stanów Zjednoczonych Ameryki, sięga jeszcze dalej w głąb czasu, gdy u wybrzeży Haiti, nazwanej przez podróżnika z Genui Hispaniolą zacumowały trzy statki z flagową Santa Maria na czele, a Kolumb w swoim diariuszu zanotował „widzieliśmy nagich ludzi”. I to właśnie z tego miejsca, tego czasu i od tych słów Lepore rozpoczyna swoją opowieść o historii Ameryki.
I nie bez kozery opowieść o Stanach Zjednoczonych u Lepore to historia tego co zostało o Ameryce napisane, wydrukowane, wydane, wyemitowane, wyświetlone na ekranach kin, telewizorów i smartfonów. Bo przecież jak żadna inna, historia USA jest opowieścią spisaną udokumentowaną i zarchiwizowaną od pierwszych słów wypowiedzianych na Kongresie Kontynentalnym, aż po ostatni tweet 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, a nawet po pierwsze słowa jego następcy, który swój urząd obejmuje w bardzo trudnym momencie szalejącej pandemii COVID-19.
Na niemal dwadzieścia pięć lat przed końcem XVIII wieku po raz pierwszy powstało państwo, którego dzieje nie giną w mroku tajemnicy, legend i podań – na co zwraca uwagę Lepore – ale każdy ślad jego ukonstytuowania się został starannie udokumentowany i upubliczniony. To nie tak jak z założeniem Rzymu przez Remusa i Romulusa. Nie tak jak z Popielem, Krakiem i Piastem Kołodziejem. Tu nie było „boskiego pomazańca”, który swoje prawo do rządzenia mógłby wywieść od mitologicznych przodków. Ten kraj, ten rząd, powstał z woli ludzi, tu każde słowo, które padło w jednej z trzynastu brytyjskich kolonii, nawet zanim jeszcze zdecydowały się na odłączenie od korony, zostało odnotowane i przekazane potomnym od razu, na bieżąco dzięki prasie.
Ale narracja Jill Lepore w „My, Naród” choć chwali zdolność „Ojców założycieli” do przekuwania słów w czyny, to nie przydaje im mistycznych właściwości. Lepore z ciekawością badacza przygląda się ich wypowiedziom spisanym w oficjalnej korespondencji, albo opublikowanym w różnego rodzaju publikatorach i wyciąga z nich konsekwencje. Dostrzega zasługi i przenikliwość, ale dostrzega też brak kilku słów, które ostatecznie stały się przyczyną katastrofy. Bo brakowi precyzji u twórców konstytucji, choć bardziej złej woli u wielu mieszkańców tego kontynentu, można przypisać handel porywanymi w Afryce ludźmi i sprzedawaniu ich w niewolę. To zawierane w złej wierze, dwuznaczne i obchodzone traktaty pozwoliły na rugowanie Indian z ich ziem, zamykanie ich w rezerwatach, regularne wojny i programową eksterminację pierwszych mieszkańców tego kontynentu. To również walka o słowa potępiające niewolnictwo stała się praprzyczyną wojny secesyjnej.
Ale to też walka o wdrożenie wreszcie w życie tych słów z Deklaracji Niepodległości, które i dziś brzmią niezwykle aktualnie: „Uważamy następujące prawdy za oczywiste: że wszyscy ludzie stworzeni są równymi, że Stwórca obdarzył ich pewnymi nienaruszalnymi prawami, że w skład tych praw wchodzi prawo do życia, wolność i dążenia do szczęścia. Że celem zabezpieczenia tych praw wyłonione zostały wśród ludzi rządy, których sprawiedliwa władza wywodzi się ze zgody rządzonych.”
Te słowa rozumiane zgodnie z ich brzmieniem, choć niekoniecznie tak samo przez twórców dokumentu były wezwaniem do niezgody na niewolnictwo, dyskryminację i nierówności, o czym pisze Lepore przywołując filozofa znad stawu Henry’ego Davida Thoreau, autora traktatu „O obywatelskim nieposłuszeństwie”, który nie tylko czynnie wspierał abolicjonistów, ale swoim przykładem sprzeciwił się niegodziwemu rządowi, odmówił płacenia podatków na rzecz władzy, która toleruje niewolnictwo, za co został uwięziony. To jego twórczość i postawa inspirowały później sufrażystki domagające się równych praw dla kobiet, Rosę Parks i Martina Luthera Kinga i Malcolma X domagających się zniesienia segregacji rasowej.
Słowa były też ważnym spoiwem, gdy Wodrow Wilson ogłosił swój 14-punktowy plan pokojowy po zakończeniu Wielkiej Wojny (w 13. punkcie była mowa o Polsce z dostępem do morza) i gdy autor Nowego Ładu – Franklin Delano Roosevelt spotkał się na środku Atlantyku z Winstonem Churchillem, by omówić odbudowę świata po II wojnie światowej. Ale słowa miały też znaczenie, gdy w kampanii wyborczej i podczas prezydentury Donalda Trumpa, a także kilka dni temu, gdy po przegranych przez Trumpa wyborach, tłum wiedziony gniewnym utyskiwaniem paranoicznego lidera, szturmował Kapitol, by uniemożliwić Kongresowi zatwierdzenie wyników elekcji Joe Bidena na 46. prezydenta USA. Ta historia, gdy na sztandarach rozszalałej tłuszczy, wiedzionej na salę plenarną przez wyznawcę teorii spiskowych człowieka-bizona, pojawiły się hasła białej supremacji i izolacjonistycznych ruchów nacjonalistycznych z lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku, „America first” działa się na naszych oczach i naturalnie nie znalazła się w książce Lepore, bo zwyczajnie nie mogła, ale tym niemniej jest niezwykle aktualnym epilogiem dla najnowszej historii USA.
Można by też rzec, że „My, Naród” jest historią tak hołubionej przez Amerykanów wolności, w tym wolności słowa. To właśnie ona, wraz z zakazem ograniczenia wolności zgromadzeń, prasy i petycji, znalazła się w Karcie Praw Stanów Zjednoczonych Ameryki, zgłoszonych w pierwszej poprawce do konstytucji, zanim skończył się wiek XVIII. Od tego czasu upowszechniła się umiejętność czytania, a dawne drukarnie prowadzone przez jednoosobowych drukarzy, dziennikarzy i wydawców w jednej osobie, zastąpiły wielkie redakcje. Gazety i książki jako źródło transmisji wiadomości i stanowisk zyskały konkurencję w postaci telegrafu, telefonu, radia, telewizji, kina, komputera osobistego i smartfona. I paradoksalnie, w czasach gdy zaufanie do mediów głównego nurtu pikuje w dół, a informację zastępuje PR, propaganda i fake newsy, wiarygodnym źródłem stają się indywidualne, autorskie blogi i małe portale przekazujące rzetelnie sprawdzone fakty, a wielkie media społecznościowe zaczynają zauważać potrzebę reagowania na kłamstwa i potwarz sianą przy ich użyciu.
Historia Stanów Zjednoczonych Ameryki nie kończy się na 45. prezydencie USA, choć w ostatnim rozdziale Jill Lepore poświęca tej niechlubnej postaci sporo uwagi. Ale przecież nikt jak Trump nie wywabił na światło dzienne tylu wad Amerykanów. Na szczęście ostatnie miesiące roku 2020 dały nadzieję na przebudzenie Ameryki. Na to, że słowo prezydenta USA znów będzie coś warte.
Jill Lepore, My, naród. Nowa historia Stanów Zjednoczonych (These Truths. A History of the United States)
Przełożył: Jan Szkudliński
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020