wywiad

Ewa Schilling: „Nadfiolet” to głos sprzeciwu | Rozmawia Przemysław Poznański

Wizja z „Nadfioletu” jest przerażająca? Mimo wszystko mało prawdopodobna? Ale gdyby ćwierć wieku temu ktoś opisał w książce to, co jest teraz, też uznano by tę wizję za ponure proroctwo – mówi pisarka Ewa Schilling*. Rozmawia Przemysław Poznański.

Ewa Schilling

Przemysław Poznański: „Nadfiolet” to powieść dystopijna, w której Polska jest krajem ultrakatolickim, rządzonym de facto przez Kościół, gdzie penalizowana jest krytyka boskiego porządku, a w zasadzie każdy przejaw wolności przekonań. Co więcej, to prawdziwy ciemnogród, gdzie choćby za mówienie prawdy o fizjologii stosunku seksualnego można wylądować w obozie reedukacyjnym. A przy tym państwo mafijne, w którym niewygodne jednostki popełniają zaplanowane przez władze „samobójstwa”. Na ile ta książka jest tylko przerysowaniem pewnych obserwowanych i dziś zjawisk, jak choćby radykalizmu poglądów niektórych przedstawicielu kleru, a na ile przestrogą?

Ewa Schilling: Jest to ekstrapolacja dzisiejszych zjawisk, ale dlatego właśnie stanowi przestrogę: kiedy politycy albo Kościół powiedzieli A, mówią B. To jest bardzo prawdopodobne, że dojdziemy do C, D, E. A potem jest jeszcze spora część alfabetu. Spójrzmy wstecz: o wielu rzeczach była już mowa kilkanaście lat temu. Gender, aborcja, LGBT to tylko kilka przykładów. Były awantury o lektury szkolne, o krzyż z puszek, o tworzenie fałszywej legendy katastrofy smoleńskiej. Najpierw pewne poglądy wydają się absurdalne, śmieszne, niemożliwe do urzeczywistnienia, a potem po trochu jakoś się przepychają, pojawiają, są coraz częstsze, dominują. A ludzie się do tego przyzwyczajają. Czują się bezradni, nie chcą się narażać, albo dają się zmanipulować.

Na ile powinniśmy się taką wizją przejąć?

– Na tyle, żeby to nas skłoniło to działania. Przecież wiele osób, tak jak mówiłam, zaczyna już przywykać do tego, co jest.

Wizja z „Nadfioletu” jest przerażająca? Mimo wszystko mało prawdopodobna? Ale gdyby ćwierć wieku temu ktoś opisał w książce to, co jest teraz, też uznano by tę wizję za ponure proroctwo.

Niedawno ukazało się „Czarne słońce” Jakuba Żulczyka, w którym – przy wszystkich różnicach fabularnych, stylistycznych i gatunkowych – znajdujemy podobny punkt zaczepienia: Polskę jako państwo teokratyczne. Wierzę w szczególną wrażliwość pisarzy, którzy wyczuwają lepiej niż inni panujące w społeczeństwie nastroje, lęki. Czuje pani wokół siebie lęk przed tym, że taka wizja, jaką przedstawia pani w książce, może się ziścić?

– Może jeszcze nie lęk, tylko obawę. Kiedy jakaś sytuacja się rozwija, z biegiem czasu ubywa możliwych wariantów wydarzeń, zacieśnia się przestrzeń wyboru. Wydaje mi się że wciąż polski kryzys jest łatwiejszy do zażegnania od katastrofy klimatycznej, ale kierunek zmian jest na razie fatalny. Uciekając się do czarnego humoru mogłabym powiedzieć, że być może katastrofa klimatyczna byłaby jakimś rozwiązaniem sprawy polskiej bo u nas nieszczęścia przecież jednoczą. Zupełnie możliwe, że tacy pogodzeni umrzemy zgodnie na udar słoneczny i odwodnienie.

Nie ma jednak w pani książce krytyki religii jako takiej, a jedynie krytyka religijnego fundamentalizmu i zwykłej głupoty, objawiającej się powtarzaniem stereotypowych stwierdzeń.

– Gdybym chciała krytykować religię jako taką, musiałabym napisać drugą książkę. Ustalmy pewne rzeczy: interesuje mnie duchowość, nie religia. Religia to wiara tak obudowana rytuałami, ceremoniami i wymogami wymyślonymi przez instytucję Kościoła (Albo Cerkwi czy synagogi i tak dalej, bez różnicy, religie są pod tym względem identyczne), że się w nich dusi i umiera. Chrześcijaństwo – skupmy się na nim, było piękną ideą, która jak z ideami bywa, marniała tym bardziej im bardziej stawało się religią dominującą – albo i państwową. Przez dwa tysiące lat doszło do takiego etapu że stało się zaprzeczeniem swoich początków. W Polsce widać to bardzo wyraźnie. Jezus mówił o miłości, wybaczaniu, o tym żeby nie sądzić i nie potępiać. Jadał z celnikami i grzesznikami (tłumacząc na dzisiejsze stosunki – z wykluczonymi) rozmawiał z Samarytanką (ówcześni Hebrajczycy Samarytanami pogardzali, kobietami też). Kościół zachowuje się dokładnie odwrotnie. I jeszcze broni pedofilów. Nie szanuję go, bo nie mam za co. Nie szanuję też tych, którzy uważają, że najważniejsze jest chodzenie do kościoła, a nie to, co się robi po wyjściu z niego. Szanuję natomiast uczciwą wiarę ludzi, którzy starają się zachowywać jak Jezus, nie jak ksiądz, biskup czy papież.

Bohaterkami „Nadfioletu” są przede wszystkim kobiety. Często samotne, tłamszone przez życie, a w zasadzie przez złych facetów: mężów, synów, sąsiadów. Szczególnie mocna wydaje mi się opowieść o toksycznych relacja pani Zofii i jej syna, ale wszystkie intymne portrety pokazanych tu kobiet są tu poruszające. Hanna, Regina, Irena, Maria, Stasia. Jak budowała pani te bohaterki? Jakich postaci szukała pani, przymierzając się do napisania tej powieści?

– To był długi proces. Wiele różnych informacji, notatek w gazetach, reportaży, obserwacji gromadziło się mojej pamięci i posłużyło do opisania tych kobiet. Wtedy, kiedy tworzyłam pierwszą wersję „Nadfioletu” dużo mówiło się o „moherowych beretach”. Wprawdzie bywałam czasem przerażona poglądami tych pań, ale coś mówiło mi, że w wielu z nich głęboko ukryte tkwi coś innego, tylko nie ma komu tego wydobyć. Chciałam pokazać, co mogłoby się dziać, gdyby ktoś jednak to zrobił, tak jak Drozd.

Tym kobietom przeciwstawia pani świat mężczyzn, w tym księży, choć nie znaczy to, że mężczyźni w „Nadfiolecie” narysowani są grubą kreską. Owszem, zdarzają się takie postaci jak ksiądz Pacyfik czy Stefan junior, wspomniany syn Zofii, w zasadzie jednoznacznie złe, ale nie generalizuje pani – na przykład ksiądz Kazimierz jest zdolny do refleksji nad tym, co dzieje się wokół, nawet jeśli bodźcem do tego stają się słowa głównej siły sprawczej w ”Nadfiolecie”, czyli czarnoskórej Drozd.

– Sprawcami przemocy są najczęściej mężczyźni, Kościół to mężczyźni. Kobiety częściej tkwią w opresyjnych sytuacjach, które uchodzą za normalne.

Z drugiej strony mężczyźni też są blokowani przez patriarchat, pozwala się im zdobywać władzę, ale za to powinni ciągle udowadniać, że są heteroseksualnymi twardzielami. Ale nawet teraz są tacy, którzy są zdolni do refleksji, a nie agresji. Pokazałam więc po prostu sytuację taką, jaką ją postrzegam.

„Czarny marsz” pokazał, że Polacy, w tym przypadku szczególnie kobiety, potrafią zaprotestować w obronie swoich praw. W pani dystopijnej wizji Drozd mówi jednak, że w narodzie „wygasła skłonność do buntu”. Czy to jest klucz do odczytania „Nadfioletu”: zło nadchodzi, gdy nie umiemy się sprzeciwić?

– O tak. Dawno już ktoś powiedział, że do triumfu zła potrzebna jest tylko bierność dobrych ludzi. Jest też taki wiersz Kornela Filipowicza o wolności odbieranej codziennie po trochu – aż pewnego dnia zbudzimy się bez niej, ale nawet tego nie zauważymy. Jest tyle spraw, które nas odciągają, od pracy po zabawę. Czasem ktoś się po prostu boi i nie chce narażać, czasem lekceważy to co się dzieje, bo przecież „nie strzelają do ludzi na ulicach”. Nie jest tak źle, bo jeszcze nie robią tego czy tamtego… tylko jak zaczną, to już będzie za późno.

Poza tym jest wiele innych sposobów żeby niszczyć ludzi, niekoniecznie trzeba strzelać. Można stracić pracę, nie dostać dotacji, bez której na przykład organizacja pomagająca kobietom nie może funkcjonować. Można nie doczekać chwili, kiedy w przepisach pojawi się możliwość ślubu z najbliższą osobą, można nie wytrzymać szczucia, opluwania, pogardy i wyręczyć władze, zabijając się na własną rękę. Albo po prostu można zostać małym przerażonym człowieczkiem, który cenzuruje się sam.

„Nadfiolet” to jednak opowieść właśnie o buncie. Ale nie społecznym, w każdym razie nie w istotnej skali, lecz buncie jednostek. Małych codziennych buntach. Jak jednak się okazuje, potrzebujemy do tego kogoś, kto nas poprowadzi. W tym sensie „Nadfiolet” staje się też proza mesjanistyczną. Wierzy pani, że potrzebujemy guru, by w chwili utraty wolności przejrzeć na oczy? Sami z siebie nie jesteśmy do tego zdolni?  

– Nie, nie chodziło mi o guru ani Mesjasza. Ale kiedy patrzy się na ludzi, którzy są zdolni do tego, co nam wydaje się niemożliwe, możemy czerpać z nich inspirację. Ich istnienie dodaje nadziei. Z tym, że Drozd Zielona Różdżka choć opisana jako realna postać nie jest taka do końca. Na przykład wie trochę za dużo, prawda? Powiedziałabym, że w wymiarze symbolicznym jest jakby lepszą częścią nas, taką, której nie zniszczył lęk i konformizm. Może nawet – Kościół nie ma monopolu na to słowo – naszą duszą.

Nie wydała pani książki przez ostatnie dziesięć lat. Nie pytam o powód. Bardziej interesuje mnie, co zmieniło się w pani, że postanowiła pani napisać i wydać „Nadfiolet”? Czy to też rodzaj buntu? Potrzeba zabrania głosu? A może potrzeba powrotu do tego, co było dla pani istotne?

– Nie, nie. „Nadfiolet” napisałam dwanaście lat temu. Miał zostać wtedy wydany, ale ostatecznie tak się nie stało. Odłożyłam go z żalem do szuflady a po paru latach wydałam w systemie self-publishingu jako e-book. Kiedy sytuacja nieco się unormowała, sądziłam nawet, że czas, kiedy był aktualny, przeminął. Potem jednak rzeczywistość znów zaczęła doganiać moją wizję. Ostatecznym impulsem był Marsz Równości w Białymstoku. „Nadfiolet” stał się tak aktualny, że to aż bolało. Zabrałam się do poprawek, bo jednak po tylu latach niektóre sceny, dialogi widziałam inaczej. Darowałam sobie jednak upychanie tam wszystkich ważnych zdarzeń, takich jak Smoleńsk czy zabójstwo Pawła Adamowicza.

Chciałam, żeby książka wciąż odzwierciedlała moją wizję sprzed lat, żeby było jasne, że już wtedy można było dostrzec zarysy teraźniejszości. I tak, to jest rodzaj buntu, mój głos sprzeciwu.

A kolejna powieść? Będziemy musieli czekać na nią kolejne dziesięć lat?

– Oczywiście że nie. Następna jest już od pewnego czasu gotowa, wymaga tylko niewielkich poprawek. Prawdopodobnie wydam ją za rok.

Rozmawiał Przemysław Poznański

*Ewa Schilling – pisarka, debiutowała w 1999 zbiorem opowiadań „Lustro”, a następnie wydała powieści „Akacja” (2000) i „Głupiec” (2005) oraz tom opowiadań „Codzienność” (2010). „Nadfiolet” to jej najnowsza powieść.

%d bloggers like this: