felieton filmy

Elegia na śmierć Jamesa Bonda | Felieton z okazji zwiastuna „No Time To Die”

Ta odsłona serii o 007, w której gra Daniel Craig, wydaje się być próbą stworzenia uniwersum na wzór tego, co Marvel zrobił z serią o Avengersach. To oznacza, że „Nie czas umierać” (No Time To Die) zerwie raz na zawsze z takim modelem „Bond movie”, jaki znamy. 

James Bond odszedł z czynnej służby, ale o pomoc prosi go jego przyjaciel Felix Leiter, oficer CIA, który wdał się w poszukiwania zaginionego naukowca. Kiedy staje się jasne, że naukowiec został uprowadzony, Bond musi stawić czoła niebezpieczeństwu, jakiego świat nigdy wcześniej nie widział.

Tak w skrócie wygląda punkt wyjścia filmu „Nie czas umierać”, który moim zdaniem może się okazać ostatnim filmem z Jamesem Bondem.

W kwietniu 2020 roku do kin nie wejdzie wcale 25. film o agencie 007, lecz 5. film z nowej (w zasadzie pierwszej) – trzymając się terminologii z Marvela – fazy bondowskiej serii. Bo „Casino Royale”, „Quantum of Solace”, „Skyfall”, „Spectre” i najnowszy „No Time To Die” nie są przecież w żaden sposób kontynuacją poprzednich filmów i trudno umieścić je fabularnie i chronologicznie w historii Jamesa Bonda, znanej z wcześniejszych odsłon. To świat hermetyczny, samodzielny i niezależny.

Tracy, żona Jamesa

Mimo zmian aktorów, grających główną rolę, wcześniejsze historie o agencie 007 starały się do siebie nawiązywać, mrugać do siebie okiem. Weźmy choćby małżeństwo Bonda. Poślubił on niejaką Tracy di Vincenzo (w tej roli Diana Rigg), a doszło do tego pod koniec filmu „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” (1969), w której agenta 007 zagrał jednorazowo George Lazenby. Sama opowieść jest tragiczna, bo Tracy zostaje zabita przez Blofelda. To ważne, bo kolejny film, „Diamenty są wieczne” rozpoczyna się od pełnej przemocy, ale i złości sceny, w której Bond szuka Blofelda, by się zemścić. Nie przeszkadza mu w tym fakt, że ma teraz (ponownie) twarz Seana Connery. Na grobem żony staje też Roger Moore (w filmie „Tylko dla twoich oczu”, 1981), by chwilę później w dość kuriozalnej scenie spuścić Blofelda do fabrycznego komina. Scena na cmentarzu (z wybuchającym nagrobkiem) ma się też co prawda pojawić w „Nie czas umierać”, ale nie wydaje się, by mógł to być nagrobek Tracy.

„Doktor No”, czyli „Hulk”

W serii z Danielem Craigiem tego wątku uświadczyć nie możemy, bo przecież w pierwszych trzech częściach bohater nie zna Blofelda. Ta postać pojawia się dopiero w „Spectre”, co tym bardziej dobitnie pokazuje, że wraz z „Casino Royale” (2006), rozpoczynającym się zresztą od czarno-białej sceny zdobycia przez Bonda statusu agenta 00, mamy do czynienia z czymś, co jednoznacznie odcina się od filmów z Seanem Connerym, Georgem Lazenbym, Rogerem Moorem, Timothym Daltonem i Piercem Brosnanem. Wszystkie te filmy są jak „Hulk” z Erikiem Baną z 2003 roku, który nigdy nie wszedł do nowego kanonu Avengersów. Ten zaczął się wszak w 2008 roku od „Iron Mana”. W pewnym sensie są jak nowa trylogia „Star Trek”, która także od początku opowiada historię załogi USS Enterprise, choć w pewien sposób nawiązuje do klasycznych filmów poprzez postać Spocka, grana zarówno przez Zacharego Quinto jak i legendarnego Leonarda Nimoya.

Jestem twoim kwatermistrzem

Takie przykłady można mnożyć – Bond w „Casino Royale” dopiero poznaje Feliksa Leitera, choć teoretycznie powinien go znać od czasu „Doktora No” i rozpoznać, nawet jeśli ten aż sześciokrotnie zmieniał twarz. A nawet siedmiokrotnie, jeśli liczyć wykonującego tę rolę w filmach z Craigiem Jeffreya Wrighta. I jeszcze Q. Nie ma go w nowej odsłonie aż do „Skyfall” (2012), choć nie znaczy to, że brakuje kwatermistrza. Lecz Bond poznaje prawdziwego Q (Ben Wishaw) dopiero w słynnej scenie w National Gallery w Londynie, gdzie obaj podziwiają „Ostatnią drogę Temeraire’a” Williama Turnera. Podobnie jest zresztą z Monneypenny, która po raz pierwszy pojawia się również w „Skyfall” i w niczym nie przypomina postaci sekretarki szefa MI6 z innych filmów, nawet z „Jutro nie umiera nigdy”, gdzie dano tej postaci zagrać trochę więcej, niż biurową paprotkę.

Można oczywiście krzyknąć: Jak to?! A Judi Dench w roli M? Owszem. Nie pokazuje to jednak niczego ponadto, że z poprzednich odsłon producenci wzięli to, co najlepsze, w tym napis „James Bond powróci”. A sama Dench w żaden sposób nie nawiązuje do roli M w „GoldenEye” czy „Śmierć nadejdzie jutro”.

James Bond umrze?

Cały ten wywód prowadzi do jednego wniosku: nie zdziwiłbym się, gdyby w „No Time To Die” – wbrew tytułowi filmu – James Bond umarł. Stawiam więc na to, że z Bondem będzie jak z Tonym Starkiem w „Avengers: Koniec gry” (jeśli ktoś nie widział, w co wątpię, to przepraszam za spoiler). Ten bohater się zwyczajnie wyczerpał – i to pod wieloma względami. Sam Craig ma 51 lat, co niby oznacza, że jest mniej więcej w wieku Rogera Moore’a grającego w „Moonrakerze” czy Seana Connery z „Nigdy nie mów nigdy”, ale trudno uznać to za rekomendację dla pozostawiania go w tej roli. Poza tym wyczerpała się też formuła postaci, która mimo godnych odnotowania zabiegów Craiga, by wpasować ją w nasze czasy, wydaje się być przeżytkiem, o ile chce być nadal bohaterem ratującym cały świat, a nie tylko niewielką wyspę za kanałem La Manche.

James Bond powróci?

A to prowadzi nas do jeszcze jednego wniosku: chęć budowania bondowskiego uniwersum jako wizji spójnej fabularnie, ale i aktorsko, sprawia, że po Craigu nie pojawi się żaden nowy Bond o twarzy czy to Toma Hiddlestona czy Henry’ego „Wiedźmina” Cavilla, czy Idrisa Elby (no chyba że w serialach premium, ale i w to wątpię, jeśli bondowskie uniwersum ma być spójne). Według plotek rolę 007 (ale przecież nie Bonda) przejąć ma Lashana Lynch (czyli Nomi). I tak 007 stanie się czarnoskórą kobietą. A po niej? To zależy od tego czy widzowie zatęsknią ponownie za mężczyzną w tej roli, albo czy nie nastąpi kolejny reset, w którym… James Bond powróci.

Premiera „Nie czas umierać” 3 kwietnia 2020.

1 komentarz

  1. Właśnie ze wspomnianych w felietonie powodów ja się do kina na ten film nie wybieram.

Możliwość komentowania jest wyłączona.

%d bloggers like this: