Momentami prostoduszna, momentami podniosła, chwilami przerażająca, zawsze wzruszająca, jest opowieść snuta przez Gerdę Weissmann Klein na kartach poruszającej, autobiograficznej książki „Wszystko za życie”. Na podstawie tej książki powstał też dokument filmowy, który w 1995 r. został nagrodzony Oscarem za najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny.

Ta opowieść zaczyna się w Bielsku w ostatnich dniach sierpnia 1939 r. To rodzinne miasto młodziutkiej Gerdy Weissmann, dziewczęcia które dopiero staje się panienką. Podlotka, który chowany pod kloszem przez troskliwych rodziców, wypieszczony przez nianię, nie jest przygotowany do tego, co ma się zdarzyć już za chwilę, co ma zburzyć jej niemal idylliczny świat, jaki tylko potrafi drzemać w dobrych wspomnieniach.
Ludzie dobrzy, ludzie źli
Znany autorce przedwojenny świat za kilka dni zniknie, stanie w ogniu i zmieni się w ruinę. W zgliszcza zostaną też zmienione jej nadzieje, ale zanim to nastąpi młoda Weissmannówna nieświadoma nadciągającej nazistowskiej hekatomby wraz z matką spędzi ostatnie lato w sanatorium. Bo wojna do Bielska dotrze 3 września 1939 r. i od tej chwili dla naszej przewodniczki czas zacznie być mierzony inną miarą. Idylliczny okres dwudziestolecia międzywojennego zmiażdżą swoimi buciorami szwadrony hitlerowskiej armii i granatowi policjanci i aż dziw bierze, że w tym morzu terroru i strachu pojawiały się ogniska nadziei. Czasem był to zbieg okoliczności, częściej na drodze Waissmannówny stawali po prostu właściwi ludzie.
Co nie znaczy, że spotykała tylko ludzi dobrych. Czasem były to osoby zaprzęgnięte w tryby machiny zła, którzy jednak potrafili zachować w sobie pierwiastek człowieczeństwa. Ale bywali też tacy, w których zło zabiło resztki cech ludzkich. Tych wszystkich, których spotkała na swej drodze, Weissmann wymienia na kartach swojej książki. I tak we „Wszystko za życie” znajdziemy zarówno okoliczności łagodzące dla tych, w których udało się znaleźć odrobinę dobra, jaki i akt oskarżenia wobec złych.
Odrobina szczęścia
„Wszystko za życie” jest też kroniką Bielska – miasta z pogranicza polsko-czechosłowackiego, miasta z wciąż w nim wówczas pulsujących rytmów cesarstwa austro-węgierskiego, miasta, w którym obok siebie żyli Polacy, Niemcy i Żydzi. Żyli, póki nie przybyli tam – przez wielu witani wiwatami – defilujący żołnierze Wehrmachtu. To oznaczało początek Zagłady, a dla Gerdy Weismann – mimo że jednej z nielicznych ocalałych – otworzyło czeluść bólu i rozpaczy. Nadzieja na przemian zaczęła przeplatać się z rozpaczą, a z każdym dniem wojny coraz rzadsze chwile względnego spokoju były okupowane wciąż dłuższymi chwilami zwątpienia.
Gerda Weissmann miała szczęście, choć trudno używać tego słowa, gdy wokół spadają bomby, giną ludzie, brak wieści o rodzicach, o losie brata, Gdy transporty dzień i noc zawożą ludzi do obozów koncentracyjnych i do komór gazowych i pieców krematoryjnych Auschwitz. Chociaż z jej osobistej perspektywy cały świat się zawalił, to jednak bohaterka miała tę odrobinę szczęścia, która pozwoliła jej przeżyć i przetrwać w trzewiach machiny zła. Miała szczęście, bo chociaż była zmuszana do pracy, to nie trafiła do Auschwitz-Birkenau. Miała szczęście bo na swej drodze spotkała ludzi, którzy jej pomagali, przyjaźnili się z nią i wspierali. Miała szczęście, bo choć sama była w obozie, to mogła dać innym współwięźniarkom odrobinę zabawy i nadziei na wyzwolenie. Miała szczęście, bo spotkała Abeka – żydowskiego chłopaka, malarza, który zapałał do niej gorącym uczuciem i miała szczęście bo doczekała dnia wyzwolenia.
Dzięki temu stała się jedną z tych nielicznych osób, którym przyjdzie dać świadectwo. Opowiedzieć o swoich koleżankach ze szkolnej ławy, sąsiadkach z pryczy w kolejnych obozach, dziewczynach z którymi stała na apelu bladym świtem, jadła rzadką zupę i dzieliła się swoimi troskami. I choć o taką rolę Gerda się nie ubiegała, to ma tę świadomość, że musi przekazać historię swoją i tych, którzy już nie będą mogli jej opowiedzieć.
Bez ubarwień
Autorka zwraca się do nas prostym językiem, bez emfazy i wyciskających łzy z oczu rzewnych opowieści, z pewnym dystansem, pewnie spowodowanym i upływem czasu, i wielokrotnie już powtórzoną historią. Z początku – gdy bohaterka przebywa jeszcze w domu, z rodziną – jej opowieść brzmi nieco naiwnie, niedojrzale, opowiadana w prawdziwie dziecięcy sposób. Potem narracja zmienia swój ton, choć Weissmann Klein nadal opowiada historię spokojnie, dając czytelnikom czas na oddech po każdej opisanej dramatycznej scenie. Jej narracja wydaje się wręcz wyprana z emocji – nie wiem na ile było to zabiegiem celowym, a na ile nieuświadomioną potrzebą opowiedzenia o odchodzących krewnych i przyjaciółkach bez ozdobników. Może chodziło o to, by dramatycznych opowieści dodatkowo nie ubarwiać, może właśnie dlatego ta historia jest tak przejmująca.
W poniżeniu i umieraniu nie ma wszak niczego pięknego i wzniosłego, więc opowieść Weissmann Klein też nie jest piękna. Za to jest uczciwa i bez niepotrzebnych ozdobników mówi o wszystkich tych, których spotkała na swej drodze: o obozowych koleżankach, o Niemcach kierujących obozami, w których przebywała, rzetelnie oddając każdemu to na co zasłużył. Wraca też wciąż we wspomnieniach do Bielska. Do tego co zostało tam i zostało jej odebrane. Nie ma w niej jednak ani chęci rewanżu, ani woli zemsty, choć przecież widząc ogrom zła i stojąc na krawędzi życia i śmierci mogła wybrać ten pozornie łatwiejszy sposób na uporanie się z przeżytymi traumami.
Nie ma nikogo
Czytamy przecież jak nastolatka i jej rodzina muszą opuścić swoje mieszkanie i przenieść się do piwnicy, bo ich pokoje zajmuje niemiecka rodzina, jak trafia do getta, a później do kolejnych obozów niewolniczej pracy. Widzimy jej oczami kolejnych bitych i zabijanych, kolejnych umierających od kul niemieckich karabinów lub zamarzających po kolei na mrozie podczas zdawałoby i wreszcie gdy trwa ten niekończący się marsz śmierci w styczniu 1945 r.
Dostajemy więc szczerą relację dziewczyny, która ocalała, która posługując się niewyszukanym językiem opowiedziała o swoich obozowych przeżyciach. O pracy niemal ponad siły, o samotności, która jest tym bardziej dotkliwa, gdy okazuje się u kresu drogi, że nie ma już nikogo, z kim w tę życiową podróż się wyszło, z kim się szło dzieląc miskę lichej zupy, z kim się maszerowało w śnieżne styczniowe dni, gdy drogę znaczyły zwłoki tych, co nie dali już rady nieść brzemienia i zgryzoty i gdy nie ma już nikogo, do kogo można by wrócić.
Nigdy więcej?
„Wszystko za zżycie” jest autobiograficznym pamiętnikiem, relacją z przeszłości, której bohaterka pewnie nie chce pamiętać, ale którą musi opowiedzieć z nadzieją, że już nikt, nigdy, takiej zbrodni ludobójstwa i morderczej wojny nie popełni. Nadzieją płonną, ale jedyną jaka pozostała, gdy wszystko inne zostało zabrane i zbrukane. Dziś już wiemy, że historia niczego ludzkości nie nauczyła. Masakra w Srebrnicy, ludobójstwo w Rwandzie, ISIS i kryzys uchodźczy z ostatnich lat, to tylko kilka przykładów wynaturzenia, które wydarzyło się już po upadku żelaznej kurtyny. W każdym z tych przypadków i pewnie wielu jeszcze innych, zło na mniejszą lub większą skalę, występek, morderstwa i obozy koncentracyjne, poniżenie ludzi, nazwanie ich „elementem animalnym” lub najgorszym sortem są tylko uwerturą do jeszcze większych zbrodni.
Ale może przeczytawszy tę książkę ten, kto chciałby sięgnąć po język nienawiści, kamień pogardy, zastanowi się chwilę i odłoży ten parszywy oręż. Może wówczas świat będzie odrobinę lepszy. Może wtedy już nikt nigdy nie będzie musiał powiedzieć, że odda wszystko za życie? Pewnie tego też by sobie życzyła Gerda Weissmann Klein, Żydówka z Bielska.
Gerda Weissmann Klein, Wszystko za życie (All but My Life)
tłumaczenie Mateusz Grzywa
Wydawnictwo Bez Fikcji, Oświęcim 2019