Po przebrnięciu przez przesłuchania Karola Kota, a zajęło mi to trzy dni, musiałem sobie zrobić kilka dni przerwy. W ogóle nie myśleć na ten temat, bo byłem psychicznie wykończony – mówi Przemysław Semczuk*, dziennikarz, pisarz, autor książki „M jak Morderca. Karol Kot – wampir z Krakowa” w rozmowie z Przemysławem Poznańskim.
Przemysław Poznański: Co nowego można napisać o sprawie Karola Kota – takie pytanie zadał ci Irek Grin, gdy powiedziałeś mu o pomyśle na nową książkę. Udowodniłeś, że można – dla mnie niemal na każdej stronie są fakty, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Ale ty, przystępując do dokumentowania tematu, zapewne miałeś już więcej wiedzy, niż przeciętna osoba, która poznała te historię z mediów. Czy ciebie też w sprawie Karola Kota coś zaskoczyło?
Przemysław Semczuk: – Wszystko. Gdy zbieram materiały do książek, za każdym razem jestem zaskoczony jak wiele informacji na dany temat nigdy nie ujrzało światła dziennego. Gdy pisałem w „Newsweeku” teksty na temat katastrof przy każdej sprawie odkrywałem nowe informacje, których wcześniej nie znałem. Z kryminalnymi historiami jest dokładnie tak samo. Tak było przy Marchwickim, tak było przy Knychale, tak było też przy Kocie. Gdy zaczynałem zajmować się sprawą Kota, wiedziałem tyle, co wszyscy. Ale gdy sięgnąłem do akt, odkryłem prawdziwe perełki. Jak choćby pięćdziesięciostronicowe zeznania kobiety, która przez pewien czas była kluczowym świadkiem i całe śledztwo poszło tropem, który wskazała. Jednocześnie zgłosił się chłopiec, który opowiedział milicji, że przyjaźnił się z zamordowanym jedenastolatkiem. On też opisał sprawcę, tyle że wszystko zmyślił. Pech chciał, że opis chłopca i tej kobiety, pasowały do siebie. To są odkrycia, które pokazują, że czegokolwiek nie ruszysz, to znane powszechnie fakty są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Wynika to z po części z tego, że dawno minęły czasy, gdy dziennikarz na zrobienie tematu miał kilka czy kilkaście dni. Teraz dziennikarz dostaje temat o godz. 10, a dedlajn ma na 14. Więc bierze, co jest w internecie, czyta cudze teksty i na tej podstawie pisze swój. I tak powielane są informacje nie zawsze sprawdzone. Byle brzmiały jak sensacja. Przykład: Karol Kot miał guza mózgu. I już „się klika” taki materiał. Wydawca zadowolony. A że to bzdura, to już nikogo nie obchodzi.

Opowiedz o tym.
– Napisano to już tyle razy, że wszyscy są przekonani o tym guzie. Sam zresztą raz popełniłem ten błąd, w pierwszym wydaniu „Czarnej wołgi”. Po prostu uwierzyłem w to, co ktoś napisał. A napisał, że po wykonaniu wyroku na Karolu Kocie zrobiono sekcję zwłok i odkryto nowotwór. I to ten nowotwór był winny, że Kot mordował. Mało tego, nawet w metryczkach akt archiwalnych, zawierających dane o osobach, które przeglądały dokumenty i celu przeglądania, trafiłem na temat pracy magisterskiej „Wpływ guza mózgu na zachowania morderców”. Ale w tych aktach nie ma protokołu z sekcji. Nie ma, bo nigdy go nie było. Sprawdziłem to w aktach więziennych, gdzie musiałby być. Ale wtedy odkryłem, że nie było procedury wykonywania sekcji zwłok po wykonaniu wyroku. Robiono ją tylko w przypadku śmierci samobójczej więźnia.
Jak trudne jest w przypadku pisania takiej książki oddzielenie takich mitów od prawdy?
– W przypadku tej konkretnej książki trudność polegała też na tym, że opisywane wydarzenia miały miejsce pięćdziesiąt lat temu. Można znaleźć coś w archiwach, ale na znalezienie świadków po takim czasie w zasadzie nie ma szans. I drugi problem, to jak napisać historię, którą wszyscy znają i mają te mity w głowie. Jak napisać, żeby było ciekawie, żeby znaleźć coś, co utrzyma czytelnika w napięciu. Tym bardziej, że po poprzednich książkach chciałem uniknąć zarzutu, że powielam schemat.
A jednak dotarłeś do świadków.
– Sam byłem zdziwiony. Bo w wielu historiach późniejszych, które opisywałem, nie było takiej możliwości. A tu okazało się, że żyje wciąż kilka osób, które odegrały bardzo ważną rolę w tej historii. Akta są tylko suchym zapisem, to ludzie pozwalają odtworzyć emocje. Gdy czyta się protokół przesłuchania, to jest to kilka spójnie napisanych stron, nawet jeśli przesłuchanie zaczęło się o godz. 10, a skończyło o godz. 16. I choć przesłuchanie Karola Kota było wielogodzinną rozmową, ja po pięćdziesięciu latach mam tylko ten suchy zapis, nie wiem jak to wyglądało naprawdę, jakie towarzyszyły temu emocje. Te osoby, które odnalazłem dodały do suchych zapisów emocje i atmosferę tej sprawy.
W tej sprawie przewijają się znane nazwiska – ksiądz Adam Boniecki, Wanda Półtawska, a nawet Wisława Szymborska.
– Szkoda, że Wisławy Szymborskiej już nie ma, bo na pewno miałaby wiele ciekawego do powiedzenia. Przyglądała się procesowi. Zapytałem Michała Rusinka czy coś o tym wie, ale nie kojarzył żadnych notatek na ten temat. Z kolei Wanda Półtawska, doktor psychiatrii, do której Karol Kot trafił tuż przed zabójstwem chłopca, i która nie znalazła u niego żadnych objawów choroby, nie chciała ze mną rozmawiać. Zjechała mnie oburzona, że się w ogóle tym tematem zajmuję. Ksiądz Boniecki, odwrotnie, chętnie opowiedział to, co pamiętał. A pamiętał niesłychanie dużo. Opisał psychozę, jaka panowała w Krakowie, kiedy jeszcze nie złapano zabójcy. Okazuje się, że kobiety brały pokrywki od garnków, wiązały je sznurkiem i zawieszały sobie na plecach, bo swoje pierwsze ofiary Kot atakował uderzając nożem w plecy.
Ale same akta też są też wstrząsające – szczególnie zeznania sprawcy, maturzysty o twarzy aniołka, który beznamiętnie opisuje swoje czyny oraz to, co zamierzał zrobić. Jak ty, który pisałeś o wielu mordercach, je odebrałeś?
– Odnosiłem wrażenie, że jemu rzeczywistość miesza się z wyobrażeniami. Opowiadał, że wydarzyło się coś, co tak naprawdę dopiero planował. Tracił kontakt z rzeczywistością i widać to w zeznaniach. Materiał z przesłuchań jest bardzo obszerny. To, co jeszcze można z niego wyczytać, to fakt, że ich atmosfera była bardzo przyjazna. Sam Karol Kot mówi, że jest zaskoczony, bo myślał, że milicjanci będą nieprzyjemni, że będą go bili. A okazuje się, że jest trochę jak na imieninach u cioci. Jak poprosił o ciastka, to je otrzymał. Przynoszono mu truskawki. Znalazłem dopisek na końcu protokołu o wydaniu jednej butelki piwa, które Kot „spożył na miejscu”. Natomiast sama treść zeznań przeraża. Gdy Karol Kot się przełamał i zaczął mówić, to można wyczytać z jego zeznań, że po raz kolejny przeżywa wszystkie czyny. Na zdjęciach z wizji lokalnych widać, że odtwarzanie tamtych zdarzeń sprawia mu przyjemność. Był szczęśliwy. Jest przy tym tak nieprawdopodobnie pozbawiony człowieczeństwa, że to się naprawdę ciężko czyta. Po przebrnięciu przez te przesłuchania, a zajęło mi to trzy dni, musiałem sobie zrobić kilka dni przerwy. W ogóle nie myśleć na ten temat, bo byłem psychicznie wykończony. Trudno przejść do porządku dziennego czytając, jak Kot opisuje, że złapał jedenastoletniego chłopca, a potem „zaczął go powoli kroić”. Czyli zadał mu jedenaście ciosów, z których każdy był śmiertelny. Są opisy, gdy planował mordować swoje koleżanki. Zawierają jego wymyślne fantazje na ten temat. Z tego powodu musiałem kilka rozdziałów w książce opatrzyć adnotacją, że ich treść jest drastyczna. Po lekturze akt jestem lepiej w stanie zrozumieć reakcje widowni na sali sądowej. Dotarłem do dziennikarza sprawozdawcy z procesu, który zresztą nic z tego nie napisał, ale opowiedział mi, że wszyscy zastanawiali się, o co chodzi? Kot opowiadał o zbrodniach z uśmiechem, który mógł sugerować, że to zgrywa, żart. Gdy zeznawała jego koleżanka, Danusia, która w pewnym momencie się popłakała, on zaczął się głośno śmiać.

W książce unikasz komentowania, przytaczasz fakty. To teraz powiedz czy twoim zdaniem skazano chorego człowieka?
– Celowo nie chciałem dodawać komentarzy. Zależało mi, żeby nie narzucać mojego punktu widzenia. Chciałem tylko podać suche fakty, być bezstronnym sprawozdawcą. Ale skoro pytasz, to tak. To był człowiek chory, nie mam wątpliwości. Z tego, co udało mi się ustalić, sędzia w rozmowach z adwokatem uznał jednak, że nie da się wydać innego wyroku. Presja społeczeństwa była zbyt ogromna. Na biegłych krakowskich zaczęła się społeczna nagonka. Padały pogróżki, że próbują bronić „zwyrodnialca” robiąc z niego wariata. Także w kierunku adwokatów Kota przysyłano groźby. Ludzie nie rozumieli ich roli w procesie i prawa każdego do obrony. W jednej z gazet znalazłem fotografię sprzed sądu, na której jest ogromny tłum. Ulice wokół sadu: Poselską, Senacką, Grodzką zablokowane. Wszyscy chcieli zobaczyć mordercę. Ksiądz Boniecki powiedział mi, że długo wtedy dyskutowano z psychiatrami. Ostatecznie wszyscy doszli do wniosku, że wyrok – kary śmierci – to rodzaj eutanazji sądowej. Żeby skutecznie odizolować mordercę od społeczeństwa.
Ludzie pisali też listy.
– Te listy są niesamowite. To zresztą coś, czego nikt wcześniej nie opisywał. Było ich wiele – część napisana ręcznie, tak że trudno czasami odczytać. Wszystkie są pełne stwierdzeń w rodzaju: „Wyrwać chwasta”, „Powiesić go”, „Takich ludzi nam nie potrzeba”. Widać żądzę krwi, linczu.
Przejdźmy do kwestii dziennikarskich – zaskoczyłeś mnie opisem przygód, jakie przeżywa reporter próbujący dotrzeć do akt tego typu spraw.
– Przepisy mówią, że jednorazowo można dostać tyle i tyle jednostek archiwalnych, czyli tomów akt. Nie wiedziałem, że jest dzienny limit dziesięciu jednostek, bo wcześniej się z tym nie spotkałem. Chciałem najpierw przejrzeć, co w ogóle jest dostępne, zinwentaryzować sobie. I nagle okazuje się, że nie mogę. Problem jest też z kopiowaniem akt. Kopiować można ale nie całość, tylko część. Ile? Odpowiedziano mi, że według uznania. Więc w poniedziałek kopiowałem pierwsze pół tomu, a we wtorek drugie pół. I dobrze, bo jakby był pożar w archiwum, to ja mam wszystko.
Po raz kolejny zająłeś się sprawą, która rozgrywa się w czasach PRL. Co cie tak fascynuje, albo przeraża, w tej epoce?
– PRL to nadal terra incognita. Fascynuje mnie to, że wciąż odnajduje historie nieznane. Nawet ludzie, których całe życie przypadło na PRL, nie zawsze mają pojęcie, co się tak naprawdę działo. Głównie dlatego, że wiele wydarzeń kryminalnych znanych było tylko lokalnie. Tylko niektóre trafiały na łamy ogólnopolskich dzienników. A „Trybuna Ludu” wcale nie pisała o takich historiach. Nie wspomnę o „Dzienniku Telewizyjnym”.
Czy okres PRL-u jako swoisty zbiorowy stan depresyjno-maniakalny miał wpływ na rodzaj popełnianych zbrodni?
– Łukasz Orbitowski powiedział kiedyś, że zbrodnia w PRL była nudna. Muszę się z nim nie zgodzić – myślę, że była ciekawsza, niż ta obecna. PRL wyglądał dosłownie jak Dziki Zachód: w Warszawie doszło do strzelaniny pod bankiem i zrabowano ogromną sumę pieniędzy, napadano na milicjantów, żeby zdobyć broń. Zbrodnia przy pomocy stłuczonej butelki to tylko stereotyp. Były porwania, napady, wszystko to, co dziś kojarzy nam się z filmami sensacyjnymi. Wtedy tak wyglądała rzeczywistość.
Nad czym teraz pracujesz?
– Powieść „Cyklon”, oczywiście oparta na faktach. Tyle że tych faktów było za mało na książkę dokumentalną. Za to historia jest bardzo nośna emocjonalnie. Akcja rozgrywa się w obecnych czasach i przenosi do II wojny, do niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. To jednak przyszły rok. Już w maju do księgarń trafi powieść kryminalna „To nie przypadek”, czyli druga część kryminału „Tak będzie prościej”. Być może w tym roku uda się jeszcze wznowić „Wampira z Zagłębia” i „Magiczne Dwudziestolecie”, które jest mało znaną książką z powodu bardzo wysokiej ceny. Chcę aby wznowienie było w cenie „biedronkowej”.
Rozmawiał Przemysław Poznański
Zdjęcia Klaudia Kieliszczyk

*Przemysław Semczuk –dziennikarz, pisarz. Publicysta tygodników „Newsweek”, „Wprost”, magazynów „Focus Historia”, „Wysokie Obcasy Extra”. Autor takich książek jak „Zatajone katastrofy PRL”, „Czarna wołga: kryminalna historia PRL”, „Wampir z Zagłębia”, „Kryptonim Frankenstein”, „Tak będzie prościej”, „M jak morderca: Karol Kot – wampir z Krakowa”.