Wyprawa do Azji miała być dla autora „Endorfinowego granatu” ucieczką od świata korpo. A jednak kurczowo trzyma się on języka porzuconego przez siebie świata, by pisać przede wszystkim o własnym wypaleniu, zamiast o przygodzie i spotkanych ludziach. Szkoda.
Sięgnąłem po książkę Michała Pawlika zaciekawiony tematem. Bo wyprawa do Indochin i na Filipiny mogła i powinna być okazją do ciekawego przedstawienia tematu. Po rzeczywiście niesamowitej książce Tomasza Owsianego „Pod ciemną skórą Filipin” poczułem głód Azji. Niestety czytając „Endorfinowy granat”, delikatnie rzecz ujmując, apetyt straciłem. Żeby napisać dobrą książkę nie wystarczy bowiem wszystkiego pieprznąć i wyjechać choćby w Bieszczady. Potrzeba czegoś więcej. Rozczarowałem się tą książką strasznie i nie chcąc skrzywdzić autora niepochlebną recenzją zwlekałem z jej publikacją. Przyjąłem bowiem założenie, że recenzji takiej czasem lepiej nie napisać, a już napisanej nie publikować. Od książki podróżniczej wymagam bowiem przygody, od książki psychologicznej głębi doświadczenia, od obyczajowej dobrze skrojonych postaci, od kryminału mrożącej krew w żyłach intrygi, a od reportażu wiarygodnej relacji z wydarzeń, których naocznym świadkiem lub uczestnikiem był sam autor. Tymczasem książka Pawlika jest niby relacją z podróży, niby próbą dekonstrukcji i rekonstrukcji zszarganej pracą kondycji autora, ale swoją strukturą, w tym pisanymi kursywą wywodami natury egzystencjalnej, często nazbyt moralizatorskimi, bardziej przypomina korporacyjny poradnik motywacyjny, niż opowieść o wyprawie życia. A przecież to właśnie odrzucenie modelu korpo popchnęło autora do Azji. Przynajmniej sam tak napisał.
Książka podróżnicza, zwłaszcza po tak egzotycznych krajach jak Laos, Birma (Mjanma), Tajlandia czy Filipiny, powinna czytelnikowi przynajmniej starać się przybliżyć świat lub chociaż osobiste doświadczenie autora, które w zdarzeniu z inną kulturą, zetknięciu z ludźmi czerpiącymi z innej myśli filozoficznej, mogłoby stać się kanwą dla intrygującej i barwnej historii. I chociaż ta wyprawa, jak sobie wyobrażam, mogła być dla samego Pawlika inspirująca, to dla czytelnika jest najczęściej nużącym opisem prób autoterapii za pomocą egzotycznej wycieczki. Ale nie jest to też podróż autora w głąb siebie, co mogłoby stać się próbą odkrycia własnych pragnień i ich spełnieniem, bo do własnego wnętrza też zagląda tu jakby przypadkiem. Zamiast tego dostajemy czasem poradę rowerową, czasem zupę, czasem ryż, a po południu zwykle deszcz. Ale życie mieszkańców mijanych przez Pawlika miast i wsi obserwujemy wyłącznie z zewnątrz. I – inaczej niż choćby Dariusz Rosiak, autor świetnego reportażu „Ziarno i krew. Śladami bliskowschodnich chrześcijan” – Pawlik nawet wówczas, gdy zatrzymuje się i korzysta z gościny spotkanych Laotańczyków czy Birmańczyków, nie stara się budować z nimi żadnych relacji, chyba że za takie uznać kilka „imprez plenerowych”. Nie dostrzegłem w wycieczce opisanej na kartach tej książki magii przygody lub zwyczajnie czarującej opowieści, choć wyprawa miała być spełnieniem dziecięcego marzenia autora. Jest za to utyskiwanie na korporacyjne wypalenie i nieznajomość przez mieszkańców odwiedzonych krajów języka angielskiego. A przecież nie każdy musi znać angielski, zwłaszcza, gdy w jego kraju panuje junta wojskowa, a kontakt ze światem jest szczątkowy, albo gdy angielski jest tylko jednym ze 179 oficjalnych języków.
Najciekawsze i literacko najlepiej skonstruowane fragmenty książki dotyczą spotykanych przez autora „Endorfinowego granatu” podobnych mu outsiderów z różnych stron świata, poszukujących sensu życia lub taniej rozrywki, nie tylko w azjatyckich knajpach. Może właśnie temu trzeba było poświęcić tę książkę? To by mogło być prawdziwie interesujące.
„Bez względu na to, jak długo idziesz ślepą uliczką, zawsze możesz zawrócić” brzmi jedna z zamieszczonych na karatach książki „złotych myśli”. Nie namawiam autora by zawrócił z obranej drogi pisarskiej kariery, ale uważam, że tym razem zabrnął w ślepą uliczkę. Gdyby miał chęć wydania w przyszłości kolejnych publikacji, warto by rozważył skorzystanie z pomocy doświadczonego redaktora, być może nawet już na etapie planowania książki.
Za to zdjęcia, bogato ilustrujące opisywane zdarzenia, są tym, co niewątpliwie jest mocną stroną publikacji – pozwalają zobaczyć to wszystko, co tak często umyka autorowi w opisach.
Jednak to tylko moja opinia. Być może komuś innemu ta książka przypadnie do gustu i będzie nią zachwycony.
Michał Pawlik, Endorfinowy granat
2018