recenzja

Sacrum i profanum | Dan Brown, Początek

W „Początku” Dana Browna nie brakuje wartkiej akcji, ale tym razem pisarz większy nacisk kładzie na stawianie filozoficznych pytań: skąd przybyliśmy, dokąd zmierzamy, a przede wszystkim kim jesteśmy. I kim okażemy się w obliczu śmierci – własnej, bliskich lub tej, którą zadajemy.

To jest thriller – dokładnie w stylu Dana Browna, rozgrywający się w ciągu doby, przenoszący bohaterów z miasta do miasta, pełen pościgów, walki i… zwiedzania zabytków. A jednocześnie podczas lektury towarzyszyło mi wrażenie, że bestsellerowy autor trochę znudził się wypracowanym i sprawdzającym się schematem. Pokazuje to doskonale zarówno początek „Początku” jak i jego koniec.

Końca nie zdradzę, ale o pierwszych rozdziałach chętnie opowiem. Oto niejaki Edmond Kirch, miliarder i wizjoner odwiedza klasztor w katalońskim masywie Montserrat, by trzem przedstawicielom największych religii – chrześcijaństwa, judaizmu i islamu – przedstawić efekty swoich niezwykłych, aczkolwiek kontrowersyjnych odkryć. Gdy więc kilka dni później profesor z Harvardu Robert Langdon – czyli postać doskonale znana fanom twórczości Browna – przyjeżdża do Bilbao, do Muzeum Guggenheima, zaproszony na wykład Kircha (zresztą swojego dawnego ucznia), my już wiemy, że przedstawiona mu – i setkom innych gości – zostanie tu prawda, którą na razie na całym świecie znają zaledwie cztery osoby.

Już tu widać, że Brown odchodzi od schematu, co objawia się choćby brakiem spektakularnych, wciągających w akcję zdarzeń. Nie ma strzelającego w Luwrze Sylasa, wypalania znaku Iluminatów na ciele, niespodziewanego przebudzenia we Florencji z raną postrzałową powyżej skroni czy znajdowania w Kapitolu dłoni z sygnetem. Jest wjazd kolejką na szczyt góry, jest spokojna rozmowa przez system słuchawkowy z przewodnikiem oprowadzającym po muzeum. Jest też wykład Kirscha – o pochodzeniu człowieka i o jego przyszłości. Także w kontekście samodoskonalenia się sztucznej inteligencji.

Rzecz jasna nie mielibyśmy do czynienia z thrillerem, gdyby wszystko to nie zostało poprzeplatane tajemniczym zabójstwem w Budapeszcie (tak, Brown zaczyna odkrywać Europę Środkową!) czy wkroczeniem do akcji antagonisty, którym jest tu emerytowany admirał Luis Ávila inspirowany przez niejakiego Regenta. To nie zmienia jednak faktu, że właściwa akcja – taka, jakiej mieliśmy prawo się spodziewać, zaczyna się mniej więcej po jednej szóstej powieści.

Czy to źle? Według mnie wręcz przeciwnie, lecz każdy, kto szuka po prostu wartkiej akcji, może się poczuć początkiem powieści rozczarowany – pierwsze kilkadziesiąt stron to przede wszystkim wykład o tym czy człowiek został stworzony przez jakiegokolwiek boga, czy raczej jest pochodną procesów chemicznych, które utworzyły całe życie na Ziemi. Nietrudno domyślić się puenty, tym bardziej że pojawia się też inne pytanie: czy Bóg, jakiego dziś znamy, przeżyje naukę? Czy w czasach, gdy postęp naukowy mierzy się w miesiącach, symbole naszej religijności nie podzielą losu rzeźb przedstawiających bogów greckich, które są dziś tylko pozostałością po dawnej mitologii?

Tezy Kirscha nie są zresztą żadną tajemnicą – Dan Brown przestawił je szczegółowo także podczas swojego wykładu, wygłoszonego w październiku w Warszawie.

– Kiedyś istniały panteony bogów: greckich, rzymskich, albo skandynawskich jak Thor, władca piorunów. Wszystkich ich nazywam „bogami luk”. Odpowiadali na luki w ludzkiej wiedzy. Gdy więc poznaliśmy istotę piorunów, Thor przeszedł w sferę mitów – opowiadał pisarz. Podobnie z innym zjawiskami, jak choćby z trzęsieniem ziemi, którego dziś już nikt rozsądny nie przypisuje bożemu gniewowi. Czy zatem podobny los spotka naszych bogów? Czy malowidło Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej ukazujące Boga i Adama, podzieli raz na zawsze los posągów Minerwy czy Afrodyty, a więc będzie tylko ilustracją dawnych mitów? – zastanawiał się Dan Brown.

Wyraźnie widać, że pisarz wraca w „Początku” do… początku – do tematyki, która wyniosła go na wyżyny popularności. Do konfliktu między kościołami i wiarą a racjonalizmem i twardymi dowodami. Już w „Aniołach i demonach” zestawiał laboratoryjne wytworzenie antymaterii – „boskiej cząstki” – z zachowawczością Watykanu, a w „Kodzie Leonarda da Vinci” wprost zderzał wiarę ograniczoną do kanonicznych nowotestamentowych zapisów z faktami pomijanymi przez doktrynę Kościoła i teoriami o związku Jezusa z Marią Magdaleną oraz ich potomstwie. W „Początku” idzie jeszcze dalej poddając w wątpliwość sens istnienia jakichkolwiek religii, a przy okazji oskarżając je o spowalnianie postępu.

– Religie i nauka rzadko szły w parze. Odkrycia Kopernika, Galileusza, Bruna były tępione, a ich twórcy ignorowani lub nawet paleni. W ósmym wieku Bagdad był największym ośrodkiem nauki, przez pięćset lat rodziły się tam największe odkrycia naukowe, z których korzystamy do dziś. To z arabskiego pochodzą słowa algebra, algorytm, chemia, szyfr i (…) niezbędne w matematyce, „zero” – wyliczał pisarz podczas warszawskiego wykładu. – Z dnia na dzień wszystko się jednak zmieniło, gdy Hamid Al-Ghazali podważył naukowe badania, co doprowadziło do upadku nauki islamskiej – wyjaśniał.

W swojej książce Brown nie odkrywa rzecz jasna niczego nowego, ale przecież nigdy nie miał takiej ambicji. Wydaje się za to, że „Początek” jest jego najbardziej osobistą powieścią. Można bowiem powiedzieć, że dysonans między tym, co mówią nam religie a tym, co przynosi nauka, towarzyszył pisarzowi od dziecka. Jego matka była szefową kościelnego chóru, ojciec zaś wykładał matematykę i uważał, że największym błędem USA było nieprzyjęcie systemu metrycznego.

Dan Brown, fot. Przemysław Poznański/zupelnieinnaopowiesc.com

W „Początku” wiele jest o tym, skąd pochodzimy i dokąd zmierzamy. Ale Brown sprowadza te kwestie też do spraw bardzo intymnych – do prokreacji i śmierci. Pierwszy temat wraca tu zresztą rykoszetem wprost z  „Inferno”. Tam jednak przedstawiany był jako zagrażająca gatunkowi groźba przeludnienia, tu potraktowany jest bardziej osobiście – jako wywołujący poważne skutki problem bezpłodności.

Śmierć pojawia się tu w wielu wariantach – tym, gdy jeden człowiek zadaje śmierć drugiemu np. w zamachu terrorystycznym lub w akcie ślepej zemsty podpartej religijnym fanatyzmem, jak i tym zwykłym, gdy wynika ona z choroby lub zaawansowanego wieku, a wreszcie i tym, gdy śmierć zadajemy sobie sami. Jest tu choćby prawdziwie wzruszająca scena samobójstwa jako aktu niezgody na śmierć ukochanej osoby. I akurat w tej scenie Brown odpuszcza walkę z wiarą, rozumiejąc, że w takim momencie może być ona dla niektórych jedynym pocieszeniem.

Pojawia się też jednak w tym kontekście i inne pytanie: czy świadomość nieodwołalnego końca jest czysto ludzką domeną? I co w ogóle decyduje o naszym człowieczeństwie – czy może tym być zdolność do empatii? Brown stawia swoich bohaterów przed wyborami, które muszą dać odpowiedź wcale niekoniecznie na te dwa podstawowe pytania, czyli skąd przyszliśmy i dokąd idziemy, lecz bardziej nawet na pytanie: kim tak naprawdę jesteśmy.

Ale spokojnie – jest w „Początku” i czysta akcja: ucieczka Langdona ramię w ramię z piękną Ambrą Vidal, dyrektorką Muzeum Guggenheima, aż do Barcelony czy śmiertelny pojedynek w Sagrada Familia. Są i tajne organizacje jak choćby Kościół Palmariański z jego własnym papieżem, zaszyty gdzieś w bezdrożach Hiszpanii, wejdziemy nawet za kulisy hiszpańskiego dworu królewskiego, by być świadkami wewnętrznych rozgrywek. Jest sporo strachu o losy bohaterów i jest niejedno zaskoczenie. Nie byłaby to też powieść o Langdonie, gdybyśmy nie znaleźli mnóstwa symboli, które przeniosą nas choćby w mroczne czasy dyktatury Francisco Franco.

Brown zmienia formułę swojego thrillera, ale najwyraźniej rozumie, że już mu wolno. Sądzę, że warto to docenić, bo choć nadal jest to napisana prostym jerzykiem literatura popularna, gatunkowa, to przecież podszyta odrobiną ambicji opowiedzenia o tym, co naprawdę ważne.

Dan Brown, Początek (Origin)
Przełożył Paweł Cichawa
Sonia Draga 2017

%d bloggers like this: