wywiad

Marek Krajewski: Napiszę jeszcze dziewięć kryminałów | Rozmawia Przemysław Poznański

Na długo zanim pojawi się na scenie Poznańskiego Festiwalu Kryminału Granda, sala pęka w szwach. Nic dziwnego – Marek Krajewski to dziś gwiazda kryminału, autor siedemnastu powieści (w tym dwóch napisanych wspólnie z Mariuszem Czubajem i jednej – z Jerzym Kaweckim), twórca znany z książek rozgrywających się w niemieckim Breslau (cykl z Eberhardem Mockiem) oraz we Lwowie, a później m. in. w powojennym Wrocławiu (cykl z Edwardem Popielskim). Laureat Paszportu Polityki i Nagrody Wielkiego Kalibru od pierwszego zdania hipnotyzuje słuchaczy niepowtarzalnym tembrem głosu i intonacją, w której można wyczuć nawyki byłego wykładowcy akademickiego. A przede wszystkim niewątpliwym poczuciem humoru, choć żartobliwe puenty wypowiada na ogół ze śmiertelną powagą.

Przemysław Poznański: Temat naszego spotkania to „Historyczne zbrodnie Marka Krajewskiego”. Można to rozumieć różnorako, dla mnie jednak na pierwszy plan wysuwa się stwierdzenie, że są to… pańskie zbrodnie. To przecież pisarz wymyśla mordercę, daje mu do ręki motyw, narzędzie, inscenizuje scenę zbrodni i podsuwa ofiarę. Czuje się pan „kryminalistą”?

Marek Krajewski: W sensie literackim zabiłem około trzydziestu osób (śmiech). Oczywiście jako pisarz, jako autor kryminałów. Trup ściele się u mnie gęsto, bo taki jest wymóg gatunku. To są moje literackie zbrodnie, to znaczy są moim wymysłem. Nie korzystałem przy ich wymyślaniu z żadnych historycznych opracowań. Autor kryminału musi znaleźć na początku dominantę, a więc odpowiedź na pytanie: kto, kogo i dlaczego zabił. Ja takiej dominanty nie szukam wśród autentycznych historii kryminalnych. Wymyślam ją, bo w rzeczywistości raczej niczego ciekawego bym nie znalazł. Tak jak kiedyś, tak i teraz zbrodnia, która jest popełniana w Polsce, w Niemczech, w całej Europie, to zbrodnia codzienna, powszednia, a więc po prostu banalna. Proszę mi wybaczyć te słowa – ja wiem, że zbrodnia, morderstwo, śmierć jest tragedią bliskich ofiary, głęboko współczuję ludziom, których spotkało takie nieszczęście. Ale jako pisarz, patrząc na zbrodnię powszednią, powiem: to jest kompletny banał. Oto przychodzi pijany człowiek do domu, kłóci się z żoną i ją zabija. Po dwóch dniach zostaje ujęty przez policjantów. Oto dwóch dżentelmenów, pijąc wódkę, traci na chwilę dobre maniery, jeden drugiemu naubliża i ten go za to zabije. Trzy dni później jest już osadzony w areszcie. Czy to jest ciekawe? Nie. Gdzie tu znaleźć pole do popisu dla przenikliwego śledczego, dla błyskotliwego, inteligentnego detektywa? On tu nic nie może zdziałać, bo takie banalne zbrodnie są także wykrywane w sposób banalny – policja wypytuje swoich informatorów i znajduje sprawcę. To wszystko.

Zobacz także: Ku jądru ciemności | Marek Krajewski, Mock. Ludzkie zoo

Nie sięga pan w poszukiwaniu zbrodni do historycznych akt policji, ale wpisują się one w konkretne historyczne miejsce i czas. W najnowszej powieści, „Mock. Ludzkie zoo”, pojawia się wszak tytułowe ludzkie zoo i to z nim związane jest, obecne na kartach książki, nieludzkie okrucieństwo.

– Umberto Eco powiedział, że akcja powieści historycznej nie może się rozgrywać w żadnym innym czasie, niż ten, w którym się rozgrywa. „Mock” – pierwszy tom mojej nowej serii – nie może się rozgrywać w żadnym innym momencie dziejów, tylko w roku 1913, kiedy została otwarta Hala Stulecia. Gdyby nie było tego otwarcia, nie byłoby tej książki, nie byłoby tej akcji. Oczywiście można napisać książkę w sztafażu retro, np. o seryjnym gwałcicielu. Ale jeśli jego zbrodnie nie wynikają nijak z miejsca i czasu, to akcja powieści może się rozgrywa tak w Poznaniu lat 20. XX wieku, jak i – po odarciu książki z całej historyczności – w Szczecinie roku 2005. To nie będzie powieść retro. Prawdziwej powieści retro nie wstawimy w inne miejsce i czas. Widać to w „Mocku. Ludzkim zoo”. Proszę sobie wyobrazić: niedzielne przedpołudnie, ogród zoologiczny, rok 1913, Wrocław. Albo: niedzielne przedpołudnie, ogród zoologiczny, koniec lat 50., Bruksela. Albo: początek XX wieku, ogród zoologiczny na nowojorskim Brooklynie. Co te miejsca mają ze sobą wspólnego? Tam właśnie odbywały się w owym czasie niecodzienne, a z naszego punktu widzenia haniebne, ekspozycje: żywi ludzie –  mieszkańcy Afryki – w klatkach. Wyobraźmy sobie niedzielny poranek. Idzie rodzina i zwiedza: tu żyrafa, tutaj goryl, tutaj Murzyni, a tam flamingi. Ci czarnoskórzy ludzie pokazywani za kratami byli pozbawieni swojej godności. Wstrząsnęło to mną i postanowiłem znaleźć dominantę powieści, osadzoną w tych okolicznościach. Dziś nie ma ludzkiego zoo, dlatego moja powieść może rozgrywać się tylko w tym czasie, w którym ją osadziłem. To typowa powieść historyczna, typowy kryminał retro.

Przykładów zniewolenia znajdziemy wiele i dziś. Ale wtedy to byłaby zupełnie inna fabuła?

– Oczywiście. Mamy i dziś do czynienia z niewolnictwem, w tym seksualnym, kiedy zabiera się kobietom paszport i wywozi je siłą do domów publicznych. To zbrodnia, ale nie jest ona charakterystyczna dla konkretnych czasów, bo zniewolenie kobiet istniało zawsze i istnieje do dziś. W okresie przedwojennym w Polsce działały gangi, w tym słynny Cwi Migdal, założony przez Żydów, który wywoził biedne kobiety z Polski do Argentyny. Do dziś w języku hiszpańskim, używanym w Argentynie, „polacca” znaczy prostytutka. Haniebne czyny istniały zawsze, ale ludzkie zoo tylko od końca XIX wieku do połowy XX wieku.

Jak się pan do swoich zbrodni przygotowuje? Od czego pan zaczyna? Prześledźmy to na przykładzie powieści „Mock”, w której zbrodnia zostaje popełniona – jak pan wspomniał – w Hali Stulecia. Już na początku powieści znajdujemy pięć ciał, a intryga wiedzie nas ku rytuałowi inicjacji. Jednocześnie dla pana bohatera, Eberharda Mocka, ta książka też jest inicjacją. Zawodową. Co zatem było na początku? Powiedział pan sobie: to jest z chronologicznego punktu widzenia pierwsza książka o Mocku, jego swoista inicjacja, więc i zbrodnia będzie związana z inicjacją? A może wszystko zaczęło się od miejsca? W końcu ma pan pracownię w Hali Stulecia i zna pan doskonale to miejsce.

Zobacz także: Inicjacja w Breslau | Marek Krajewski, Mock

– Rzeczywiście mam tam pracownię – prezes Hali Stulecia, Andrzej Baworowski, użyczył mi mały pokoik, część dawnej garderoby dla artystów, w której stoi moje biurko. Chodzę do pracy z teczką, ze śniadaniem, jak urzędnik (śmiech). Co zaś się tyczy konstruowania powieści: zwykle gdy już mam dominantę, a więc wiem, kto, kogo i dlaczego zabił, staram się ją powiązać z miejscem i z czasem. Ale bywa też inaczej. W przypadku „Mocka” nie było na początku dominanty, tylko okoliczności – Hala Stulecia jako miejsce zbrodni. Pewnego dnia mój szwagier zainteresował mnie książką Jerzego Ilkosza, dyrektora wrocławskiego Muzeum Architektury, „Hala Stulecia. Dzieło Maxa Berga”. Stwierdził, że budowa tego wspaniałego obiektu byłaby świetną scenerią akcji powieści kryminalnej. „Wyobraź sobie, że były tam maszynki, które mieliły kamienie na żwir”. Jak ja to usłyszałem, to oczyma wyobraźni ujrzałem natychmiast straszne morderstwo: oto człowiek wrzucony do maszyny, która mieli kamienie. To był punkt wyjścia. Potem zacząłem się zastanawiać nad motywacją mordercy. Sięgnąłem po wspomnianą książkę, która zresztą stała cały czas na mojej półce, i zacząłem ją studiować, czytać strona po stronie, szukać. I nagle się dowiedziałem, że ta budowla obrosła wieloma niezwykłymi, metafizycznymi interpretacjami, że są ludzie, którzy doszukują się w niej ponadnaturalnego znaczenia, że widzi się w niej rodzaj świątyni nadczłowieka i pobrzmiewają w jej kontekście hasła nietzscheańskie.

Uroczyste otwarcie Hali to zresztą jedna z „inicjacji” w tej powieści.

– Ten motyw wydał mi się ciekawy. Tym bardziej że cesarz Wilhelm II nie przyjechał na to otwarcie, obraził się. Przyjechał tylko następca tronu. Wokół tego powstała dominanta.

Gdy już ją pan znalazł…

– …wtedy zaczął się najbardziej żmudny i znienawidzony przeze mnie etap pracy: układanie planu. Kiedy byłem młodszy, plan powieści układałem w ciągu weekendu. Trzy dni i jest – tak powstał choćby plan książki „Widma w mieście Breslau”. Teraz układanie planu trwa nawet miesiąc, półtora. Gdy go już ułożę, konsultuję plan z moimi przyjaciółmi, a oni zgłaszają uwagi. Dopiero na podstawie gotowego, dopiętego planu mogę zacząć pisać.

W posłowiach do ostatnich książek wspomina pan, że plan powieści konsultuje z redaktorką.

– Tak. I to jest novum. Wcześniej było tak: po napisaniu książki wysyłałem ją redaktorce, a ona poprawiała tekst, co polegało przede wszystkim na wyszukiwaniu potknięć fabularnych, nieścisłości, sprzeczności, nie do końca dobrze uzasadnionego postępowania bohatera. Moja redaktorka Karolina Macios wywiązywała się z tej roli znakomicie. Po pewnym czasie doszedłem jednak do wniosku, że mógłbym wykorzystać jej inteligencję jeszcze lepiej – postanowiłem konsultować z nią powieść już na etapie planu. Teraz wygląda to tak: jadę do Krakowa, gdzie moja redaktorka mieszka i pracuje, i mówię: „Karolino, opowiem ci historię. Przerywaj  w każdej chwili, jeśli znajdziesz nieścisłości”. Karolina słucha, przerywa, dodaje, a potem wysyłam jej plan w formie zapisanej, by mogła nanieść dalsze poprawki. Taki plan wędruje do innych bliskich mi osób, przenikliwych poszukiwaczy literackich detali, czyli do moich kolegów z Instytutu Filologii Klasycznej Uniwersytetu Wrocławskiego, w którym pracowałem kilkanaście lat. Ci ludzie mają za sobą wiele lat czytania tekstów greckich i łacińskich, ich umysły są wyostrzone jak u matematyków. Dopiero po sprawdzeniu przez nich siadam i zaczynam pisać. Choć… zwykle jednak tego nie robię od razu, bo wtedy – po  ułożeniu planu – akurat wychodzi moja wcześniejsza książka i zaczynam literackie tournée. Jego częścią jest choćby dzisiejsze spotkanie na Festiwalu Granda w Poznaniu. Lubię spotkania autorskie, cieszę się widząc u czytelników ten błysk zainteresowania, który widziałem też swego czasu u studentów. Nielicznych, przyznaję. Ich entuzjazm nie był tak powszechny (śmiech). W czasie tego tournée – które zwykle trwa do końca listopada – nie mogę pisać. Ale w grudniu, po krótkim odpoczynku, zaczynam pracować. To jest na początku lekki rozruch, do świąt pracuję na pół gwizdka. Ale zachowuję swój rytm: zawsze pracuję po trzy godziny i trzydzieści minut dziennie. W grudniu nie zawsze jest to praca efektywna, ale po świętach ruszam z kopyta i pod koniec lutego lub na początku marca, po dwóch miesiącach z hakiem, mam gotową kolejną książkę.

Ab ovo. Wróćmy do pana pierwszej książki, do „Śmierci w Breslau”. Jak pan wpadł na pomysł, żeby nie tylko napisać kryminał, co w przypadku wykładowcy na wydziale filologii klasycznej  już samo w sobie wydaje się szaleństwem, ale w dodatku kryminał retro, który wymaga – jak mi się wydaje – dużo więcej pracy, bo poza wymyśleniem zbrodni trzeba odtworzyć całe historyczne tło, zbudować dla intrygi scenografię przedwojennego Breslau?

– Kiedy napisałem moją pierwszą powieść, dokładnie dwadzieścia lat temu, w 1997 roku, miałem już  większość tej pracy, o której pan mówi, za sobą. Wiedziałem jak wyglądał przedwojenny Wrocław, bo zawsze mnie to interesowało. Wiedziałem, co ludzie jedli, co pili. Znam język niemiecki i czytałem rozmaite opracowania dotyczące historii miasta, a o życiu codziennym jego mieszkańców najwięcej dowiadywałem się z niemieckich gazet. Szedłem do biblioteki, wypożyczałem „Breslauer Neueste Nachrichten” i czytałem strona po stronie, w tym reklamy. Przeglądałem też księgi adresowe. Miałem zatem solidne przygotowanie do napisania pierwszej mojej powieści. Choć muszę przyznać, że nie zapowiadałem się nigdy na pisarza. W liceum moje wypracowania była opatrzone zwykle takimi oto recenzjami: „Krajewski, staraj się opanować myśli i pióro. Ocena dostateczna”. Bardziej niż język polski lubiłem w liceum w-f – byłem wysportowanym młodym człowiekiem, do dziś biegam trzy razy w tygodniu po dziesięć kilometrów – i dwa przedmioty bardziej poważne: matematykę i łacinę. Chciałem zresztą studiować matematykę, jednak mój nauczyciel stwierdził, że mam zbyt mało matematycznej wyobraźni. I miał rację. Aby być twórczym w tej dziedzinie, trzeba mieć iskrę geniuszu, której nie posiadałem. W związku z tym wybrałem kierunek studiów, który łączył ścisłość matematyki z humanistycznym oddechem. Gramatyka łacińska czy gramatyka grecka to dziedziny ścisłe, precyzyjne, quasi-matematyczne, a z drugiej strony łacina to przecież język, w którym ludzie wyrażali swoje namiętności, cierpienia i tęsknoty. Gdy wybierałem ten kierunek studiów, nie sądziłem, że będę kiedykolwiek pisarzem. Tym bardziej że w pracy zawodowej zajmowałem się gramatyką, a najbardziej interesowała mnie struktura długich i krótkich sylab w języku łacińskim, zwłaszcza ich następstwa, układające się piękne wzory rytmiczne, w tzw. stopy metryczne. Ale jednocześnie w mojej głowie gromadziły się informacje o starym Wrocławiu, które w końcu popchnęły mnie na drogę pisania. Pamiętam dokładnie upalny lipcowy poranek 1992 roku: jako dwudziestosześcioletni mężczyzna pracowałem wówczas w Ossolineum, we wspaniałej bibliotece naukowej we Wrocławiu, w dziale starodruków. Skatalogowałem już wszystkie książki, które miałem do skatalogowania tego dnia i zaczynałem się nudzi. To wtedy przyszła mi do głowy szalona myśl: a może by napisać kryminał, albo horror, osadzony w przedwojennym Wrocławiu! Ta myśl już nie dała mi spokoju i znalazła swoją realizację w 1997 roku jako gotowa powieść, dwa lata później wydana.

A w 2007 roku przeszedł pan już w zupełności na zawodowstwo jako pisarz. Jak się zmieniał przez te lata pana sposób pracy?

– Kiedy pracowałem na uczelni, prowadziłem podwójny żywot: pracownika naukowego i pisarza. W ciągu roku akademickiego byłem surowym, wymagającym nauczycielem akademickim: dwuletni egzamin z gramatyki łacińskiej trudno było u mnie zdać (dlatego sądzę, że wielu studentów odetchnęło z ulgą, kiedy postanowiłem zostać full time writer). Pisałem artykuły naukowe, zrobiłem doktorat, zacząłem nawet pisać habilitację. Powieści powstawały wyłącznie w czasie wakacji akademickich. Jechałem do mojej samotni literackiej w południowej Wielkopolsce, gdzie pisałem przez dwa miesiące. Żona przyjeżdżała do mnie na weekendy, przywodziła mi jedzenie na cały tydzień. W słoikach (śmiech). Pracowałem wtedy po osiem, dziesięć godzin dziennie. Teraz, jako pisarz zawodowy, zwykle wstaję wcześnie rano, około piątej, wpół do szóstej, po ablucjach siadam przy biurku i pracuję przez owe trzy godziny i trzydzieści minut, przerywając sobie regularnie na chwilę, żeby odpocząć i zaparzyć herbatę. Niech o mojej pedanterii świadczy fakt, że kiedy wybija zegar, czy raczej minutnik w mojej komórce, gdy słyszę ów charakterystyczny dźwięk, wtedy przerywam, choćbym był w połowie zdania. Taką mam zasadę.

Pewnie rozczarował pan właśnie przyszłych pisarzy, którzy myślą, że ta praca oznacza choćby późne wstawanie z łóżka.

– Piszę jedną książkę rocznie i z tego żyję. Aby to było możliwe, muszę być bardzo zdyscyplinowanym człowiekiem. Opowiem o pisarstwie zawodowym. Byłem parę lat temu w Nowym Jorku, bo dwie z moich powieści zostały wydane w Stanach. Zobaczyłem na targach książki wielki plakat z moim ulubionym wówczas autorem Michaelem Connellym, który napisał kilkadziesiąt książek, zarobił miliony dolarów i jest jednym z najbardziej popularnych pisarzy w Stanach i na świecie. Spytałem wtedy mojego wydawcę, dlaczego ten człowiek, który już tyle napisał i zarobił takie miliony, ciągle promuje swoje książki, ciągle wydaje jedną powieść rocznie, skoro mógłby zwolnić tempo, a nawet nic już nie robić? Usłyszałem: „W tej branży jest tak: wydawaj albo giń”. Konkurencja jest bardzo silna. Także w Polsce. Kiedy w roku 2004, na pierwszym Festiwal Kryminału, dostałem Nagrodę Wielkiego Kalibru, w konkursie startowało… chyba dziewięć książek. Teraz startuje ze sto pięćdziesiąt. Są polscy autorzy, którzy piszą po kilka książek rocznie. Ale się o nich nie wypowiadam, bo… ja nie czytam kryminałów.

Dlaczego?

Zobacz także: Imadła, skorpiony, nieślubne dzieci i zemsta po latach | Marek Krajewski, Śmierć w Breslau

– Żeby nie naśladować innych. Autor kryminałów, taki jak ja, który raz do roku pisze powieść, a przy tym nienawidzi wymyślania fabuły, musi mieć czysty umysł. Gdybym czytał inne kryminały, mogłoby się zdarzyć, że cudzy pomysł tak głęboko wszedłby mi do głowy, że nie mógłbym się od niego uwolnić. Mógłbym – mniej lub bardziej świadomie – popełnić plagiat. Decyzję, że więcej kryminałów nie czytam, podjąłem przed kilku laty: znalazłem w aktach milicji obywatelskiej z lat 1946-49 historię o tym jak nieznany mężczyzna, podający się za lekarza, uprowadził spod szkoły podstawowej nr 1 przy ulicy Nowowiejskiej we Wrocławiu dziesięcioletniego chłopca. Ofiara została po kilku godzinach odstawiona w stanie skrajnego wyczerpania. Badania wykazały, że chłopcu upuszczono sporo krwi. Już widziałem oczyma wyobraźni dominantę powieści: szajka łapie dzieci, upuszcza im krew, by ją sprzedawać, bo tuż po wojnie krew jest szczególnie potrzebna, a więc i cenna. Przyjechałem do domu, a moja żona mówi: „Kupiłam ci kryminał. Lubisz tę autorkę, Mo Hyder”. Powieść nosiła tytuł „Rytuał”. Czytam, czytam i co widzę? Handel krwią we współczesnym Londynie (śmiech). Powieść tak sugestywnie napisana, że gdy zacząłem wymyślać moją książkę, to co chwilę do głowy przychodziły mi rozwiązania fabularne stosowane przez Hyder. Wtedy powiedziałem sobie: nie, nigdy więcej kryminału!

Już od pierwszej książki pańskie zbrodnie są niezwykle okrutne, a opisy znalezionych ciał  bardzo realistyczne. W „Śmierci w Breslau” w brzuchu ofiary, Marietty von der Malten, znalezione zostają skorpiony, a to był dopiero początek. Pogryzienia, gwałty, okaleczenia… Lubuje się pan w okrucieństwie? 

– Nie. Lubuję się w detalicznym opisie. Jestem z natury człowiekiem pedantycznym, dokładnym, punktualnym, wrogiem spontaniczności, który ma wszystko szczegółowo zaplanowane na zimno i nie daje się prawie nigdy ponieść emocjom. Dlatego z dokładnością staram się tworzyć opisy kulinarne, przedstawiać to, co jedzą moi bohaterowie. Opisuję zresztą takie sceny con amore, bo sam jestem smakoszem. Kiedy opowiadam o przedwojennym Wrocławiu, kiedy pokazuję, gdzie przebiegała jakaś ulica, gdzie życiem tętniła restauracja, to też robię to z przyjemnością, bo odświeżam część historii mojego rodzinnego, ukochanego miasta. Gdy więc opisuję okrutną zbrodnię i rozdarte ludzkie ciała, to choć niespecjalnie czuję do tego zamiłowanie, moja wrodzona dokładność zmusza mnie jednak do precyzyjnego opisu.

Detaliczne opisy dotyczą też pańskich morderców, którzy z zasady są odrażający również z wyglądu. Taki jest Gad w „Mock. Ludzkie zoo”, ale podobne typy znajdziemy w innych książkach: gryzącego ofiary potwora z „Głowy Minotaura” czy mordercę w „Arenie szczurów”. Jak pan tworzy antagonistę?

– Jestem raczej niewolnikiem konwencji. Na ogół jest tak, że zbrodniarz jest jednocześnie brzydki i psychicznie, i fizycznie. Oczywiście można grać na kontraście, można przedstawić zimnego mordercę, który jednocześnie jest świetnie wychowany, może pochwalić się nienagannymi manierami, vide Hannibal Lecter, któremu tętno nie przyspieszało nawet wtedy, gdy zagryzał ofiarę, jak pisał Thomas Harris. Dla mnie jednak morderca musi być i zły, i brzydki, odrażający. Chociaż po pańskim pytaniu muszę się zastanowić czy przypadkiem nie dokonać pewnej wolty i nie sprawić, że kolejnym moim mordercą będzie laluś. Nie wiem. Zobaczymy.

Laluś na pewno nie pasowałby do roli Gada. Ta postać – właśnie z jej wyglądem – jest istotnym elementem fabuły.

– Ten człowiek jest albinosem. I rzeczywiście musiałem go takim stworzyć. Urodził się w Afryce. Tam los albinosów może być dwojaki: są uważani za ludzi obdarzonych nadnaturalnymi siłami i ubóstwiani, albo zabijani i odtrącani za swoją odmienność. Ludzie o negroidalnych rysach, ale o białej twarzy, bywają tam po prostu pariasami. Mój albinos, choć o rysach europejskich, budził w Afryce – czy dokładniej: w niemieckiej kolonii Kamerun, gdzie rozgrywa się spora część akcji – powszechną niechęć i zabobonny lęk wśród plemion, wśród których się obracał. To rzeczywiście jest dla fabuły istotne.

Skoro już zawędrowaliśmy do Afryki: jak pan dokumentuje takie miejsca? Wrocław retro pan znał, zanim zasiadł do pisania pierwszej książki, ale Afryka to jednak co innego.

– Opisanie takich miejsc to jest problem, zwłaszcza w przypadku człowieka takiego jak ja, który nie lubi nigdzie jeździć. Gdyby to było możliwe, nie ruszałbym się z Wrocławia, chyba że na spotkania z moimi czytelnikami. W celach turystycznych nie lubię podróżować. Lotniska, ciepłe kraje, tłumy ludzi… to dla mnie jeden wielki chaos, którego nienawidzę. Wyjeżdżam tylko do mojego domku w południowej Wielkopolsce oraz do Darłówka, w którym spędzam co roku wakacje. W Afryce moja noga nie postała i nie postanie.

Trudno w to uwierzyć: Afryka w pańskiej powieści wręcz wychodzi z kart, żyje, pulsuje emocjami i zadziwia szczegółowością opisów. 

– Zanim siądę do pisania, muszę udokumentować wygląd opisywanych miejsc, poznać żyjących tam ludzi, dowiedzieć się, co jedzą, nawet jak się pocą. Korzystałem z książek, których autorzy, antropolodzy kultury, podróżnicy – w tym polscy, bo jednym z badaczy Kamerunu był Stefan Szolc-Rogoziński – przebywali wśród plemion Kamerunu przez dłuższy czas. Nigel Barley w książce „Niewinny antropolog. Notatki z glinianej chatki” opisuje sytuację, kiedy jaszczurka przebiega po zrobionym z liści dachu i w biegu oddaje kał oraz mocz na siedzących w chacie. To ciekawa scena i oczywiście zawarłem ten motyw w mojej powieści. Taka Afryka jest zmysłowa, można ją poczuć. Antropolodzy wspominają też choćby o tym, że kiedy buty stoją kilka dni nieużywane, to zalęgają się w nich rozmaite okazy afrykańskiej fauny. A to skorpion wylezie, a to pchły piaskowe, które potem wgryzają się między palce stóp i trzeba je usuwać specjalnymi drewienkami. Jak już się wgryzą, to straszliwie pustoszą ludzki organizm…

…mamy tego dokładny opis w „Mock. Ludzkie zoo”.

– Szukając informacji sięgałem też do filmów. W mojej książce ważną rolę odgrywa pewna afrykańska roślina, która zawiera substancje psychoaktywne. Nazywa się iboga, a substancja z niej wytwarzana to ibogaina. Musiałem zobaczyć jak wygląda, jak zachowują się ludzie, którzy ją zażyli. Na YouTube znalazłem też filmy pokazujące scolopendra gigantea, skolopendrę olbrzymią, czyli wija z gromady pareczników. Trzydzieści centymetrów długości i odnóża, które są jak małe haczyki. Ukąszenie takiej skolopendry może zabić krowę, co dopiero człowieka. W powieści ten wij wędruje ku twarzy związanego jak baran Eberharda Mocka… On, ten pedant, który ma buty wypolerowane jak lustro, wpada w sam środek brudnego piekła Afryki, gdzie wszystkie stworzenia sprzysięgły się, żeby go zniszczyć.

Dobrze, że jest pan pisarzem, bo kariery w biurze podróży, gdzie miałby pan zachęcać do kupienia wycieczki do Afryki, raczej panu nie wróżę. Ale zmieńmy temat: jest pan poniekąd – że pozostanę przy nomenklaturze z powieści gatunkowej – ojcem chrzestnym gatunku kryminału retro. Dziś uprawia go wielu pisarzy: Marcin Wroński, Piotr Bojarski, także Grzegorz Kalinowski, a nawet Sylwia Zientek, bo w jej „Hotelu Varsovie” znajdziemy sporo wątków sensacyjnych i kryminalnych. Czuje się pan klasykiem? Pytam z przekory, bo pańskie najnowsze książki pokazują wyraźnie, że ma pan jeszcze wiele nowego do pokazania i do powiedzenia.

– Dziękuję za tę opinię. Chcę mieć jeszcze wiele do powiedzenia… przez dziewięć lat. Bo kryminały zamierzam pisać do sześćdziesiątki, a mam lat pięćdziesiąt jeden.

A co potem?

– Potem chcę pisać inne książki. Myślę o powieściach militarnych, o legionach rzymskich walczących na północy z plemionami Markomanów, Germanów i Sarmatów. O Marku Aureliuszu – cesarzu-filozofie, który dowodził tymi legionami. Marzę o tym, choć oczywiście zdaję sobie sprawę, że może do tego nie dojść. Być może będę musiał dalej pisać kryminały po sześćdziesiątce. Kusi mnie też powieść uniwersytecka. Decyzja o porzuceniu pracy na uniwersytecie wcale nie była dla mnie łatwa. Pracowałem tam piętnaście lat, znam doskonale to środowisko i bardzo je lubię. Jestem zaprzyjaźniony z moimi koleżankami i kolegami z Instytutu Filologii Klasycznej. Znam więc doskonale te momenty, kiedy dziekan, jak samiec alfa, trzęsie całym wydziałem, znam doskonale te chwile, kiedy młoda w środowisku naukowym pojawia się powabna doktorantka i panowie w średnim wieku zaczynają skakać sobie z jej powodu do oczu. Chciałbym napisać powieść, której akcja toczy się w latach 90., kiedy sam byłem młodym asystentem, później doktorem, i spotykałem się z wieloma zabawnymi sytuacjami.

Czeka nas skandal?

– Nie. Bo to nie będzie powieść z kluczem. Powieść uniwersytecka jest bardzo popularna w literaturze anglosaskiej. W Polsce też powstało kilka takich książek, ale u nas wszystkie są właśnie powieściami z kluczem, dzięki którym ktoś komuś chciał dokuczyć. U mnie tak nie będzie, bo ja uwielbiam to środowisko. Pamiętam ten zapach kawy zalewanej wrzątkiem, woń papierosów, rozmowy o ostatnich wykładach. To moje naturalne środowisko. Utraciłem je, ale powrócę do niego w sensie literackim. A odpowiadając wprost na pańskie pytanie: żeby się czuć klasykiem, czy ojcem chrzestnym, jak rzeczywiście mówią o mnie niektórzy, trzeba mieć po pierwsze ugruntowaną pozycję – i tę chyba osiągnąłem przez te dwadzieścia lat mojej pracy – ale trzeba też być pewnym, że choćby nie wiadomo co się zdarzyło, to człowiek z tej pozycji nie spadnie. A tego nigdy nie wiadomo. Jak już wspomniałem, polski rynek kryminałów pęcznieje, począwszy od kryminału retro, a skończywszy na kryminale gejowskim. Muszę dbać o to, by mnie konkurencja nie zjadła, muszę dalej pchać ten wózek, co zresztą robię z wielką radością. Klasyk to ktoś, kto usiądzie przy kominku, zapali fajkę i powie sobie: „Ja już nic nie muszę robić”. Na razie jestem skromnym autorem powieści kryminalnych, rzemieślnikiem, co podkreślam. Powiem panu: „Jestem klasykiem”, kiedy będę mógł spokojnie napisać powieść o rzymskich legionach, albo o instytucie filologii klasycznej. Na to jednak muszę jeszcze parę lat poczekać.

Rozmawiał Przemysław Poznański

Zdjęcia Przemysław Jakub Hinc

Spotkanie, którego zapisem jest wywiad, prowadziłem w Poznaniu 23 września 2017 r. między godziną 13.30 a 14.53 (włączając w to pytania czytelników obecnych na sali).

*Marek Krajewski – autor bestsellerowych powieści kryminalnych. Filolog klasyczny, specjalista w zakresie językoznawstwa łacińskiego, doktor nauk humanistycznych, były wykładowca Uniwersytetu Wrocławskiego. Jako pisarz zdobył m.in. Paszport Polityki i Nagrodę Wielkiego Kalibru. Miłośnik filozofii stoickiej, pilny czytelnik Marka Aureliusza. 

%d bloggers like this: