Co rok każdy z nas przeżywa swój indywidualny koniec lata. Choć może nie aż tak jak ja, na rozhisteryzowanym cokolwiek „przesadyzmie”, że oto z początkiem września to tylko przywdziać… kożuch pokutny i czekać na długą zimę – pisze w sierpniowym felietonie Dawid Kornaga.

Choć tegoroczne kalendarzowe lato skończy się oficjalnie 22 września, dla mnie dzisiejszy dzień jest jego zwieńczeniem. Nawet jeśli pojutrze słupki – te rtęciowe i te cyfrowe – wzrosną do 26 stopni, nawet jeśli tydzień później wzlecą w porywach ku 30 stopniom, a słońce zamieni się w nudystę, który paraduje bezwstydnie ze swoimi promiennymi wdziękami, to ja pokręcę głową, dobra, dobra, nie oszukacie mnie, dla mnie lato zawsze kończyło się i kończy wraz z upływem naszych wakacji.
Taki król Midas, tylko na odwrót
No nie poradzę, przepraszam młodszych odbiorców tego felietonu, widocznie typowy kalendarzowy dziaders się ze mnie zrobił. Który to twierdzi uparcie i niekiedy wbrew oczywistym zaprzeczeniom: sierpień jest czasem rozkwitu, ale też regresu, bessy i fatalnie gnijących jabłek, które przywabiają groźne osy i wyglądają ogólnie gorzej od zawodowych kloszardów, ani myśląc dostosować się do naszego smaku. I jeszcze teraz te, właśnie w sierpniu braki CO2, związane – mimo wojny za granicą – z dramatycznie nieudolnym nadzorem rządu. Jak i: martwa zapewne na wiele lat Odra. Jak i prawie wszystko, czego dotkną. Taki król Midas, tylko na odwrót. Mierzeje, elektrownie, ustawy, samochody elektryczne, granica z Białorusią, ceny netto, ceny brutto, gaz, prąd, benzyna, centralny port komunikacyjny, stopy procentowe, zakazy, nakazy, wybory kopertowe, respiratory – wszystko, dosłownie wszystko ze złota w chamskie żelastwo zamienione lub zamieniane. Radykalnie o poziom niżej. Nie! O kilkanaście poziomów niżej niż dla porównania w normalnych demokratycznych krajach Europy. Ci ludzie są jak Windows ’95 bez opcji jakiejkolwiek aktualizacji. A na kompleksowy apdejt nigdy się nie zgodzą, bo wiedzą, że momentalnie wylądowaliby nie tyle co na śmietniku, ile w koszu historii. Dlatego powinni zostać wychwyceni przez antywirusowe programy i definitywnie skasowani.
Przez miesiąc fun, potem gorzki powrót
W każdym razie sierpień niby rodzi, jeszcze owocuje, jako tako ciepły, ba, ultragorący, a gdzieś na marginesie wieczornych godzin już wcale nieletni. Chłodzi, przygnębia, denerwuje. Skraca dzień, pikuje słońce, nie szczędzi deszczu. Nawet komary mają go dość, powoli obumierając. Maleje potrzeba grilla. Wcześniej wraca się do domu. Co niektórym radykalnie obniża się poziom libido. Optymiści lub desperaci wyszukują wylotów do Egiptu czy na Dominikanę, by jeszcze nażreć się upałem. Co z tego, skoro na krótką metę. Nic nie uratuje przed zmianą roku, choćbyśmy próbowali go rozklonować na innych długościach czy szerokościach geograficznych. Przez miesiąc fun, potem gorzki powrót. Albo emigracja, w co jednak wątpię, ci co piersi pchali się na stałe do Hurghady czy Aleksandrii, aby beztrosko palić sziszę i narzekać na zepsucie Zachodu, dziś mieszkają w zdecydowanie bardziej liberalnych lokalizacjach.
Nie sposób o tym zapomnieć
Z końcem 31 sierpnia dochodzi też trauma historyczna. W moim, jak i w zapewne tysięcy czytelników przypadku przerabiana przepisowo w szkole. Oni czwórkami do nieba szli, żołnierze z Westerplatte. U mnie jeszcze słyszana od bezpośrednich świadków tamtych wydarzeń, mordów, auschwitzów, gett, łapanek, lagerów i grobów masowych – babki Anieli i dziadka Stanisława, bojownika AK. Dodatkowo mielona podczas „przyswajania materiału” na olimpiadach historycznych z arcyfajnym i równie mądrym oraz utalentowanym (malarstwo i rzeźba) nauczycielem Dobrowolskim. O czym mowa? Wiadomo: 1 września, kiedy to skończyło się lato pokoju i nastało pięć krwawych sezonów wojny z nazizmem. Dziś emocjonujemy się „Rodem smoka” i „Grą o Tron” (nic złego), nasi dziadkowie i pradziadkowie mieli ją na co dzień, gra o przeżycie. Nie sposób o tym zapomnieć, nie sposób wzruszyć ramionami i skupić się na codzienności jako takiej.
Coś się kończy, coś się zaczyna
Przy okazji wyobrażam sobie za kilkadziesiąt lat felieton ukraińskiego autora, który napisze o czymś podobnym, tylko rozpoczętym 24 lutego 2022. Faszystowska Rosja najechała Ukrainę. Ostatecznie przegrała, ale szkód narobiła na parę pokoleń do przodu — ukraińskich i swoich.
Z wiekiem przyswajamy przywiązanie do dat, rocznic, pór roku. Im starsi, tym czujemy, że czas płynie szybciej. Wartko i bezwzględnie. Błogosławię wszystkim młodszym, palącym beztrosko blanty. Nurkującym w pierwsze, drugie i trzecie miłości do samego grobu, które okazują się po kilku latach przelotne jak stada głodnych ptaków, za to brutalnie edukujące, jak żyć, jak kochać, a jak nie kochać. A nawet, jak nienawidzić, by dzięki temu potem wybaczać i kochać na nowo. Jakoś tak, bez mnożenia tego kochać, bo od tego żołądek może dostać nerwicy i pokazać, co potrafi.
Co rok każdy z nas przeżywa swój indywidualny koniec lata. Może nie aż tak jak ja, na rozhisteryzowanym cokolwiek „przesadyzmie”, że zaraz z początkiem września to wszystko pogrzebane i tylko przywdziać… kożuch pokutny i czekać na długą zimę, a teraz jeszcze zimę z niechybnymi ograniczeniami co do stopnia ogrzewania, oświetlenia i „levelów” międzyludzkich relacji. Być może trzeba sobie po raz kolejny powiedzieć: coś się kończy, coś się zaczyna. I wcale nie będzie lepiej, co nie znaczy, że wbrew temu nie będziemy sobą.
Byle doczekać kolejnego końca lata.