Rozpisany na trzy narracje, i na pokolenia, „Syn” to opowieść o drapieżnej i pozbawionej skrupułów walce o więcej. Więcej ziemi, więcej bydła, więcej koni. A wreszcie więcej ropy. Byle tylko, nawet za cenę istotnych poświęceń, spełnić ów „american dream” – o powieści Philippa Meyera pisze Jakub Hinc.

Jedna rodzina, jedna epicka opowieść, ale trzy przenikające się i nawzajem uzupełniające narracje – tak można próbować sklasyfikować sagę Philippa Meyera. Bo „Syn” jest opowieścią o dziejach jednej rodziny na przestrzeni dwóch stuleci. Od czasu, gdy dopiero formowały się Stany Zjednoczone Ameryki, przez wojnę secesyjną i dwie wojny światowe, aż po kryzys naftowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nie ukrywajmy: taką opowieścią łatwo zanudzić czytelnika, gdy pozwolimy, by zagubił się on w genealogii i biografiach bohaterów. Można nią także, opowiadając całość „po bożemu”, z wiernościom szczegółom, snuć historię bogacenia się rodziny ranczerów z Teksasu. „Syna” to nie dotyczy. Można też bowiem, i tak zrobił Meyer, rozpiąć tę fabułę na siatce topograficznej stworzonej przez historię i bieg dziejów, umieszczając na niej losy magnackiej rodziny nafciarzy i dodając jej epickiego rozmachu oraz pikarejskiego sznytu. A przy okazji wzmocnić narrację nadając jej głębi emocji, by w końcu zedrzeć kostiumy i maski, stawiając bohaterów w obliczu ziejącej pustką samotności w przepychu.
Ta historia zaczyna się w dniu, gdy w szopie nad brzegiem rzeki Brazos ratyfikowana została Deklaracja Niepodległości od Meksyku i proklamowano powstanie Rzeczpospolitej Teksańskiej. W owym dniu w prowincjonalnym Bastrop na świat przychodzi Eli McCullough. Ani dzień ten nie jest nadzwyczajny, ani nie zwiastowały jego nadejścia wielkie dziejowe wydarzenia czy kataklizmy lub plagi, których w takich okolicznościach byśmy zresztą mogli oczekiwać. Nic takiego naturalnie nie ma miejsca. Oba te wydarzenia nie odbiją się szerokim echem w świecie. Na pewno nie od razu. Pierwsze dlatego, że wówczas, mimo postępującego postępu technicznego, informacja o oderwaniu się Teksasu od macierzy potrzebowała jednak czasu, by się przedostać do wiadomości publicznej. A drugie dlatego, że nikogo to doprawdy nie obchodziło.
Jednakże obydwa te wydarzenia odcisną swoje piętno na tym skrawku ziemi, wówczas jeszcze żyznej, porośniętej trawą, po której wędrowały stada bizonów i pędziły tabuny dzikich mustangów. Kilkadziesiąt lat później Teksas stanie się kolejnym stanem USA, a Eli McCullough powszechnie szanowany ranczer, będąc już w słusznym wieku, zostanie magnatem branży naftowej.
Historię faktycznego twórcy rodowej potęgi, Eliego McCullougha opowie nam sam bohater, któremu przyszło wczesne lata życia spędzić na pograniczu, które go de facto ukształtowało. Byłoby dużym nietaktem twierdzić, że na jego osobowość wpływ miały dopiero późniejsze, dość traumatyczne wydarzenia. Bowiem chłopiec, jakim w latach trzydziestych XIX wieku był bohater powieści, nabył dość wcześnie wszystkie te cechy, które uczyniły go potem bezwzględnym potentatem, ale też niedościgłym wzorcem, do którego dążyli jego następcy.
Pogranicze należy tu zresztą rozumieć dwojako: jako to administracyjne, leżące pomiędzy dwoma imperiami – a więc odchodzącym w przeszłość hiszpańskim Meksykiem i wschodzącą gwiazdą USA, gdzie ścierały się interesy polityczne mocarstw – ale i jako pogranicze w interiorze, w którym ekspansja białych osadników szukających dla siebie przestrzeni życiowej wpływała na przesuwanie granic obszarów kontrolowanych przez Indian z różnych plemion, zwłaszcza zaś Komanczów. A właśnie starcie białych i rdzennych mieszkańców tych terenów pędzących półkoczownicze życie, prowadzi do pierwszego dramatycznego przesilenia w życiu późniejszego nestora rodu McCulloughów.
Komancze Kotsoteka napadają na rodzinny dom młodego Eliego, gwałcą i zabijają jego matkę i siostrę, a brata i jego samego uprowadzają. W indiańskiej osadzie młody McCullough otrzymuje imię Tiehteti-taibo – Żałosny Biały Człowieczek i z pozycji jeńca wyrasta na członka społeczności kradnącej konie, czyniącej wypady rabunkowe i polującej na kurczące się stada bizonów.
Przeczytaj także:
Zaopiekowany przez wodza Toshawaya Tiehteti, dzięki udzielanym naukom, przyswaja też sobie filozofię komanczerską, a ta wyjątkowo odpowiada jego mentalności. I gdy Toshaway mówi Eliemu/Tiehtietiemu „Biali są szaleni. Wszyscy chcą być bogaci, tak jak i my, ale boją się przyznać przed sobą, że wzbogacić można się tylko w jeden sposób: kradnąc innym”, to w gruncie rzeczy prawda ta staje się wskazówką, którą wykorzysta dorosły McCullough. Zwłaszcza, że wódz Komanczów powiedział też, iż biali myślą, że „jeśli nie widzą ludzi, którym coś zabierają, jeśli ich nie znają ani nie przypominają, to w istocie nie kradną”.
Ta filozofia życiowa będzie wyznaczała kolejne etapy życia Eliego, od dziesięciolatka zniewolonego przez Indian, przez porucznika i kapitana rangersów biorącego udział w wojnie secesyjnej, po posiadacza ziemskiego i w końcu naftowego magnata. I zabierając innym zawsze będzie miał w tyle głowy inne słowa wodza Toshawaya, które ten wypowiedział w swojej wiosce nad rzeką Canadian w 1849 roku: „Ta ziemia nie zawsze należała do Komanczów, przed wielu laty to była ziemia Tonkawów, ale spodobała się nam, więc zabiliśmy Tonkawów i przejęliśmy ich ziemię”. I dalej: „Ale biali tak nie myślą, wolą zapominać, że wszystko, czego chcą, już do kogoś należy. Myślą: O, jestem biały, to musi być moje. I naprawdę w to wierzą, Tiehteti”. A María Garcia, opowiadając historię swojego stryja Arturo, niejako dopowiada: „Pojawili się Hiszpanie, a po nich Apacze, którzy kontynuowali dzieło Hiszpanów, a jeszcze później Komancze, którzy kontynuowali dzieło Apaczów, aż stało się tak, że tamtego dnia wiosną 1836 roku na ziemi został tylko jeden Coahuiltecanin”.
Determinizm pułkownika Eliego McCullogha stać będzie w kontrze do postrzegania świata przez jego syna. Peter, pogardzany przez ojca, niepsujący od jego postrzegania świata, niemal otwarcie kontestuje z pobudek moralnych jego postawę. Pułkownikowi syn przypomina równie pogardzanego, rozczytanego w Emmersonie brata, który nawet w chwili porwania przez Komanczów i tuż przed śmiercią znajdował w swojej sytuacji paralele do Wertera Goethego. Najlepiej oddaje ten kontrast Peter, gdy powie o swojej rodzinie: „Uświadomiłem sobie również, że nie różni się niczym od naszych sąsiadów: robią dokładnie to samo, choć w nowocześniejszy sposób. Potrzebują rasowego uzasadnienia, żeby usprawiedliwić własne kradzieże i morderstwa. Najbardziej postępowym z nich jest mój brat, Phineas, który nie ma nic przeciwko Meksykanom ani komukolwiek innemu, uważa natomiast, że wszystko jest kwestią ekonomii. Nauki, a nie uczuć. Silnych należy wspierać, słabi muszą zginąć. Żaden z nich nie widzi jednak, a raczej nie chce widzieć, że ciągle mamy wybór”.
To osadzenie wrażliwego syna w kontrze do wyzbytego skrupułów ojca i poniekąd też w sprzeciwie do ówczesnego świata, w którym po upadku Konfederacji niewolnictwo czarnych, zastąpione zostało przez ich „służbę”, widoczne jest też w sposobie narracji, jaką dla tej postaci przyjął Meyer. Peter McCullough opowiada swoją historię poprzez diariusz. Kartki z pamiętnika Pete’a przenoszą nas do 10 sierpnia roku 1915 i poprowadzą prze kolejne daty aż do października dwa lata później, gdzie nagle się urywają. Widziana z jego perspektywy historia Teksasu, w tym momencie już od siedemdziesięciu lat 28. stanu USA, to opowieść o drapieżnej, pozbawionej skrupułów i hamulców walce o więcej. Więcej ziemi, więcej bydła, więcej koni. A wreszcie więcej ropy.
Ale jego opowieść wyłamuje się z ogólnej narracji powieści w jeszcze jeden sposób. Melancholijny, popadający w zadumę i wrażliwy Pete nie może pogodzić się z zagarnięciem ziemi należącej do meksykańskiej rodziny Pedra Garcii osiadłej po sąsiedzku od wielu dekad. Nie przekonują go też tłumaczenia ojca, że ziemia, którą zbrojnie i podstępem wydarli Garciom nie była przecież ich ziemią. Po masakrze, w efekcie której jego rodzina przejmuje większość położonego po sąsiedzku rancza, syn pułkownika w każdym cieniu, zakamarku, kącie, widzi podążający za nim cień. Aż do dnia, gdy do drzwi jego ogromnego domu zapuka María, jedyna ocalała z pogromu córka Pedra.
Przeczytaj także:
Trzecie spojrzenie na historię Teksasu i swojej rodziny, a może bardziej na widzianą z perspektywy osobistych doświadczeń historię dziejącą się za oknami posiadłości McCullough’ów, daje nam narracja Jeanne Anne, prawnuczki pułkownika. Widzimy jej oczami świat, gdzie w rozmowach toczonych przy rodzinnym stole nie pada ani razu imię Petera. A jej opowieść rozpoczyna się, gdy przebrzmiały już echa Wielkiej Wojny, na której ołtarzu rodzina McCullough’ów, jak wiele innych, również złożyła krwawą ofiarę ze swych synów. Jeanne Anne poznajemy u schyłku życia, a opowiadaną przez nią historię – historię naftowej potęgi rodziny – widzimy jako retrospektywę zdarzeń dawno minionych.
J.A., nieodrodną prawnuczkę pułkownika, cechuje taki sam dziejowy pragmatyzm jak protoplastę rodu, ale też taki sam brak empatii. Przy tym jej opowieść wynika z zamiaru ukazania kolejnych rozdziałów tej samej historii, lecz tym razem z jeszcze innej perspektywy. Bo oto Philipp Meyer do głosu dopuszcza nie tylko spadkobierczynię rancza należącego do polującego z Indianami Eliego, ale też dziedziczkę naftowej potęgi rodziny. Jej narracja wprowadza więc do tej opowieści nie tyle pierwiastek feministyczny, istotny, gdy kobieta wbija się do męskiego i szowinistycznego kręgu nafciarzy, co raczej pozwalający dojrzeć w niej kustosza rodowej tradycji. Ujrzeć osobę, która sama postanowiła osadzić się w tej roli i poświęciła dla niej życie rodzinne, nawet jeśli nikt tego od niej nie oczekiwał. Ta inna perspektywa, w męskim świecie ranczerów i właścicieli działek roponośnych, wydaje się nie tyle nawet próbą odmaskulinizowania przez autora narracji, co opowiedzenia historii, w której tak naprawdę płeć ma drugorzędne znaczenie i posunięty do granic pragmatyzm miesza się przez pokolenia z melancholią i empatią, obdzielając nią raz kobiety, innym zaś razem mężczyzn.
W gruncie rzeczy „Syn” Phillippa Meyera jest opowieścią o wyborach, których dokonujemy. I tych codziennych, i tych strategicznych. Opowieścią o tym, co musimy poświęcić, by się ostatecznie spełnić. Każde bowiem z bohaterów powieści – aby coś zyskać – musi wpierw ponieść stratę. I właśnie o tej stracie każde z nich nam opowie. Jednak nie dostajemy opowieści hiobowej, a odbrązowioną i snutą z perspektywy jednej rodziny, gawędę o początkach współczesnej Ameryki, a przede wszystkim o tym, co formowało jej podwaliny: owych silnych rodach ranczerów i nafciarzy. Pozornych monolitach, które przy bliższym poznaniu okazują się zbiorem jednostek, mniej lub bardziej zdeterminowanych, by spełnić ów mityczny, swój „american dream”.
Philipp Meyer, Syn (The Son)
Przełożył Jędrzej Polak
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 9 lutego 2022
ISBN: 9788366839946
___________________
Written into three narratives and for generations, „The Son” is a story about a predatory and unscrupulous struggle for more. More land, more cattle, more horses. And finally, more oil. If only, even at the price of significant sacrifices, to fulfill this „American dream” – Jakub Hinc writes about Philipp Meyer’s novel.