„Wyrka” to powieść oparta na faktach, nie pozycja naukowa. Nie ma w niej miejsca na podawanie statystyk i sporządzanie podsumowań. Czytelnik pozostawiony zostaje sam na sam z konkretną historią, dzięki czemu ma okazję do osobistej refleksji na temat jakości nie tyle relacji Polak – Ukrainiec, co człowiek – człowiek – mówi Małgorzata Witko, autorka książki „Wyrka. Utracony wołyński raj”. Rozmawia Przemysław Poznański.

Przemysław Poznański: Czym dla Pani jest Wyrka? Patrzy Pani na to miejsce oczami konkretnych osób: nowego kierownika szkoły, który przyjeżdża tu wraz z rodziną, oczami mieszkańców, w tym ośmioletniej Wandy. Gdzie szukała Pani bohaterów? Jak ich Pani dobierała?
Małgorzata Witko: Wyrka, to miejscowość, z której pochodzi moja mama. Słyszałam o niej od najwcześniejszego dzieciństwa, ale były to opowieści bardzo ogólne, powierzchowne. Ze szczegółowym przekazem dotyczącym Wyrki zetknęłam się w latach 80., gdy pomagałam babci pisać pracę na konkurs literacki „Wspomnienia Pionierów Barlinka” ogłoszony przez Muzeum Regionalne w Barlinku. Wtedy pierwszy raz poczułam, że chcę bliżej poznać historię swojej rodziny i opisać jej losy w formie książki.
Opisując Wyrkę starałam się pokazać ją z różnych perspektyw. Nowo mianowany kierownik szkoły i jego żona, jako przyjezdni, patrzą na Wyrkę z zewnątrz – tak, jak mogliby patrzeć turyści, czy odwiedzający ją goście. Reprezentują też spojrzenie dorosłych. Postać Wandy pozwala spojrzeć oczami dziecka, dla niej Wyrka jest jedynym światem. Innego nie zna. Jak dla żeglarzy poza granicami starych map – tak dla Wandy poza Wyrką „dalej są już tylko smoki”. Wraz z Wandą patrzymy na Wyrkę jak na krainę szczęśliwości, raj, miejsce kompletne i bezpieczne, w którym niczego nie brakuje.
Pozyskanie wspomnień osób pochodzących z Wyrki i okolic stanowiło dużą trudność. Gdy w 2018 roku zaczęłam gromadzić materiały niektórzy z powodu zaawansowanego wieku, złego stanu zdrowia lub lęku przed powrotem do bolesnych przeżyć odmówili mi udzielenia wywiadu. Wykorzystałam wspomnienia około 20 osób, które zdecydowały się na współpracę ze mną. Nawet jeśli było to tylko kilka zdań, jedna zapamiętana scena czy rodzinna anegdota – każdy sygnał był dla mnie „światełkiem” pozwalającym dostrzec jakiś ważny szczegół charakteryzujący życie w kresowej wiosce.
– Porusza się Pani po Wyrce i okolicznych miejscowościach jak po miejscu wciąż istniejącym, które można odwiedzić. Skąd taka wiedza o topografii wsi, o jej mieszkańcach i ich codzienności, opisanej zresztą z najmniejszymi szczegółami – to zasługa wymienionej przez Panią bogatej bibliografii czy właśnie rozmów ze świadkami wydarzeń?
– Wiedza pochodzi przede wszystkim od mieszkańców. Przecież każdy, kto spędził dzieciństwo na podwórku, pamięta dokładnie jego zakamarki, ułożenie i do kogo którędy się szło – bez tego przecież nie dałoby się grać „w chowanego”! Mapy, zarówno te wykonane przez profesjonalnych kartografów jak też te naszkicowane niewprawną ręką pielgrzymów podczas ich wyjazdu na Kresy potwierdziły topografię wioski i rozjaśniły niektóre zamglone szczegóły.
– Była Pani w Wyrce? Jest tam po co jechać, skoro wieś nie istnieje?
– Wieś jako taka istnieje. Wyrka i Huta istnieją i można je odwiedzić, ale z wioskami sprzed lat łączą je jedynie dawne nazwy (obecnie pisane w języku ukraińskim). Nic poza tym. Teren wzdłuż płynącej obok wioski rzeczki Wyrka został zmeliorowany, bieg rzeki zmieniony, w miejscach dawnych zabudowań Polaków rozciągają się pastwiska. W przypadku Siedliska, Perespy, czy Ostrówek nie ma nawet czego porównywać – nie ma tam żadnego śladu, że miejsca te były kiedykolwiek zamieszkane.
Nie byłam w Wyrce. Planowałam wyjazd w 2018 roku. Chciałam dołączyć do grupy pielgrzymów, która miała uczcić 75 rocznicę rzezi wołyńskiej, ale niestety nie udało mi się pojechać. Z relacji pielgrzymów wiem, że wrażenia po odwiedzeniu okolic Wyrki i Huty są bardzo różne. Jedni wracają z poczuciem spełnionego marzenia bo przypomnieli sobie zapachy i atmosferę rodzinnych stron. Drudzy bardzo rozczarowani, bo chcieli znaleźć konkretne miejsca, których już tam nie ma, lub których nie udało im się rozpoznać. Niezależnie z jakimi wrażeniami się wróci, myślę, że warto jechać, jeżeli tylko ktoś czuje taką potrzebę.
Wyrka istnieje i można ją odwiedzić, ale z wioską sprzed lat łączą ją jedynie dawna nazwa (obecnie pisana w języku ukraińskim). Nic poza tym. Teren wzdłuż płynącej obok wioski rzeczki Wyrka został zmeliorowany, bieg rzeki zmieniony, w miejscach dawnych zabudowań Polaków rozciągają się pastwiska.
Mam duży szacunek do tych, którzy ułatwiali innym takie wyjazdy; organizując pielgrzymki na Kresy dbali o to, by odprawiane były ekumeniczne nabożeństwa, aby można było postawić krzyże z tablicami informacyjnymi na terenie dawnych polskich wiosek i zbiorowych mogił – jak dawne boisko szkolne, gdzie pochowano obrońców Huty Stepańskiej. Wśród wielu innych poległych Polaków pochowany tam został starszy brat mojego dziadka – Anastazy Wawrzynowicz. Zginął 18 lipca 1943 roku w ostatnim boju o Hutę. Oczywiście chciałabym tam pojechać, złożyć kwiaty, zapalić znicz. Nie wykluczam możliwości utworzenia grupy złożonej z członków rodziny i poznanych w trakcie pisania książki przyjaciół i wspólnego wyjazdu do miejsc, gdzie są nasze rodzinne korzenie.
– Rzeczywistość opisanych przez Panią miejsc zmienia się w zasadzie z dnia na dzień, z chwilą wybuchu wojny, która była też bodźcem dla działalności UPA. Pokazuje pani całe okrucieństwo tamtych dni. Jakie emocje towarzyszyły Pani podczas pisania tych poruszających scen?
– Jestem osobą empatyczną, więc opisywanie scen, w których bandyci mordują ludzi, a szczególnie bezbronne dzieci czy niedołężnych starców, wzbudzało we mnie bardzo silne emocje. Fakt, że sceny te dotyczyły również członków mojej rodziny jeszcze utrudniał sytuację. Gniew mieszał się z żalem, miałam ochotę krzyczeć, protestować, zrobić cokolwiek. Ale nie mogłam zrobić nic. Czułam jedynie bezradność. Było mi wstyd, że jestem człowiekiem, skoro jeden człowiek może drugiemu zrobić coś tak strasznego. W tych momentach pojawiały się trudności w kontynuowaniu pisania oraz wątpliwości, czy w ogóle ma ono sens.
Niezwykle ważna w przełamywaniu kryzysów była życzliwość rodziny i przyjaciół oraz zapisywanie bieżących refleksji na stronie „Historia Wyrki” i pisanie autoterapeutycznych wierszy. Nie bez znaczenia było też to, że po jakimś czasie do pracy nad książką włączył się mój syn Krzysztof. Bardzo pomocne okazało się jego twórcze podejście, świeże spojrzenie na tekst, a także to, że towarzyszył mi i wspierał psychicznie.
– Opisuje Pani Wyrkę w rytmie zmieniających się pór roku, może nie jako miejsce sielskie, ale pełne harmonii, w tym między Polakami a Ukraińcami. Skąd tak naprawdę wzięła się ta nagła polaryzacja nastrojów, nienawiść? Jeden z bohaterów, wiele lat później słyszy, że to z powodu wywyższania się Polaków. A przecież w Wyrce żadnego wywyższania się nie było. Daje Pani też przykład ukraińskiej rodziny, która zaopiekowała się polską dziewczynką, której rodzina została wymordowana. Buduje Pani w ten sposób kontrast pomiędzy zbrodniarzami a ludźmi przyzwoitymi.

– Chciałabym uniknąć sformułowania, że to ja daję przykład. To się po prostu wydarzyło. W żadnym wypadku moją intencją nie było tutaj budowanie kontrastu. Kontrast zbudowali ci dzielni ludzie, którzy zaryzykowali swoje życia. Historia nie jest ani czarna ani biała. Dlatego udzielenie rzetelnych odpowiedzi na te pytania wymagałoby konsultacji z historykami i znawcami polityki polsko-ukraińskiej. Na omówienie tak skomplikowanych kwestii potrzeba też większej ilości czasu.
Odpowiadając w największym skrócie – nienawiść niektórych Ukraińców do Polaków nie pojawiła się nagle. Nacjonalizm ukraiński wdrażany był przez lata.
Sytuacja uratowanej dziewczynki jest bardzo złożona. Ta historia pokazuje, że zarówno wśród Ukraińców jak i wśród Polaków byli dobrzy i źli ludzie. Jedni mordowali – drudzy ratowali, jedni porzucali – drudzy przygarniali i można by tak bez końca wymieniać te przeciwstawne zachowania. W książce opisane są konkretne osoby i ich doświadczenia. Pokazane są w niej różne ludzkie postawy. Poprzez podejście charakterystyczne dla mikrohistorii czytelnik ma możliwość poznania ich i dokonania własnej oceny.
„Wyrka” to powieść oparta na faktach, nie pozycja naukowa. Nie ma w niej miejsca na podawanie statystyk i sporządzanie podsumowań. Czytelnik pozostawiony zostaje sam na sam z konkretną historią, dzięki czemu ma okazję do osobistej refleksji na temat jakości nie tyle relacji Polak – Ukrainiec, co człowiek – człowiek.
– Pani książka składa się tak naprawdę z trzech części – opisu życia na wsi przed wojną, okrucieństw wojny i losów ocalałych mieszkańców Wyrki już po wypędzeniu, w tym osiedlaniu się ich na tzw. ziemiach odzyskanych. Gdzie dziś znajdziemy potomków opisywanych przez Panią mieszkańców Wyrki?
– Mieszkańców opisywanych przeze mnie kresowych wiosek i ich potomków można znaleźć w wielu miejscach na świecie. To kolejny tragiczny wątek ich losów. Większość Polaków cieszyła się, że wreszcie nastał czas pokoju. Kresowianie nie mieli się z czego cieszyć, bo nie mieli dokąd wracać. Osoby, które w 1943 roku wywiezione zostały na roboty przymusowe, po wojnie miały możliwość przyjęcia innego obywatelstwa i wyjazdu „za ocean”. Wielu skorzystało z tej okazji. Obecnie mieszkają w USA, Kanadzie, Australii czy Wenezueli. Inni, którzy nie zdecydowali się na tak ryzykowny krok wrócili do Polski. O tym, że Wołyń nie jest już jej częścią dowiadywali się dopiero na granicy. Frustrację osób, które znalazły się w tego typu sytuacji opisuję w rozdziale „Dzień” poprzez gorzką myśl jednego z bohaterów skierowaną do żony: „Masz to, co chciałaś! Masz teraz tę swoją Polskę!”. Osoby te przesiedlono jako tzw. repatriantów głównie na Ziemie Odzyskane. Obecnie wielu z nich mieszka wraz rodzinami w okolicach Wrocławia, Szczecina, Mościska, Bystrzycy Kłodzkiej, Opola ale także – Bydgoszczy, Częstochowy, Ciechocinka czy Kołobrzegu.
W żadnym wypadku moją intencją nie było tutaj budowanie kontrastu. Kontrast zbudowali ci dzielni ludzie, którzy zaryzykowali swoje życia. Historia nie jest ani czarna ani biała.
Duża grupa osób osiedliła się też w okolicy Gorzowa Wielkopolskiego i Zielonej Góry. W 2018 roku powstał wyprodukowany przez „Gazetę Lubuską” niezwykle przejmujący fabularyzowany dokument pt. „Kresy”. Film dotyczy exodusu kresowian mieszkających obecnie na Ziemi Lubuskiej.
Tak więc – podsumowując – Kresowianie po utracie swojej małej ojczyzny zostali „rozsiani” po Polsce i świecie. Jako wypędzeni szukają się, wspierają wzajemnie zakładając stowarzyszenia. Starają się nie utracić swojej tożsamości.
– Dziś tamta Wyrka z pani książki w zasadzie nie istnieje, mówiła Pani, że w miejscu dawnych domów leżą pastwiska. Pani książka przywraca jej pamięć. Na ile jednak ta pamięć o Wyrce i innych kresowych wsiach i miasteczkach jest żywa, a na ile „tylko” zapisana w książkach, pamiętnikach, na fotografiach?
– Pamięć o tych miejscach zapisana jest przede wszystkim w sercach Kresowian, a poprzez opowiadanie o nich – również w sercach ich potomków i wszystkich tych, którzy ich słuchają. W słowie od autora stwierdziłam, że wspomnienia, to często jedyna „rzecz”, którą bohaterowie mogli ze sobą zabrać opuszczając Wołyń. Stanowią więc dla nich wielki skarb. To dlatego tak pieczołowicie są przechowywane i, na szczęście coraz częściej, przekazywane dalej, następnym pokoleniom.
Bardzo ważnym nośnikiem pamięci są zdjęcia, dzięki nim możemy przyjrzeć się twarzom, oryginalnym strojom, fryzurom. Obraz zapisany na fotografii pomaga zapamiętać bliskich. Jest „łącznikiem” między tymi, których pokazuje i oglądającymi. Wraz z komentarzem dotyczącym życia widocznych na niej osób w ożywczy sposób łączy świat przodków ze współczesnym światem kolejnych pokoleń. Dlatego bardzo zależało mi na tym, żeby w książce opublikowane zostały skany fotografii pozyskanych z rodzinnych albumów bohaterów.
– Od lat stosunki polsko-ukraińskie są raczej dobre, Polacy wspierali Ukraińców choćby podczas pomarańczowej rewolucji, czy rosyjskiej agresji na Krymie. Na ile doświadczenie historyczne przekłada się na codzienne relacje pomiędzy ludźmi, zwłaszcza tam, gdzie stykają się ze sobą potomkowie repatriantów z Ukraińcami (wszak w Polsce pracuje milion Ukraińców, a młodzi sąsiedzi zza wschodniej granicy uczą się w polskich szkołach i na uniwersytetach)?
– Doświadczenie historyczne jest inne dla bohaterów książki i świadków wojennych wydarzeń i inne dla ich potomków i osób znających historię, ale nie związanych z Kresami. W przypadku tych pierwszych, język ukraiński to często język, który przez lata prześladował ich w nocnych koszmarach. Samo słowo „Ukraina” czy „Ukrainiec” wywołuje u niektórych strach i dyskomfort. W przypadku tych drugich, nie ma już bezpośredniego związku emocjonalnego, a przede wszystkim nie ma bezpośredniego doświadczenia traumy. Dlatego doświadczenie historyczne przekłada się różnie, w zależności od związku emocjonalnego, od tego, czy i na ile to doświadczenie jest traumatyczne.
Autentyczne dobre stosunki muszą być oparte na prawdzie. Czym jest prawda? Prawda, to konkrety: zestawienia nazwisk, daty, liczby, krótko mówiąc – fakty. O faktach się nie dyskutuje, one po prostu są. W moim odczuciu, mimo wielu prób czynionych, by właściwie, obiektywnie ocenić wydarzenia, które miały miejsce na Kresach podczas II wojny światowej, każda ze stron inaczej interpretuje i nazywa to, co tam się stało.
W ostatnim czasie w wielu sytuacjach Polacy wspierali Ukraińców. Aby te relacje mogły się rozwijać w dobrym kierunku niezbędna jest zmiana podejścia strony ukraińskiej do oceny postaci historycznych, które dla Ukraińców są bohaterami a dla nas – osobami odpowiedzialnymi za ludobójstwo dokonane na Polakach. Niepokoi mnie i oburza oznaczanie ulic miast czy skwerów i stawianie pomników „bohaterom narodowym”, którzy swoimi działaniami na to miano nie zasługują.
Pamięć o tych miejscach zapisana jest przede wszystkim w sercach Kresowian, a poprzez opowiadanie o nich – również w sercach ich potomków i wszystkich tych, którzy ich słuchają.
Może, jeśli na naszych uniwersytetach więcej miejsca poświęcono by na rzetelne, naukowe przedstawienie przeszłości obu narodów, uczący się w ich murach młodzi Ukraińcy spojrzeliby inaczej na te, tak istotne dla naszych narodów kwestie.
Czasem osoby niezwiązane z Kresami pytają nas: „Po co wciąż wracacie do tych bolesnych spraw?”. Osobiście również wolałabym aby nie było powodów, żeby ciągle wracać do tematu ludobójstwa na Kresach Wschodnich. Chciałabym, aby nastąpiło rozliczenie zaległych spraw i szczere pojednanie, by Ukraińców i Polaków łączyła prawdziwa przyjaźń.
– Czy to co stało się z Wyrką, powinno być tylko memento, źródłem dziedziczonych wielopokoleniowych traum? A może da się tu odnaleźć iskrę nadziei?
– Nic nie powinno być źródłem dziedziczonych traum. Każdy dojrzały człowiek powinien dążyć do wyleczenia swoich ran, pogodzenia się z przeszłością i przepracowania bólu, który z jakiegoś powodu w sobie nosi. Rozmawianie o tym jest pierwszym krokiem. Nazwanie faktów jest bardzo ważne, aby ustalić co właściwie się wydarzyło i samemu to posegregować, by móc się temu przyjrzeć i ocenić raz jeszcze, z innej perspektywy. Historia Wyrki, to nie tylko rzeź. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to zamiast historii przekazuje traumę. Bardzo starałam się to podkreślić, bo dla mnie w opowieści o Wyrce nie ma iskierki nadziei – widzę tu cały płomień. Tą płonącą nadzieją jest fakt, że przewodni walor tej historii znajduje się w osobowościach bohaterów. Że wyjątkowość Wyrki tworzyły przede wszystkim ich charaktery, rytuały i wartości, które nosili w sercach. Że tych niematerialnych dóbr nie da się zniszczyć. Nie chodzi o to, aby zapomnieć o tym, co zostało utracone. Chodzi o dostrzeżenie wagi tego, co udało się ocalić.
Rozmawiał Przemysław Poznański