Pandemia zesłała na ludzi slow life ze wszystkimi jego dobrodziejstwami, serwując nam przymusową lekcję życia w zgodzie ze sobą i w kontrze do coachingowej narracji o parciu do przodu. Tylko jak ją przyswoić w czasach, kiedy zwyczajność uchodzi za grzech najcięższy?

Zadziwiająco mocno zapadł mi w pamięć obejrzany przed kilkunastu laty fragment filmu dokumentalnego „Road to Paris”. Chodzi o mniej więcej minutowy urywek z treningu Lance’a Armstronga, przeprowadzającego rekonesans trasy zbliżającego się Tour de France. Stromy alpejski podjazd, mgła, para wydobywająca się z ust, rozpięta wiatrówka na plecach Teksańczyka. Czwarta godzina treningu. Do Armstronga podjeżdża asystujący mu samochód. Jeden z jegoN trenerów – a może i sam Johan Bruyneel, dyrektor sportowy zespołu US Postal – mówi, że to koniec przejażdżki, że na drodze zalega trzymetrowa warstwa śniegu i że jakiś gość na górze powiedział, iż nie ma najmniejszych szans, aby pojechał dalej. Wtedy Armstrong posyła w stronę samochodu lodowate spojrzenie i pyta: „Kto tak twierdzi?”. Sekundę później niewzruszony mknie przed siebie.
Utrwaliłem w mózgu tę scenkę jako bunt przeciwko niemożliwemu. Jako wielkie zwycięstwo pracowitości nad lenistwem. Jako urzeczywistnienie sportowego chciejstwa. I choć po latach Armstrong okazał się oszustem (najskuteczniejszym, najbardziej ambitnym, pewnie też najzdolniejszym ze wszystkich kanciarzy z zawodowego peletonu), to wciąż uważam, że jest to emblematyczny przykład bohatera naszych czasów. Człowieka, który zawsze chce więcej, bardziej, mocniej. Który gotów jest zrobić absurdalnie dużo, żeby wygrać.
Wzięło mnie na wspominki, ponieważ tak jak wszyscy fani różnych form fikołków i uganiania się za piłką nacierpiałem się z powodu sportowego detoksu. Niby już jakiś czas temu wróciła Ekstraklasa, ale to… Ekstraklasa. Niby mogłem od paru tygodni oglądać Bundesligę, ale jestem tak obwarowany rozmaitymi subskrypcjami, że kolejnego abonamentu mógłbym nie ścierpieć. W efekcie długimi tygodniami odświeżałem najróżniejsze archiwalne mecze, czytałem reportaże o sportowcach i połykałem filmy dokumentalne, którymi ostatnio obrodziło.
O Armstrongu przypomniał mi przygotowany przez ESPN dokument „Lance”, choć już od dawna wiedziałem, że Teksańczyk był bezwzględnym szefem światowego peletonu, gotowym igrać ze zdrowiem swoim i swoich kolegów, aby być najlepszym. Głośny i świetnie zrealizowany „The Last Dance” pokazał, że Michael Jordan unosił się nie tylko nad parkietem, ale też ponad racjonalnością w staraniach o zwycięstwo – bez względu na to, czy chodziło o finał NBA, partyjkę pokera czy rzut monetą na odległość. Z kolei piłkarz Patrice Evra ostrzegł w jednym z artykułów, że jeśli Cristiano Ronaldo zaprosi was kiedyś na kolację, to powinniście odmówić – w przeciwnym razie dostaniecie kawałek kurczaka, trochę sałatki i wodę, a potem razem z gospodarzem będziecie musieli się uganiać za piłką albo pływać. W końcu każda okazja na dokręcenie śruby jest dobra. I żadnej nie wolno przeoczyć.
Wychodzi na to, że triumfowanie za wszelką cenę (czyli w granicach osobiście pojmowanej uczciwości – Armstrong do dziś nie uważa, żeby zrobił coś złego, coś, czego nie robili jego rywale) jest elementem kodu genetycznego najwybitniejszych jednostek. Nie tylko sportowych – tym samym odznaczał się Steve Jobs (twórca Apple), to samo można dostrzec w zachowaniach Jeffa Bezosa (Amazon), Marak Zuckerberga (Facebook) czy Elona Muska (Tesla/SpaceX). Nałóg zwyciężania to lejtmotyw, któremu mniej lub bardziej świadomie podporządkowują całe życie. A także niesamowity lep na widzów, czytelników, słuchaczy. Na ludzi złaknionych nieprawdopodobnych historii, monumentalnych punktów odniesienia i odmienianej przez wszystkie przypadki inspiracji.
Bardzo łatwo można pokochać takich nałogowców, kiedy widzi się tylko część rzeczywistości. Kiedy serwuje nam się ich historie starannie wyprasowane przez sponsorów („Road to Paris” wyprodukował Nike) albo samych bohaterów (głównym cenzorem „The Last Dance” był Jordana). Kiedy nie możemy zajrzeć pod kołdrę i nie mamy bezpośredniej styczności ze zwycięzcami. I dopóki bardzo chcemy wierzyć, że nieprzeciętność to stan, do którego warto dążyć za wszelką cenę – byleby się zmieścić, przypominam, w granicach autorsko pojmowanej uczciwości.
Nie zdziwię się, jeżeli w czasach postcovidowych wzorem naszych bohaterów damy się wkręcić w pogoń za wyjątkowością i pogardę dla bycia drugim – przeciętnym, zwykłym, takim jak kolega lub koleżanka z fejsa. Nie zszokuje mnie gremialna pogoń za odrabianiem strat, za utraconymi tytułami, zyskami, możliwościami. Nie będę ani trochę zaskoczony, jeżeli zamiast ostrożnej jazdy z hamulcem pod stopą i ustawionym tempomatem, włączymy tryb turbo – turbokapitalizmu, turborozwoju, turboefektywności. A w rezultacie błyskawicznie rozdepczemy naszą tymczasową rzeczywistość pandemiczną – ciut wolniejszą, nieprzebodźcowaną, zdrowszą.
Pokusa, żeby ją zgładzić, jest ogromna. Wiem to po sobie. Kiedy tylko zdałem sobie sprawę, że jestem jednym z ocalałych, nienadwyrężonych koronawirusową pożogą, pomyślałem: to jest mój czas. Teraz powinienem podkręcić tempo, uciec z peletonu. Wykorzystać to, że inni się przegrupowują albo babrzą w szarej codzienności.
Wcisnąłem turbo, zanim w ogóle przyszło mi do głowy, że to idealny moment, aby zrezygnować z nieustannej pogoni – czasem efektywnej, a czasem zupełnie pokracznej – za czymś więcej. Aby na własne życzenie i w pełni kontrolowany sposób sprzeciętnieć. Bo przeciętność to niesprzedawalny motyw. O przeciętności Netflix czy ESPN nie kręcą dokumentów. Za przeciętność sponsorzy nie płacą wielomilionowych bonusów. Przeciętności nie wypromujesz w internecie. Na przeciętność nie złowisz pracodawcy, kontraktu, partnera ani sławy.
Ale w dobie masowego gnania na złamanie karku akceptacja przeciętności może uchronić nas przed losem Armstronga, Bena Johnsona (najsłynniejszego dopingowego recydywisty), Berniego Madoffa (finansisty skazanego na 150 lat więzienia) czy Elizabeth Holmes (nabrała wytrawnych amerykańskich inwestorów na niedziałający start-up). Czasem należy wcisnąć hamulec, nim wyrośnie przed nami trzymetrowa zaspa. I nie warto wierzyć we wszystkie bajki dla dorosłych. Po kilkunastu latach zobaczyłem ciąg dalszy tamtego filmu o Armstrongu. Okazało się, że ostatecznie zawrócił. Dla niego i tak było już za późno, ale dla większości z nas nie jest.