felieton

Lekcje z pandemii | Felieton Krzysztofa Domaradzkiego

Nie znam się na koronawirusie. Nie mam pojęcia, kiedy nam odpuści, jak ogromne spustoszenie pozostawi ani czy faktycznie zmieni porządek świata. Ale uświadomił mnie w kilku sprawach, które w dalece posuniętej naiwności postrzegałem inaczej. I chyba wolałbym, żeby tak pozostało.

Krzysztof Domaradzki, fot. Przemysław Poznański/zupelnieinnaopowiesc.com

Dzięki koronawirusowi dowiedziałem się, że kompletnie nie rozumiem populizmu. Spodziewałem się, że w sytuacji, w której większość Polaków martwi się o zdrowie i pracę, a nie o to czy przez kolejne pięć lat Krajowa Rada Notarialna będzie musiała apelować o nieużywanie słowa „notariusz” w odniesieniu do głowy państwa, partia rządząca pokusi się o powściągliwość. Ale maniakalne forsowanie wyborów, grupowa celebra w rocznicę tragedii smoleńskiej czy vipowskie traktowanie swoich przy testach na koronawirusa świadczą raczej o mocno selektywnym słuchaniu suwerena. A skoro lud widzi, że partia gra jego ulubione disco polo wyłącznie wtedy, kiedy służy to jej interesom, to czy nie powinien się od niej odwrócić – choćby na sekundkę, choćby bokiem, choćby tak, żeby sąsiad nie zauważył? Wygląda na to, że nie. I nawet słynne michnikowe przejechanie po pijanemu zakonnicy w ciąży mogłoby populistycznego suwerena nie wzruszyć.

Dowiedziałem, że coś, na co się harowało przez trzydzieści lat, można lekką ręką zburzyć w dwa tygodnie. I to nawet bardzo, ale to baaardzo tego nie chcąc. Mowa o wizerunku policji.

Jasne, w ciągu tych trzydziestu lat mundurowi zaliczyli tysiące wpadek: nieuzasadniona agresja, pakowanie niewinnych do pierdla, konszachty z gangsterami, pijany komendant na parkingu pod marketem. Ale dopiero teraz zostali bezpośrednio skonfrontowani ze społeczeństwem. Z biegaczami, spacerowiczami, emerytami. Z bogu ducha winnymi obywatelami, którzy próbują względnie normalnie żyć.

Dziwnie było już przed 10 kwietnia, kiedy sklejone naprędce przepisy antypandemiczne kazały mundurowym przepędzać ludzi z ulicy. Ale potem wydarzyły się obchody smoleńskie, po których setki funkcjonariuszy pytały szefa NSZZ Policjantów, co mają teraz mówić ludziom podczas interwencji. A całą tę wizerunkową katastrofę konsekwentnie pielęgnuje rzecznik Komendanta Głównego Policji, który jeśli akurat nie skarży się na media i obywateli, to niemal na pewno apeluje, aby pod żadnym pozorem nie dyskutować z funkcjonariuszami, tylko bezwarunkowo uznać wyższość władzy. Dialog totalny. Wręcz totalitarny.

Dowiedziałem się, że jednak możemy nie wyginąć. Że klimat da się podreperować. Że z Pendżabu można zobaczyć oddalone o dwieście kilometrów Himalaje. Wystarczy ograniczyć codzienną bieganinę i przykręcić kurek z pofabrycznym syfem, aby ujrzeć niezasmogowaną rzeczywistość. Jest tylko jeden problem. Koronawirus tak zdominował debatę publiczną, że zapomnieliśmy o naszych ekologicznych – a tym samym egzystencjalnych – problemach.

I dlatego martwię się tym, że gdy będziemy próbować odrobić pandemiczne straty, wściekle rzucimy się do wykuwania PKB, zupełnie nie zważając na cywilizacyjny koszt naszych działań. Wrócą energochłonny transport, rozbuchana konsumpcja, smugi kondensacyjne. W dodatku wyznawcom zielonej energii, zerowaste’owcom czy przeciwnikom masowej eksploatacji zwierząt trudniej będzie się przebić z przekazem w dobie ogólnoświatowego podnoszenia gospodarki z kolan. Może jednak jesteśmy skazani na wymarcie?

Dowiedziałem się, że Poczta Polska to supernowoczesna, zwinna, poruszająca się niczym baletnica organizacja. W dodatku charytatywna. W maju poświęci się dla dobra kraju, zawieszając na tydzień swoje usługi, aby doręczyć pakiety wyborcze ponad 30 milionom obywateli. Brzmi trochę karkołomnie, ale musi się udać. W końcu za największe logistyczne wyzwanie w historii firmy odpowiedzialny będzie nowy prezes, który wprawdzie nie sterował jeszcze żadnym dużym przedsiębiorstwem, ale był wiceministrem obrony narodowej, więc nie ma cienia wątpliwości, że poradzi sobie z zarządzaniem kilkudziesięciotysięczną armią listonoszy.

Dowiedziałem się, że cywilizacja zachodnia naprawdę ma się kiepsko. Do tej pory byłem pewien, że to tylko karykaturalna i demagogiczna teza kolportowana przez przeciwników Unii Europejskiej, modelu multi-kulti i innych genderów. Ale koronawirus dobitnie pokazał, że tak nie jest.

Przecież wybitni wirusolodzy, naukowcy ze Światowej Organizacji Zdrowia, a nawet Bill Gates trąbili, że trzeba się przygotować na nadejście epidemii, która w zglobalizowanym jak nigdy dotąd świecie może być szczególnie dotkliwa. Przecież widzieliśmy (a przynajmniej słyszeliśmy), co się kilka tygodni wcześniej działo w Chinach. Przecież gdybyśmy zamiast szeregu lekkomyślnych i pozorowanych ruchów podjęli kilka dobrych decyzji, pewnie dałoby się zdusić wirusa w zarodku, zamiast biernie obserwować, jak zżera Europę i Stany. Zachód ewidentnie stracił mądrość, intuicję i zdolność wyboru przywódców. I nie bardzo wiadomo, jak mógłby to odzyskać.

Dowiedziałem się, że alkohol nie jest towarem pierwszej potrzeby. Tak przynajmniej uważają jego producenci, którzy obawiają się, że koronawirus znokautuje ich biznes.

Ciekawie dzieje się też w światku przestępczym. Dowiedziałem się, że w czasie pandemii mamy więcej zabójstw, ale mniej kradzieży, na co niewątpliwie wpływają przymusowa izolacja czy zamknięcie galerii handlowych. Policjanci spodziewają się, że gdy tylko kwarantanna puści, świat przestępczy będzie chciał się odkuć. Także trzymajcie portmonetki blisko ciała. O ile cokolwiek wam w nich zostanie.

Dowiedziałem się także, że w ogóle nie uczymy się na błędach (no dobra, to już wiedziałem wcześniej). Upewniłem się w tym, czytając utyskiwania bardzo poważnych przedsiębiorców i apele zagorzałych wolnorynkowców o państwową interwencję. Jak to w ogóle możliwe? Przecież w Stanach mieliśmy najdłuższą hossę w historii, a polska gospodarka pędziła w zawrotnym tempie. Kryzys finansowy z 2008 roku i jego reperkusje wciąż powinny siedzieć w pamięci biznesmenów i decydentów.

Ekonomiści na długo przed pojawieniem się koronawirusa ostrzegali, że za momencik nastąpi spowolnienie gospodarcze, że skończy się to wieloletnie eldorado, więc lepiej odłożyć coś na kupkę. I co? I nic. Kiedy przyszedł odpływ, okazało się, że masa ludzi pływa bez majtek. I że to nie golizna jest problemem, tylko harce, jakie wyprawiają pod wodą.

Wiedziałem, że praca zdalna stanowi miłą alternatywę. Ale kwarantanna uświadomiła mi (i pewnie milionom innych osób), że wcale nie musi być alternatywą. Okazało się, że wstawianie prania w trakcie ośmiogodzinnej szychty to nie jest imperatyw. Że można wytrzymać do późnego popołudnia bez włączania telewizora. Że ograniczenie kontaktu z ludźmi jest przykre tylko do momentu, w którym uświadamiasz sobie, że wyciąłeś z kalendarza także masę spotkań, na które nie miałbyś ochoty. Że można pracować produktywniej i taniej, ponieważ nie traci się czasu na dojazdy do biura czy jedzenie na mieście.

Oczywiście home office niesie szereg ryzyk: alienacja, zdziwaczenie, dalsze zanurzanie się w cyfrowym świecie, nieuświadomiona samotność. Ale ja te zagrożenia kupuję. Gotów jestem zamienić alternatywę na codzienność.

No i dowiedziałem się, że lubimy być trzymani za mordę. Z przeprowadzonego na początku miesiąca sondażu IBRiS na zlecenie „Rzeczpospolitej” wynika, że 62 proc. Polaków zdecydowanie popiera wprowadzone przez rząd ograniczenia pandemiczne (do tego 25 proc. raczej je popiera). To „zdecydowanie” interpretuję jako aprobatę także dla obowiązującego do 19 kwietnia zakazu wchodzenia do lasów (chyba że chciało się wystrzelać trochę dzików) czy wciąż żywego obowiązku bezwzględnego poruszania się w dwumetrowych odstępach – również osób, które ze sobą sypiają. A idąc dalej – także jako przyzwolenie dla stylu, w jakim wprowadzono ograniczenia swobód obywatelskich, oraz pogardę wobec wielkomiejskich aktywności, zdrowia psychicznego i tych wszystkich nowoczesnych wymysłów świadczących o tym, że nam się w dupach poprzewracało. To dziwne, wziąwszy pod uwagę, że jeszcze trzy dekady temu Polacy marzyli o tym, żeby w dupach mogło się przewracać do woli. Widocznie każda epoka ma swoje trendy. Teraz zorientowaliśmy się na bezwarunkowe oddawanie naszych swobód ludziom, którym z łatwością przychodzi mówienie, jak mamy żyć, podczas gdy w dobie koronawirusa jedyna sensowna odpowiedź brzmi: „Nie wiem”.

%d bloggers like this: