wydarzenia

Łukasz Śmigiel: Wolę kosmate potwory | Rozmawia Przemysław Poznański

– Lubię zombie i wampiry. Lubię magię i duchy i wilkołaki, bo gdyby to wszystko istniało naprawdę, byłaby szansa, że na tym świecie jest jakaś inna, ciekawa rzeczywistość z nowymi możliwościami. Gdyby tak było, czułbym się dużo lepiej! – mówi Łukasz Śmigiel*, pisarz, autor tomu opowiadań „Daemon”. Rozmawia Przemysław Poznański.

Łukasz Śmigiel, fot. archiwum autora

Przemysław Poznański: Są strachy, których boi się pan – jako Łukasz Śmigiel – szczególnie? Są to strachy bardziej fizyczne czy raczej te nadprzyrodzone?

Łukasz Śmigiel: Ból jest okropny. Ludzie są tak skonstruowani, że ból to dla nas czyste okropieństwo. Boję się fizycznego bólu. Wiem, że bez takiego systemu nerwowego jak nasz, nie moglibyśmy, tak mocno doświadczać rzeczywistości jak teraz. Ale cena jaką się za to płaci jest ogromna.

Boję się o mojego syna. Egoistycznie pomogłem go sprowadzić na ten świat, a jest tutaj, doprawdy – mało fajnie. Durnowatość naszej egzystencji nie pozwala nam nauczyć się dostatecznie wiele o świecie. Zamiast nauki, koncentrujemy się na codziennych, idiotycznych problemach. Większość z nas nigdy nie zobaczy prawdziwej dżungli, nie zanurkuje z delfinami.

Mało kto pamięta, że w zasadzie nie wiemy czym jest kosmos, przez który Ziemia nie leci tylko dlatego, że słońce trzyma nas na smyczy. Jesteśmy więc nie wiadomo gdzie, nie wiadomo dlaczego. Po prostu – super. Zanim mój syn nauczy się radzić z tym całym bałaganem, minie jeszcze dużo czasu. Muszę mu jakoś w tym pomóc, bo sam się tutaj nie prosił. I tego też się boję – bo pewnie nie będę miał dla niego wielu odpowiedzi.

Pytam też dlatego, że w „Daemonie” porusza się pan – już jako pisarz – płynnie między różnymi źródłami lęku, także niekoniecznie osadzonymi w fantastyce. Choć obraca się pan w gatunku fantastyki grozy, to rozumie ją pan na wiele sposobów. Poza strachami, tkwiącymi w zasadzie tylko lub głównie w głowach bohaterów, znajdziemy tu i strachy „realne”: zombie, wampiry.

– Lubię zombie i wampiry. Lubię magię i duchy i wilkołaki, bo gdyby to wszystko istniało naprawdę, byłaby szansa, że na tym świecie jest jakaś inna, ciekawa rzeczywistość z nowymi możliwościami. Gdyby tak było, czułbym się dużo lepiej!

Które łatwiej panu oswoić literacko? Czy można powiedzieć, że któreś pan woli jako pisarz?

– W horrorze traktowanym jako gatunek – wolę potwory. Nie lubię dreszczowców z seryjnymi mordercami. Mamy to na co dzień. Piszę o nich czasami, bo wiem, że lubią to czytelnicy, a zwłaszcza… czytelniczki! Wolę jednak kosmate potwory. Potwory dodają magii tej okropnej rzeczywistości, w której żyjemy. Strasznej nawet i bez morderców. I nie chodzi mi tu tylko o pandemię czy wybory kopertowe.

Dlaczego w ogóle, wchodząc w świat literatury, zainteresował się pan właśnie fantastyką grozy?

– Piszę bardzo różne rzeczy. Mam na koncie kilka opowiadań obyczajowych, powieść, która jest komedią romantyczną („Muzykologia”), powieść z gatunku dark fantasy („Decathexis”), wreszcie powieść przygodową, która łączy SF z westernem i reprezentuje nieznany w Polsce nurt pulpu („Liczba bestii”).

Fantastyka grozy jest mi bliska głównie dlatego, że daje szerokie pole do popisu, jeśli chce się mieszać gatunki i konwencje, a ja uwielbiam takie miksy i dziwactwa.

Dawno temu literatura przygodowa (dobre, wciągające opowieści), nie trzymała się ściśle gatunków, bo po prostu części z nich nikt jeszcze nie wynalazł. Powieść czy opowiadanie to dla mnie forma eskapizmu – ucieczki od rzeczywistości w przygodę, nieprawdę. Liczy się więc dla mnie przygoda, a fantastyka (także grozy) daje ogromne możliwości przygodowej zabawy.  

Od czego pan wychodzi przy pisaniu – budowania nastroju grozy, obmyślania świata przedstawionego, intrygi czy raczej od bohaterów, ich emocji?

– Historia, storytelling, bohaterowie, konflikty i zwroty akcji oraz – co bardzo trudne, niespodziewane zakończenie. To wszystko interesuje mnie najbardziej. Nie siadam do pisania dopóki nie mam całej opowieści wymyślonej i zaplanowanej. Inna sprawa, że w trakcie pisania bardzo często zmieniam wiele rzeczy. Nieustannie testuję też moje opowiastki na cierpliwej żonie, na przyjaciołach i na studentach – opowiadam, patrzę na reakcję, zmieniam, dopracowuję, a jeśli uśmiechają się wtedy, kiedy chcę, wiem, że jestem blisko końca i mogę zaraz siadać do roboty nad tekstem.

Pytam o to także dlatego, że znajdziemy w tym tomie także takie opowieści, gdzie nie tylko groza, ale i fantastyka jest umowna. „Śmierć Prokris” można uznać równie dobrze za czarny kryminał, a „Klątwę z o. o.” za opowiadanie obyczajowe, choć przesycone czarnym humorem. Jak rozumiem w tym przypadku sama groza nie była najważniejsza?

– Groza to tylko drogi efekt specjalny. Cała sztuczka polega na tym, aby bohaterowie i świat byli prawdziwi również bez pięknych strojów i cyfrowych efektów. Przy tej pracy nie mogę zrzucić winy na aktorów, za wszystko odpowiadam sam.

Czasami jest więc wygodnie ukryć pewne potknięcia i niedopracowania pod efektownym płaszczem. Na przykład – czasami świat, w którym rozgrywa się akcja jest ciekawszy od bohaterów. Są jednak chwile, kiedy nie trzeba za bardzo kombinować. Postacie są OK, a historia nie potrzebuje efektów. Trudno to wyważyć, bo większość czytelniczek i czytelników – uwielbia efekty.

Wróćmy na chwilę do budowania fantastycznych światów. Robi pan to na wiele sposobów – najczęściej adaptuje do swojej prozy świat nas otaczający, współczesny, ale i historyczny, jak w „Bohaterze 1916”, rozgrywającym się podczas I wojny światowej czy „Opowieści chłopca”, którego fabułę umieszcza pan w czasie kolejnej wojny, w Polsce. Ale są u pana i światy, które tworzy pan od początku jak choćby w „Decathexis”. Od czego zależy wybór tła?

– Zasada jest taka, że należy pisać o tym, co się dobrze zna albo o tym, co można dobrze poznać, aby prawdziwie to opisać. Bardzo rzadko zdarza się, że udaje się stworzyć jakiś element świata, który jest czymś oryginalnym. W zasadzie, jest to niemal niemożliwe do osiągnięcia. Aby sobie poradzić w takiej sytuacji zmienia się na przykład jeden element rzeczywistości.

W „Decathexis” mamy więc historycznie jakąś wariację na temat Wiktoriańskiej Anglii, ale zmieniamy w niej jedną rzecz – religią panującą staje się Kult Śmierci. Ukradłem ten mechanizm innym, lepszym. Robią tak Neil Gaiman („Studium w szmaragdzie”), czy Kim Newman („Anno Dracula”).

Do innych opowieści też kradnę od lepszych. Wspomniany „Bohater 1916” nigdy by nie powstał, gdyby nie „Na Zachodzie bez zmian”, a „Śmierć Prokris”, nie byłoby bez „Pulp Fiction”, itd. Tak po prawdzie nigdy nie zbudowałem więc jeszcze od zera żadnego neverlandu. Tymczasem uczę się mechanizmów od innych i przerabiam je na swoje historie. Wszystko jeszcze przede mną.

„Decathexis” to w ogóle bardzo ciekawy przykład pana prozy – stworzył pan nie tylko świat dla tego opowiadania, ale i dla innych opowieści – czy jest to świat, w który chciałby nas pan zabrać w większej formie? W powieści?

– Jedna powieść już jest (z 2009 roku), są także inne opowiadania i słuchowisko. Dostaję sygnały, że ten świat ma potencjał i obecnie pracuję nad jego rozbudową. Jest to trudne, bo od 2009 roku trochę rzeczy już napisałem i tamta powieść wydaje mi się dziś zaledwie nieskończonym szkicem. A na dodatek nie wiem, czy chciałbym zaczynać na tym polu coś od zera. Staram się więc przepracować, rozpisać, przepisać tamtą pierwszą powieść i dopisać kontynuację. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Tymczasem stwierdzam, że przez ten świat czytam stanowczo za dużo o śmierci i umieraniu!

Przywiązuje się pan też czasem do bohaterów? W wielu pana prozach gości choćby biały szaman Manu Ibanez. Czy jest tak, że Manu wraca do pana co jakiś czas, domagając się kolejnej opowieści?

– Bardzo lubię część moich bohaterów i bohaterek. Trafił pan z Ibanezem. Jestem winien Manu pełnowymiarową powieść albo chociaż zbiór opowiadań. Podobnie z Tequilą („Liczba bestii”), Pendergastem z „Decathexis”, z Ernestem Altem („Noc wszystkich trupów”) i kilkoma innymi duchami, do których bardzo chętnie bym wrócił. Jedyny problem polega na tym, że – proszę wierzyć, codzienne obowiązki sprawiają, że kiedy już siadam koło północy, aby w końcu coś dopisać, po godzinie padam na pysk na klawiaturę i zasypiam. A moi bohaterowie dostają przez to szału. Spotkam ich pewnie po śmierci i dadzą mi wtedy niezły wycisk.  

Zdradzi pan najbliższe pisarskie plany?

– Po wielu przygodach na rynku książek, prasy, radia, itd. wróciłem do regularnego pisania. Teraz czeka mnie mozolne zdobywanie Czytelniczek i Czytelników. Zaczynam od przypomnienia się z krótką formą, po „Daemonie” ukażą się jeszcze dwa zbiory – „Rigor” (najpewniej jeszcze w tym roku) oraz „Misteria” w roku 2021. Po drodze grzebię w powieściach – we wspomnianym „Decathexis” oraz w powieści o okultystycznym detektywie – Erneście Alcie. Oby udało się tyle i aż tyle! Kto ciekaw co się u mnie dzieje – zapraszam na codziennie aktualizowany Instagram.

Rozmawiał Przemysław Poznański*Łukasz Śmigiel – autor powieści i opowiadań, dziennikarz radiowy i prasowy. Publikował m.in. w „Nowej Fantastyce”, „Esensji”, „Science Fiction Fantasy i Horror”, „Magazynie Fantastycznym”, a także w „Przekroju”, „Tyglu Kultury” czy „Alfred Hitchcock poleca”. Pracownik Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. Nominowany do Nagrody Warto w kategorii Literatura, laureat konkursu na opowiadanie kryminalne „Gazety Wrocławskiej”. Jego teksty ukazują się w Polce i za granicą.

%d bloggers like this: