Pierwszy dzień wiosny większości z nas kojarzy się pozytywnie. Wszak jest to nie tylko symboliczny koniec zimy, ale przede wszystkim dzień wagarowicza. Jest to też dzień topienia Marzanny. A kimże jest owa Marzanna, Morana, Mora, jeśli nie słowiańską boginią śmierci, przez część badaczy uważaną nawet za demona. Jeśli więc Robert Ziębiński – znany z miłości do kina amerykańskiego – sięga po tę symbolikę i nawiązania do kultury i demonologii ludowej oraz po tropy popkulturowe, to nic dziwnego, że musi dać nam w „Dniu wagarowicza” historię nawiązującą do mrocznych klimatów monster movie, slasherów czy kina gore. I robi to znakomicie.

Fabuła osadzona jest w realiach marca roku 1956, a dokładnie w ciągu kilku dni poprzedzających nadejście kalendarzowej wiosny. Jesteśmy na zapadłej, leżącej nad jeziorem, mazurskiej wsi, gdzie garstka mieszkańców wiedzie swoje zwykłe życie, zupełnie nieświadoma wielkiej polityki uprawianej w Warszawie, roszad rozgrywanych na partyjnej wierchuszce, walki o stołki po śmierci Bieruta oraz tajemniczej aktywności Sowietów w zamkniętym ośrodku, skrytym w mroku mazurskich lasów. Oczywiście do czasu.
Dlaczego właśnie tam umieścił zabiera nas Robert Ziębiński? Bo gdzieżby indziej, niż w leśnych ostępach wyludnionych północnych rubieży PRL, zaszyć miałby się były żołnierz AK? Żołnierz, który po wojnie nie zaprzestał walki, niepogodzony z ustrojem narzuconym siłą przez sąsiedniego hegemona, a teraz kryjący się przed czujnymi oczami aparatu bezpieczeństwa. I gdzie indziej, niż do ekskluzywnej willi, zajętej przez funkcjonariuszy partyjnych, mogłaby się wybrać na wagary, a przy tym schronić w czasie rozliczeń wewnątrzpartyjnych, bananowa młodzież, córki i synowie nowej czerwonej elity, uczęszczające na co dzień do jednego z elitarnych warszawskich liceów? A przede wszystkim – gdzieżby indziej miał autor połączyć wątek „resortowych dzieci”, zakonspirowanego „żołnierza wyklętego”, tajemniczego ośrodka w mazurskiej głuszy oraz wielkiej historii połowy lat pięćdziesiątych w powieść z szeroko pojętego gatunku grozy?
Ziębiński dał się już poznać czytelnikom nie tylko jako dziennikarz, ale też jako autor literatury sensacyjnej spod znaku noir, a także biografii jednego z najbardziej kultowych autorów literatury grozy, Stephena Kinga. A teraz, jak się wydaje, odkrył dla siebie na przeładowanym rynku literatury sensacyjnej, niezagospodarowany dotychczas obszar, niszę, swoją terra incognita. I nie tyle chodzi nawet o sam gatunek literatury grozy, ile o to, jak Ziębiński podchodzi do czegoś, co w naszym kraju dostępne jest raczej w formie obrazów filmowych, często produkcji klasy B lub nawet C, służących przede wszystkim jako bezpieczna forma „spuszczenia powietrza”, odreagowania codziennego stresu.
Ziębiński nawiązuje w „Dniu wagarowicza” do sprawdzonych schematów gatunku, ale czerpiąc z nich pełnymi garściami autor zgrabnie miksuje grozę z groteską, makabrę z humorem sytuacyjnym, a traumę lat powojennych z niewiarygodną przygodą. Naturalnie nie mogę zdradzić tego, co dokładnie dzieje się na kartach „Dnia wagarowicza”, ale mogę przywołać tropy popkulturowe, z jakich czerpie Ziębiński, sam zresztą sygnalizujący część z nich we wstępie. A jest ich sporo.
Zacznijmy od takich obrazów filmowych jak „Piątek trzynastego” (Friday the 13th) i „Bal maturalny” (Prom Night), które już w latach 80. stały się kultowe. To pozycje z gatunku slashera, bardzo lubianego wśród widzów spragnionych szybkiej akcji i sporej dawki przemocy, a tak dokładnie to backwoods slasher, czyli slasher rozgrywający się w leśnych ostępach. Ziębiński ten motyw udanie zaadoptował w „Dniu wagarowicza”, ale jednocześnie dodał mu dramaturgii i historycznego kontekstu, choćby w postaci wspomnianego już ukrywającego się przed światem żołnierza wyklętego, który odegra w tej historii ważną rolę.
Slashery opierają się na schemacie, w którym bohaterami jest grupa związanych ze sobą osób (to najczęściej przyjaciele, rodzina, czy – jak tu – uczniowie tej samej szkoły), zgromadzonych w jednym miejscu (np. obóz letni, campus itp.), będącym obszarem działania psychopaty lub niezidentyfikowanych sił. W kanonicznym ujęciu morderca po kolei rozprawia się z bohaterami, aż do konfrontacji z tak zwaną „final girl”, która stawia mu czoła i w kulminacyjnej scenie go eliminuje. I znów – Ziębiński korzysta z tego sprawdzonego schematu, ale umieszczając fabułę w konkretnym miejscu i czasie, nadaje mu indywidualny rys. Choćby taki, że na drodze powieściowej córki autentycznego komunistycznego dygnitarza stawia byłego lekarza AK.
Szukając tropów, które inspirowały Ziębińskiego, wskazać można też na przykład na nakręcony przez Wesa Cravena słynny „Krzyk” (Scream) czy powstały rok później „Koszmar minionego lata” (I Know What You Did Last Summer), a także rozgrzewające wyobraźnię do czerwoności „Walentynki” (Valentine) i „Hallowen” (do tych tytułów autor „Dnia wagarowicza” sam nawiązuje we wstępie). Ale istnieją też slashery podchodzące do tematu nieco bardziej na luzie, zresztą bardziej przeze mnie lubiane, na czele z, będącym pastiszem gatunku, znakomitym „Scary movie” Keenena Ivory’ego Wayansa. Ziębiński najwyraźniej też nie ma nic przeciw nim, bo pozwala sobie w powieści na odrobinę humoru i grając z konwencją, zbliża się czasami ku commedy slasher.
Robert Ziębiński jest jednak nie tylko jest fanem filmów zza oceanu eksplorujących pokłady zła drzemiące w człowieku, jak choćby „Historia przemocy” Davida Cronenberga, o której wspominał w rozmowie ze mną dla portalu zupełnieinnaopowiesc.com niemal dokładnie rok temu, ale jak sam mówi, czasem po prostu lubi oderwać się od codzienności i wrzucić coś z „klasyki” na wideo. Dlatego nie dziwi, że w jego filmotece – co nie pozostaje bez znaczenia dla jego wyobraźni – znajdziemy też obrazy z gatunku monster movie, ze słynną „Tarantulą” Jacka Arnolda z 1955 r. na czele. Ale do tego nurtu zaliczane są też takie obrazy jak „Godzilla”, „King Kong” i „Obcy” (Alien). Te obrazy przedstawiają walkę człowieka z jednym, lub większą ilością potworów. Stworów czasem makabrycznych, czasem przerażających, które są naturalną, pierwotną, czasem agresywną formą życia – często wynikiem nieprzemyślanej ingerencji człowieka w przyrodę, która w ten sposób odreagowuje zadane jej razy. W „Dniu wagarowicza” nie uciekniemy więc przed wybrzmiewającym w tle pytaniem o granice, do jakich możemy jako ludzie się posunąć w swojej eksploracji przyrody.
W powieści odnajdziemy też w końcu elementy gore (z ang. rozlana krew, zakrzepła krew). Ten gatunek to rodzaj dreszczowca, horroru, który charakteryzuje się dużą ilością brutalności, krwawych scen, wypruwanych wnętrzności i ponurym klimatem. Wystarczy odwołać się tu do „Martwicy mózgu” i „Złego smaku”, czyli najbardziej znanych filmów Petera Jacksona, bardziej szerokiemu widzowi znanemu jako reżyser ekranizacji trylogii „Władca pierścieni” i tryptyku „Hobbit”. A że częstym elementem filmów gore są też dewiacje seksualne, tortury i eksperymenty, nie może ich zabraknąć i na kartach tej powieści. Zanim więc w końcu dowiemy się, czym jest to straszne „Coś”, co w leśnych ostępach rozszarpuje kolejne ofiary, czeka nas seria mrożących krew w żyłach, nieraz bardzo okrutnych scen.
Oczywiście to nie wszystkie tropy, którymi Ziębiński każe nam podążać, jednocześnie nie pozwalając odłożyć książki na półkę, dopóki nie skończymy jej lektury, zarywając przy tym pewnie noc. Bo to jest tego typu historia, której nie sposób odłożyć „do juta”. Jeśli weźmiecie do ręki „Dzień wagarowicza”, ze świadomością po jakiego typu literaturę sięgacie, to nie zaśniecie, póki nie dowiecie się, co skrywa się w mazurskich lasach, w tajemniczym ośrodku nad jeziorem Śniardwy i nie poznacie finału wagarów Ingi Ochab i prawdy o tym, czemu w tych okolicznych lasach ukrywał się Roman „Trop” Kielecki. No i będzie też kilka słów o Marzannie. W końcu dzień wagarowicza to jej święto.
Robert Ziębiński, Dzień Wagarowicza
Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2020