Od samego początku, gdy tylko zabrałem się do pracy, miała to być opowieść o kobiecie. I to takiej, która ma jakąś zadrę z przeszłości, więc musi swoje przeżyć, żeby się tej zadry pozbyć, żeby się „odszczekać” – mówi o swojej powieści „Furia” Robert Ziębiński* w rozmowie z Przemysławem Jakubem Hincem. I zdradza twórcze plany, m.in. na serię horrorów… dla dzieci.
Przemysław Jakub Hinc: Po książkach non-fiction i dwóch powieściach, które określiłbym jako autoironiczne i autotematyczne, bo ich bohaterem czyni pan dziennikarza, a jedna z postaci otrzymała nawet pańskie imię i nazwisko, sięga pan po prozę gatunkową, po sensację. Skąd taka decyzja?
Robert Ziębiński: Zawsze to chciałem zrobić, tylko się wstydziłem i potrzebowałem, żeby mnie kopnął redaktor Filip Modrzejewski, którego bardzo lubię i cenię. Potrzebowałem też samemu się sprężyć, żeby zacząć pisać tę książkę, bo to rzeczywiście inna proza, niż ta, jaką pisałem wcześniej, a zatem stanowiło to spore wyzwanie. Moja pierwsza powieść, „Dżentelmen”, była rodzajem żartu, zainspirowanego „Księżycowym parkiem” Breta Eastona Ellisa, w którym autor zrobił samego siebie bohaterem, a intryga dotyczyła szukania przez Ellisa seryjnego mordercy powtarzającego scenę z „American Psycho” tegoż autora. Pisałem tę moją pierwszą książkę bez żadnego planu, bez szkicu.
„Furii” chyba nie dałoby się tak napisać?

– Już przy „Wspaniałym życiu” wszystko miałem z grubsza rozplanowane, ale zbawienna dla mnie pod względem uczenia się konstrukcji była książka o Stephenie Kingu „instrukcja obsługi”. Ona wymagała szczegółowego planu, inaczej wszystko by się rozsypało. I nagle okazało się, że takie pisanie, według konkretnych punktów, jest przyjemne i bardzo szybkie. W przypadku „Furii” plan też był niezbędny – także dlatego, że jest to książka bardzo szybka, jej akcja rozgrywa się w przeciągu zaledwie kilku dni, a dodatkowo nie chciałem, żeby zwalniała. Bez szczegółowego zaplanowania nie dałoby się tej książki tak napisać, wszystko by się wywaliło, powstałyby dziury logiczne. Dlatego nie pozwalałem sobie na punkty w planie w rodzaju: „tu coś się wydarzy”, lecz rozpisałem każdą scenę szczegółowo, od A do Z.
Skoro mowa o planowaniu – co było pierwsze? Bohaterowie, w tym Natalia i Kalina, czy intryga?
– Pierwsi byli bohaterowie. Najpierw naszkicowałem sobie wszystkie postaci, rozpisałem odkąd i dokąd zmierzają. Potem powstały szczegóły intrygi rozpisanej wokół trzech zaplanowanych punktów zwrotnych.
A kiedy powstał pomysł, żeby główna postać była kobietą?
– Od samego początku, gdy tylko zabrałem się do pracy, miała to być opowieść o kobiecie. I to takiej, która ma jakąś zadrę z przeszłości, więc musi swoje przeżyć, żeby się tej zadry pozbyć, żeby się „odszczekać”. Ale był taki etap, gdy myślałem, żeby napisać powieść o facecie. Rozmawiałem o tym z moim ówczesnym redaktorem, czyli wspomnianym Filipem Modrzejewskim, i to on mnie przekonał do zmiany planów. Stwierdził, że wszyscy piszą o facetach, a nikt nie poświęca czasu kobietom, chyba że jako ofiarom, które snują się, czekając na okazję do zemsty. Powiedział mi: „Weź to odwróć i zrób silną babę”. Pomyślałem, że tak zrobię, choć wiedziałem, że istnieje niebezpieczeństwo opisania zamiast silnej kobiety faceta w spódnicy. To było dla mnie wyzwanie.
Zastanawiam się czy pana doświadczenie jako redaktora naczelnego „Playboya” pomogło w skonstruowaniu pierwszoplanowej postaci kobiecej?
– „Playboyowanie” dało mi w dużej mierze możliwość poznania ciekawych kobiet, z którymi podczas konstruowania bohaterki „Furii” mogłem porozmawiać, poradzić się, ale też pożyczyć od nich pewnych elementów: sposobu poruszania się, wypowiadania, ekspresji. Ale wciąż bałem się, że przesadzę w którąkolwiek stronę. Dlatego na etapie pracy dawałem książkę do czytania przede wszystkim kobietom. Na całe szczęście panie, które to czytały, uznały, że wszystko jest w tej postaci jak należy, nawet podejście do seksu bohaterka ma takie jakie mają kobiety, nawet jeśli głośno o tym nie mówią.

Natalię wprowadza pan na karty powieści od sceny w kawiarni. Kawa okazuje się jednym z istotnych „bohaterów” książki.
– Rzeczywiście wejście do kawiarni czy baru wzorowanego na amerykańskich dinerach jest początkiem życiowej rewolucji dla bohaterki. Może dlatego wprowadziłem kawę, że jestem potwornie znudzony tymi wszystkimi historiami kryminalnymi, które krążą dookoła wódy, alkoholu i tego, że wszyscy się upijają. U mnie więc celowo prawie w ogóle nie ma alkoholu, a już na pewno bohaterka się nie upija. Myślę, że dorośli ludzie powinni pić kawę, bo kawa daje dużo szczęścia, poza tym wedle badań przeprowadzonych ostatnio przez Brytyjczyków, wypicie dwudziestu pięciu kaw dziennie wydłuża życie.
I od kawy właśnie zaczyna się w „Furii” swoista komedia pomyłek – o ile w przypadku takiej powieści kryminalnej w ogóle możemy mówić o komedii – w której na koniec okazuje się, że otrzymujemy rozwiązanie zagadki, ale nie takiej, której się spodziewaliśmy. Albo nie tylko takiej.
– Nie ukrywam, że jestem fanem filmu „Historia przemocy” Davida Cronenberga, więc gdy jakieś dwa lata temu wymyślałem moją fabułę, to miałem w głowie sekwencję w barze, do którego przychodzą źli udzie. Bohater grany przez Vigo Mortensena robi im ogromną krzywdę, z tych ostatecznych i cała historia mogłaby się na w tym momencie zamknąć, gdyby nie fakt, że informacja o bohaterze przez przypadek trafia do Wiadomości, czyli tam, gdzie akurat trafić nie powinna, wiec widzą go ludzie, którzy nie mieli go widzieć. Użycie w „Furii” podobnego dramaturgicznie rozwiązania było świadome i celowe.
Przywołałbym też inny film – „Długi pocałunek na dobranoc” w reżyserii Renny’ego Harlin’a, z którym „Furię” łączy „przebudzenie” bohaterki, ale i małe miasteczko jako jedno z miejsc akcji. Ale oczywiście jesteśmy w Polsce, w konkretnym okresie historii, więc opisał pan, jak po przemianach ustrojowych zaczynają panoszyć się w takich miejscowościach lokalni nomenklaturowi businessmani.
– Sam wychowałem się w miasteczku, które miało 50 tys. mieszkańców, a za czasów komuny było „hotelem”, w którym mieszkali ludzie zatrudnieni w fabrykach, hutach. Takie miejscowości po okresie transformacji musiały szukać dla siebie nowego pomysłu, bo cały państwowy przemysł padł. To stworzyło warunki dla nowobogackich dorobkiewiczów, tudzież byłych partyjniaków, którzy posiadali pieniądze, więc otwierali interesy, dzięki którym stawali na czele tych miasteczek. Wychowałem się widząc takich ludzi, widząc te matactwa, kombinacje. Te przekręty przy budowach autostrad, osiedli mieszkaniowych, o których czytamy zresztą do dziś, więc to nie jest historia oderwana od rzeczywistości. Nie dotyczy to zresztą tylko małych miast.
To prawda, bo innym z planów jest Warszawa.
– W Warszawie znajdujemy co chwilę jakieś historie o tym, że ktoś za coś nie zapłacił, ktoś nie wiadomo dlaczego wygrał przetarg. I ta Warszawa lat 90. w mojej książce też w dużym stopniu oparta jest na wydarzeniach prawdziwych, przetworzonych tylko przez moją wyobraźnię. Tu przekręty objawiały się tym, że pracownicy aparatu, partyjniacy, często byli przydzielani do agencji bankowych, do agencji rządowych. Zresztą nazwy, które przywołuję w książce, autentycznie istniały. Przywołuję fakty, bo wychodzę z założenia, że każda historia popowa, gatunkowa musi być osadzana w rzeczywistości do tego stopnia, żeby czytelnik czy widz był w stanie uwierzyć, że i cała reszta mogła mieć miejsce. Zawsze przywołuję jako przykład „Noc żywych trupów” – gdyby nie scenka rodzajowa, którą pięknie rozpisał George Romero, jak to brat z siostrą kłócą się w drodze nas cmentarz, scenka wycięta wręcz z kina społecznego, to mielibyśmy trudność z przyjęciem do wiadomości całej tej historii o powstających trupach. Dlatego ja też budowałem historię na tym wszystkim, co nas otacza.

Pisze pan między innymi o taborze cygańskim pod mostem Grota-Roweckiego. To też prawda?
– Taki tabor cygański był w Warszawie i to dokładnie pod mostem Grota-Roweckiego, z tą jednak różnicą, że nie było to – jak u mnie – miasto w mieście, lecz raczej enklawa kilkudziesięciu rodzin. Były zresztą z nimi duże problemy i miasto musiało sobie z tym poradzić. Wysiedlono ich ostatecznie pod pretekstem, że chowają tam swoich zmarłych. Ta historia bardzo mi się podobała, chodziła za mną od wielu lat. Zastanawiałem się bowiem, co by było, gdyby w mieście rozrosło się rzeczywiście drugie miasto i to właśnie cygańskie, a więc założone przez mniejszość, z którą jako Polacy zawsze byliśmy skonfliktowani, nie potrafiliśmy się – chyba wzajemnie – zaakceptować. Pomyślałem, że w takiej sytuacji wyrządzenie przez Polaka krzywdy komuś z taboru mogłoby stać się pretekstem nawet do wielkich ulicznych protestów. A taki konflikt, wręcz zamieszki, były mi fabularnie potrzebne.
„Furia” ma konstrukcje otwartą. Główne wątki zostają co prawda rozwiązane, ale wiele nitek zawisa w powietrzu. Jak rozumiem, oznacza to, że powstaje kolejna część.
– Idea od początku była taka, że cała fabuła historii Kaliny będzie toczyła się przez tydzień. Następny tom, który już piszę, rozgrywa się w przeciągu dwudziestu czterech godzin i jest to trochę wariacja na temat „W samo południe” – w mieście wydarzy się coś bardzo złego, a bohaterka będzie musiała temu stawić czoła. Będziemy więc poznawać dalsze losy Kaliny, Natalii oraz pewnego bardzo złego typa. Podobnie jak w pierwszym tomie, i tu fabuła zostanie podzielona na dwie ramy czasowe, z których jedna będzie się rozgrywać w latach 80., co oznacza, że zagłębimy się w rozgrywki między ubekami. Część współczesna będzie się toczyła w Kościanie, gdzie rozpęta się prawdziwe piekło.
Planowany jest tom trzeci?
– Tak, tam będzie wyjaśniać się to, co pojawia się na początku tomu pierwszego, a więc dziwne warszawskie adresy, które Kalina posiada. Od początku zatem w zamierzony sposób rozrzucałem elementy, które znajdą kulminacje dopiero w kolejnych częściach. Ale jeśli czytelnikom ta seria sprawi przyjemność, to nie zamierzam rezygnować z postaci, bo bardzo ją lubię i mam wrażenie, że jest prawdziwie moja. A to oznacza, że jestem gotów pisać o niej następne tomy.
To zatem nie chwilowy skok w prozę gatunkową, ale cały nowy rozdział w karierze?
– Oby. Tym bardziej że próbuję stworzyć swój własny fabularny świat, w którym chcę zmieścić także inne książki, nie tylko serię „Furia”. Małe miasteczko, w którym toczy się akcja, będzie się też pojawiało w moich książkach dla dzieci, z których pierwszą już kończę. Ich akcja – a są to horrory dla dzieci oparte na polskich legendach – toczy się tuż obok wydarzeń z książek dla dorosłych. Tu co prawda dziać się będą rzeczy nadprzyrodzone, a bohaterami są dzieci, ale echa wydarzeń z „Furii” będą i tu zauważalne. Oczywiście te plany nie oznaczają, że porzucam choćby pisanie książek non-fiction. Zapewniam, że można się spodziewać w najbliższym czasie co najmniej dwóch kolejnych „instrukcji obsługi” sławnych osób.
Rozmawiał Przemysław Jakub Hinc
*Robert Ziębiński – dziennikarz, pisarz, pomysłodawca portalu kulturalnego dzikabanda.pl. Publikował m.in. w „:Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Rzeczpospolitej”, „Przekroju” i „Newsweeku”. W 2010 roku ukazała się jego pierwsza powieść „Dżentelmen”, a w 2016 „Wspaniałe życie”. Jest też m.in. autorem książki o Stephenie Kingu „Sprzedawca strachu” oraz biografii tego pisarza „Stephen King – instrukcja obsługi”.