recenzja

Nasza Pani Nemezis | Robert Ziębiński, Furia

Opowieść w „Furii” Robert Ziębiński zaczyna „kiedyś” – tam, gdzie wszystkie wątki zostały już związane nierozerwalnym paktem krwi, który ze śmiercią zawarła drobna Nemezis ze spluwą w wątłej dłoni. Choć może jeszcze inaczej powinienem zacząć: autor tę historię zaczyna „teraz”. I to od ostrej sceny zakazanego seksu Naszej Pani, nauczycielki i jej ucznia. Romansu, który nie powinien ani zaistnieć, ani zakończyć się w taki sposób dla licealisty. A może jednak powinienem napisać, że ta historia zaczyna się wówczas, gdy odrodzona z ekskrementów Pani Furia powstała jak feniks z popiołów, by ukarać nieprawego, jak czyniły to przed nią greckie Erynie? Każdy z tych początków byłby niepełny. Niech więc zostaną, tak jak chciał autor, wszystkie trzy.

Jednak ani „kiedyś”, ani „teraz” w tej mrocznej opowieści nie dzieją się samodzielnie. Od początku mamy przeświadczenie, że w pewnym momencie wszystkie wątki muszą się połączyć. Nie wiemy jednak ani kiedy, ani jak to się stanie. Bo żeby nam tę łamigłówkę dodatkowo skomplikować Ziębiński narrację poprowadzi dwutorowo, nie łącząc jednak przeszłości z teraźniejszością. Przynajmniej tak długo, jak długo sytuacja do tego nie dojrzeje, a właściwie aż nabrzmiały wrzód emocji nie napuchnie na tyle by pęknąć rozbryzgując na prawo i lewo posoką złych emocji. Do tego czasu jednak uczestniczymy w dwóch osobnych opowieściach, których zwieńczeniem – zgodnie z regułami gatunku, którym autor „Furii” jest wierny – będzie rozwiązanie zagadki kryminalnej. A raczej kilku zagadek.

Tymczasem będziemy w jednej z linii narracyjnych śledzili losy Pani Kaliny, nauczycielki polskiego w jednym z prowincjonalnych liceów, jednym z dwóch w mieście. To ona będzie bezpośrednio zaangażowana w rozwikłanie zagadkowego morderstwa jednego z uczniów z klasy, w której uczyła. Tego ucznia, z którym łączył ją niemoralny układ i którego śmierć siłą rzeczy wprawia w ruch zdawałoby się uśpione demony. Jednak „Furia” to nie pasjonujące małomiasteczkowe plotki i pełne dramatyzmu i niespodziewanych zwrotów akcji, rozgrywające się za zamkniętymi drzwiami pokoju nauczycielskiego, historie grona pedagogicznego. Choć legenda miejska głosi, że dla „szóstki” można nawet zabić. Tym, co psuje tu krew, są swego rodzaju lekcje wyrównawcze, których pani od polskiego udzieli miejscowym szelmom. I choć korepetycje, które małomiasteczkowi notable od niej dostaną, na długo powinny zostać zapamiętane, to wziąwszy pod uwagę pozalekcyjną aktywność nauczycielki skończy się raczej na tym, że nauka tym razem pójdzie w las. Wręcz dosłownie, bo miejsce akcji – powieściowy Kościan Dolny – izolowany jest od świata zewnętrznego gęstymi lasami. To sprzyja lokalnym układom, poczuciu sprawstwa i przeświadczeniu o bezkarności. Dostajemy więc też klasyczny, zdiagnozowany od czasów Mikołaja Reya z Nagłowic, patologiczny układ między Panem, Wójtem a Plebanem, choć tu zamiast plebana mamy właścicielkę lokalnej gazety. Pan występuje od razu w dwóch osobach lokalnych deweloperów, a w rolę wójta wciela się burmistrz. Jest jeszcze lokalny komendant policji z wiernymi pomagierami, który idealnie wpisuje się w schemat zdemoralizowanego małomiasteczkowego „szeryfa” na amerykańskiej prowincji.

I jest ona. Przyjezdna, czyli obca, mimo że od z górą dziesięciu lat żyjąca wśród lokalnej społeczności i ucząca jej dzieci. W takim miejscu za swojego można zostać uznanym może w trzecim pokoleniu. I to pod warunkiem, że chcąc wkupić się łaski zrobi się wszystko by idealnie wtopić się w system lokalnych powiązań i zależności. Polonistce nie będzie jednak dane tego doczekać, bo właśnie wkoło niej zaczynają się dziać sprawy, które wyrwą ją z letargu, albo też strefy bezpieczeństwa, w której się zaszyła. Śledztwo w sprawie tajemniczego zgonu licealisty wepchnie ją w wir zdarzeń i zmusi do zrzucenia maski. W pewien sposób akcja powieści w tej warstwie narracyjnej nawiązuje do filmu z 1996 r. „Długi pocałunek na dobranoc” w reżyserii Renny’ego Harlina z niezapomnianą rolą Geeny Davis jako cierpiącej na amnezję nauczycielki Samanthy Caine. Łączy bohaterki profesja i tajemnicza przeszłość, ale między postacią literacką a filmową kreacją są też istotne różnice, które konstytuują Panią od polskiego jako oryginalną postać, której czasem bliżej jest nawet do Lisbeth Salander, stworzonej przez Stiega Larssona.

W drugiej linii narracyjnej poznajemy Natalię, studentkę pierwszego roku Uniwersytetu Warszawskiego, którą spotykamy na chwilę przed tym, jak w jej życiu nastąpią nieodwracalne zmiany. Siedzi właśnie z kubkiem kawy, cichutko, w kąciku, w osiedlowym barze z pretensjami do wystroju, a jakże, w amerykańskim stylu. Tam Natalia – dodajmy w dość ekstremalnych okolicznościach – nawiązuje bliższą znajomość z Maksem, właścicielem baru i jego synem Karolem. To wydarzenie będzie miało później swoje dramatyczne konsekwencje, ale będzie też początkiem całej serii zdarzeń, które delikatną dziewczynę zaprowadzą tam, skąd powrotu już nie ma, a wszystkie mosty łączące ją z przeszłością zostały spalone. Czy jednak rzeczywiście przeszłość zawsze zostaje w tyle, a upiory przeszłości zostają na zawsze pogrzebane wraz z wymierzeniem sprawiedliwości ręką Naszej Pani Nemezis? Na to pytanie oczywiście też znajdziemy odpowiedź w książce Ziębińskiego. Choć muszę przyznać, że przyzwyczaiłem się do innych rozwiązań dramaturgicznych. Nie chodzi o to, że autor zaskoczy nas rozwiązaniem zagadki kryminalnej, a wszystkie rozrzucone przez niego na kartach książki tropy, okażą się wiodącymi do mordercy, bo o to przecież chodzi w rasowym kryminale. Rzecz w tym, że to co u wielu innych autorów kończy opowieść, tu zdaje się otwierać następny rozdział. Ale o tym, czy ciąg dalszy nastąpi, przesądzi zapewne popularność „Furii”. A zatem wszystko w rękach czytelników. Ja czekam.

Robert Ziębiński, Furia

Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2019

%d bloggers like this: