W naszych relacjach z innymi nie tylko nie potrafimy zbudować kontaktu i osiągnąć porozumienia. W gruncie rzeczy wcale tego nie potrzebujemy i nie chcemy. To być może najbardziej gorzka lekcja, jaką daje nam dziś, pod koniec drugiej dekady XXI wieku, Stanisław Lem. Ta lekcja – a może raczej ponura diagnoza – dotyczy nie tylko nas jako cywilizacji, ale także nas jako konkretnego, żyjącego tu i teraz społeczeństwa – pisze Wojciech Gunia.
W wielu powieściach Lema obsesyjnie powraca motyw poznawczej klęski poniesionej przez człowieka w zetknięciu z obcym. Niezależnie od tego, czy Ziemianie mają do czynienia z żywym oceanem na Solaris, czy z mieszkańcami Edenu, z martwym rojem w Niezwyciężonym, kosmicznym sygnałem w Głosie Pana czy tajemniczymi Kwintanami we Fiasku, wszelkie próby zrozumienia – prawdziwego zrozumienia – drugiej strony kończą się w najlepszym razie poznawczą porażką, w najgorszym – rzezią. Albo wręcz – jak w ostatniej powieści Lema – hekatombą o kosmicznej skali. Ziemianie nie potrafią nawet porozumieć się między sobą: wystarczy, że rozdzieli ich drobny cywilizacyjno-czasowy interwał, jak w Powrocie z gwiazd, by odnalezienie porozumienia stało się nierealne.

Obcy – inny – nie daje się zrozumieć, nie daje się pojąć. Mimo naszych usiłowań, by wciągnąć go w nasz własny system, by uczynić go częścią naszego świata, obcym pozostaje. Albowiem te usiłowania są zarówno pozorne, jak i niemożliwe. Trudno, aby było inaczej. Wszystko, co mamy do zaoferowania Innemu, zamyka się pomiędzy biegunami zagadywania i wojny.
Zagadywanie
Badacze oceanu na Solaris i naukowcy pracujący nad projektem MAVO w Głosie Pana produkują teorie. Budują modele, usiłują rozwiązać równania o nieskończonej liczbie niewiadomych. Przedmiot poznania, źródłowo niedostępny, staje się ostatecznie kamieniem węgielnym pod budowę gigantycznych bibliotek. Albo raczej czarną dziurą, której horyzont zdarzeń należy dla własnego komfortu szczelnie okleić grubą warstwą kartek zadrukowanych niezliczonymi próbami opisu tego, co poza horyzontem leży. Obcość uwiera, a nie dając się prześwietlić, domaga się tego, by ją ukryć, schować za mnogością teorii mających się nijak do istoty problemu. Czym jednak są te teorie? Obcy w powieściach Lema są przede wszystkim doskonałym zwierciadłem: w ich nieprzenikalności odbija się wyłącznie ludzka natura. A zatem biblioteka, owszem, ale również gabinet luster.
Projekcja własnego obrazu na innego jest źródłem spokoju i samozadowolenia. Ale nie tylko. Jest też samopotwierdzeniem słuszności stosowanych wobec świata miar: w krajobrazie świata nie niepokoi nas żaden niepasujący do reszty element. Obcy – a nawet ”tylko” inny – jest nam zatem potrzebny nie po to, aby go poznać i zrozumieć – czego uczynić nie jesteśmy w stanie – ale byśmy poprzez jego neutralizację, poprzez zastąpienie jego obecności naszym domniemaniem, mogli jeszcze mocniej ukonstytuować samych siebie. Taki nasz mały cywilizacyjno-kulturowy solipsyzm.
Wojna
Czasami zdarza się jednak, że obcy / inny nie zadowala się rolą biernego obiektu. Nie, żeby usiłował nam się narzucić, ujarzmić nas, by próbował nas przekształcić na swoje podobieństwo. Czasami po prostu wzbrania się przed poznaniem. Powód tego wzbraniania może nam się wydawać niezrozumiały – wszak będąc jedną z właściwości obcego znajduje się poza naszym pojmowaniem – ale tym samym demaskuje nieczystość intencji, kryjących się za ludzkim postępowaniem, a przynajmniej pozwala nam – w tym lustrze obcości – ujrzeć, co takiego znajduje się pod maską istot poszukujących porozumienia. Otóż, jeśli nie możemy skonstruować sobie protezy wiedzy o innym, jeśli nie możemy go jedynie zneutralizować dyskursem – zagadać – będziemy musieli go zniszczyć.
Po raz pierwszy wojnę totalną z obcym Stanisław Lem zaprezentował w powieści, którą śmiało można nazwać pełnoprawnym horrorem s-f, Niezwyciężonym. Przybysze z Ziemi, poszukujący na pustynnej planecie Regis III śladu po zaginionej misji kosmicznej, natrafiają na “chmurę” – rój mikroskopijnych maszyn, będący ostatecznym etapem “martwej ewolucji” robotów bojowych, których kolejne generacje były budowane przez sztuczną inteligencję. Cywilizacja, która stworzyła maszyny, które następnie stworzyły rój, już dawno przeminęła. Została tylko bezosobowa, ślepa siła zaprogramowana na jedno zadanie: likwidację wroga. Szybko okazuje się, że zaginiona misja padła ofiarą roju. Co postanawiają zrobić Ziemianie wobec tej martwej, przemożnej siły, z którą nie można się porozumieć, z którą nie można negocjować? Zdrowy rozsądek nakazywałby spakować manatki i odejść, zostawić martwą planetę samej sobie i rozstawić na galaktycznych mapach znaki ostrzegawcze. Tymczasem załoga “Niezwyciężonego” postanawia walczyć. Nie zdradzę chyba wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że z opłakanym skutkiem.
Do podobnego motywu, choć w formie znacznie dojrzalszej i nieporównywalnie bardziej mrocznej, Lem wrócił w swojej ostatniej powieści, Fiasku. Na bohaterów Fiaska nie czeka żadna nekrosfera. Mieszkańcy Kwinty po prostu nie życzą sobie kontaktu z Ziemianami. Na coraz bardziej agresywne próby nawiązania kontaktu ze strony ludzi – na te coraz bardziej radykalne usiłowania, by zmusić Kwintan do porozumienia – mieszkańcy planety reagują adekwatnie coraz bardziej radykalnym “nie”. Także w tym przypadku ziemska załoga nie potrafi odpuścić. Efektem nakręcającej się spirali “przemocy porozumienia” jest najprawdziwsza rzeź, jakiej w finale dopuszczają się na obcej cywilizacji. W ostatniej powieści Lema to nie kosmici są intruzami: zagładę niesiemy my. Nie mogąc zbudować sobie żadnego obrazu Innego, spójnego z naszą wizją świata, zgodnego z naszymi pryncypiami, dążymy do jego zniszczenia.
Być może właśnie Fiasko najmocniej demaskuje nieczystość intencji, jaka kryje się za naszym postępowaniem. Bowiem, czy Ziemianie tak naprawdę pragną porozumienia z mieszkańcami Kwinty? Już sama odmowa dialogu – dialogu, który byłby niczym więcej niż naszym własnym potwierdzeniem – uderza w projekcję siebie na obcego, zakładającą, że marzenie o kontakcie jest powszechnym prawem przyrody. Zakwestionowanie wzorca u samej jego podstawy sprawia, że opada jego fasada: zza maski humanisty machającego ręką w geście przyjaźni wyziera konkwistador.
My – obcy
Fantastyka – dobra fantastyka – jest zawsze metaforą. Narzędziami wyobraźni, czasami wspartej nauką, ekstrapoluje rzeczywiste problemy, pozwala je zobaczyć wyekstrahowane, w stanie czystym. Czego metaforą jest Lemowskie Wielkie Fiasko Kontaktu, będące jednym z elementów Wielkiego Fiaska Poznania? Być może metaforą naszego bezowocnego oswajania chaosu świata: niespełnialnego marzenia, by nazwać i posegregować wszystkie elementy rzeczywistości, by choćby w ten sposób uczynić ją przyjazną. Bohater Śledztwa, antymetafizycznego kryminału, w finale książki wypowiada taką tyradę:
Jeśli świat nie jest rozsypaną przed nami łamigłówką, tylko zupą, w której pływają bez ładu i składu kawałki, od czasu do czasu zlepiające się przez przypadek w jakąś całość? Jeżeli wszystko, co istnieje, jest fragmentaryczne, poronne, zdarzenia mają koniec bez początku, albo tylko środek, sam przód albo tył, a my wciąż segregujemy, wyławiamy i rekonstruujemy (…) Olbrzymiość świata, nieprzeliczalna jego mnogość jest automatycznym regulatorem codziennej zwyczajności, dzięki niej uzupełniają się pozornie luki i wyrwy, myśl dla własnego ocalenia odnajduje i scala odległe fragmenty. Religia i filozofia są klejem, wciąż składamy i zbieramy rozpełzające się w statystykę ochłapy, żeby je złożyć w sens (…) Tymczasem to jest tylko zupa… Matematyczny ład świata to nasza modlitwa do piramidy chaosu. (…) istnieje tylko ślepa gra, wiekuiste układanie się przypadkowych wzorów. Nieskończona liczba Rzeczy szydzi z naszego umiłowania ładu.
Problem w tym, że także my sami jesteśmy elementami – składnikami – tej zupy. W naszej różnorodności, w tym olbrzymim rozpięciu pomiędzy rozmaitymi systemami wartości, wierzeń, wiedzy i możliwości, jesteśmy dla samych siebie cząstkami chaosu. I dlatego sami siebie neutralizujemy gadaniem – wierząc w to, że gadanie zastąpi nam zrozumienie – albo, nie mogąc się dłużej zagadywać, dążymy do wojny. Wszystko, by ocalić integralność tego dziwacznego imperium własnego ja; by w świecie dotkniętym klęską urodzaju form swoją własną formę uczynić tą jedyną i najważniejszą. Być może wydaje nam się, że tylko tak możemy ją ocalić.
Ale ten makro-problem na swoje mikro-konsekwencje. Te, które objawiają się czasami zapiskami na czarnych kartach historii i masowymi grobami, czasami “strefami wolnymi od (wstaw dowolną rzecz, której nie rozumiesz i przez to nienawidzisz)”, a czasami zwykłymi sprzeczkami przy rodzinnym stole. W porozumieniu szukamy wyłącznie potwierdzenia. Ergo: nie dążymy tak naprawdę do porozumienia. Nie potrafimy, nie chcemy. To chyba najbardziej ponura lekcja, jakiej Lem udzielił nam w swoich dziełach. Dziś, tu i teraz, jest wciąż gorzka i przerażająco aktualna.