wywiad

Inga Iwasiów: Literatura jako miejsce oporu | Rozmawia Przemysław Poznański

Mam nadzieję, że przez powieść, do której czytania jesteśmy przyzwyczajeni, przez opowiadanie różnych historii, opisywanie scen z życia bohaterki, można dotrzeć do osób, które trapią pytania o rzeczywistość. Jeśli dzięki lekturze stworzymy małą, dyskutującą wspólnotę, może pojawią się w niej idee, które potem zostaną wypróbowane. Proces opowiadania, przymiarki do postaw, zgoda lub niezgoda na pisarskie wersje zdarzeń wywołują zmianę, powstrzymują marazm i destrukcję – mówi Inga Iwasiów, autorka powieści „Kroniki oporu i miłości”. Rozmawia Przemysław Poznański.

Inga Iwasiów, fot. Malina Majewska

Przemysław Poznański: Opór bohaterki „Kronik oporu i miłości” wybucha zarówno pod wpływem politycznych wydarzeń, jak i osobistych oraz zawodowych traum – także tych z przeszłości. Liczba bodźców wpływających na bohaterkę wydaje się więc przytłaczająca.

Inga Iwasiów: Czy ona jest rzeczywiście doświadczona jakoś szczególnie? Myślałam o mojej bohaterce jako o kimś przeciętnym, kto w momencie próby zaczyna analizować swoje życie. Wydaje mi się, że każda osoba, którą byśmy próbowali tak prześwietlić, mogłaby wskazać nam w swoim życiu punkty węzłowe, układające się w głębokie, czasem traumatyczne, a na pewno dolegliwe doświadczenia. Więc mam nadzieję, że ona pod tym względem nie odbiega tak bardzo od tego, co zna każdy z nas, ale jej szklanka jest zawsze do połowy pusta. Taka już jest – lekko depresyjna.

Małgorzata to jednak postać bardzo złożona, która – jak Pani pisze – nabierała wprawy w odpuszczaniu, z trudem starająca się budować w sobie poczucie samoakceptacji, które zresztą jest niweczone, gdy zamiast miłości, bohaterka doświadcza toksyczności w relacjach. Wpierw z matką, potem z mężem i w końcu z partnerką Anną, która zaraz na początku książki ją opuszcza. Czy to ta skomplikowana bohaterka była pierwsza, czy raczej chęć opisania społecznego buntu i jego przyczyn?

– Myślałam o obu tych kwestiach. Zamierzałam napisać powieść o rozstaniu, ale za dużo się działo wokół, żeby wyłączyć Małgorzatę z kontekstu moich własnych przeżyć. Postanowiłam wpuścić w maszynerię postaci ten czas, którego doświadczałam i ja, i ona, czyli te lata, w których pytania o opór okazały się szczególnie aktualne. Przyglądałam się realnym osobom wyrastającym na liderki, liderów, obdarzanych zaufaniem, pełnym energii i nagle spadającym w niebyt, uznanym za beznadziejne. Czasem wystarczył jeden tweet czy kilka hashtagów, żeby okazało się, że ktoś, w kim pokładamy nadzieje, jednak się do roli lidera nie nadaje. Ma bowiem swoje życie, a w tym życiu poutykane różne incydenty, chwile słabości, załamań, pragnień, wszystko to, co składa się, mówiąc nieco górnolotnie, na los przeciętnego człowieka. I ktoś, kto miał poprowadzić marsz, ponieść idee, zmieniać świat, musi wrócić do domu, do swoich codziennych spraw. Zastanowiłam się więc w pewnym momencie, co by było, gdyby bohaterka, która od początku jest trochę słaba, poraniona, niezdecydowana, sporo myśli o swoim życiu prywatnym, wkręciła się jednak w wir zdarzeń i nie miała innego wyjścia, niż pójść na czele marszu. Co by przeważyło? Co stałoby się z jej lękami? Czy to co ją ukształtowało, świadczyłoby za nią, czy przeciw niej? I kto miałby o tym decydować? Zwłaszcza o upublicznieniu życia prywatnego.

Napisała pani o oporze, o buncie używając gatunku powieści. Czy on jest lepszy dla promowania idei niż choćby esej?

– Nie wiem czy lepszy, czy gorszy, ale jeśli dziś narzekamy na spadające czytelnictwo książek, to nie miejmy złudzeń, że istnieje masowe czytelnictwo esejów. Powieść jest fabularyzowanym studium socjologicznym, tak jak w swoich najlepszych czasach, gdy nie miała konkurencji w postaci filmu, serialu, internetu. Dobra proza nie rości sobie pretensji do kompletności tez i wystawiania recept, więc ma tę przewagę na badaniami naukowymi, że nie przytłacza czytelnika stanowczością.

Mam nadzieję, że przez powieść, do której czytania jesteśmy przyzwyczajeni, przez opowiadanie różnych historii, opisywanie scen z życia bohaterki, można dotrzeć do osób, które trapią pytania o rzeczywistość. Jeśli dzięki lekturze stworzymy małą, dyskutującą wspólnotę, może pojawią się w niej idee, które potem zostaną wypróbowane. Proces opowiadania, przymiarki do postaw, zgoda lub niezgoda na pisarskie wersje zdarzeń wywołują zmianę, powstrzymują marazm i destrukcję. Nie jestem specjalną optymistką, gdy rozmawiamy o wpływie literatury na postawy, ale w zasadzie niewiele więcej mamy obszarów niezainfekowanych manipulacją niż ten zajmowany przez sztukę. Wiemy, że zmanipulowana jest informacja, pośrednio nawet nasze pragnienia, pobudzone tak, byśmy byli idealnymi konsumentami. Niemal wszystko, czego doświadczamy, zostało zaprojektowane i przetworzone, zawęża się sfera swobodnych decyzji. Dużo mówimy o wolności, ale mamy jej coraz mniej. Więc tak, literatura mogłaby być miejscem oporu. Trudno zadać wszystkim te same lektury, a zwłaszcza ich jednakowy odbiór. Choć w szkole uczymy się zestandaryzowanych sposobów lektury, to jednak każdy, kto czyta dla przyjemności, wie, że czyni to bez odgórnych wskazań.

Ten optymizm co do słowa pisanego widać choćby w tym, że czyni pani swoją bohaterkę kronikarką Ruchu, organizacji stawiającej opór.

– To jeden z ważniejszych, choć podskórnych wątków „Kronik….”. Nie chciałam czynić z bohaterki powieściopisarki i wykorzystywać chwytu powieści w powieści, wypełnionej wątpliwościami dotyczącymi mocy literatury. A jednak dręczy mnie pytanie, czy wydarzenia są już tylko medialne, a ich autentyzm stał się umowny. Pomyślałam, że kronika będzie dobrą formą na nasze czasy, bo kronikę pisze się w biegu zdarzeń, jej zamknięcie może nastąpić w każdej chwili. Dopiero kronika czytana w innej epoce wydaje nam się dziełem skończonym, poukładanym w ciąg przyczynowo- skutkowy. Zawarłam w tym i taką myśl, że ocalić nas może opowiadanie, neutralizujące manipulacje. Oczywiście bohaterka wie, że to piękna idea, która jest bezustannie podkopywana, bo mimo że stara się być tak dobrą kronikarką, jak tylko potrafi, to przekaz dotyczący zdarzeń i tak jest bezustannie preparowany, opisywany także z innych punktów widzenia, przeinaczany. Cóż, Małgorzata nie ma niczego innego poza skłonnością do pisania, przeciwstawiającą się chaosowi. Nie wierzę w zanikanie narracji. Człowiek zaczął się od klecenia historii i zawsze to będzie robił, forma jest drugorzędna, ale mnie, jako polonistce, zależy na tym, żeby przetrwało także pismo, żeby nasze historie były spisywane, a nie na przykład jakoś tam animowane przy użyciu hiper-technologii, których jeszcze nie znamy. Krótko mówiąc, pisanie kroniki zapobiega zanikowi pisania jako takiego, więc jest także oporem.

To co pisze Małgorzata ma mieć konkretnych odbiorców. „Znasz smak porażki, pisz dla rozczarowanych” – radzą jej.

– To bardzo ważne zdanie: pisz dla rozczarowanych, a szerzej: zrób coś dla rozczarowanych. Wiele osób czuje coś, co można nazwać społecznym stanem depresyjnym. On się rozlewa po ulicach. Wpadamy w chwilową euforię, mamy plany i wizje, a po chwile nasz zapał tonie w bagnie. Trzeba coś zrobić z tym stanem apatii, zniechęcenia, rozczarowania, depresji i sądzę, że przynajmniej na część tych stanów odpowiedzią może być pisanie. Pisanie kroniki.

Ważnym wątkiem w powieści jest zalew hejtu. Na ile kształtuje on dzisiejszą rzeczywistość?

– Powiedziałabym, że nie ma dnia bez hejtu, ani osoby, która go nie doświadczyła. To już nie jest po prostu przejaw wspartego technologią, nieżyczliwego traktowania bliźnich, lecz mechanizm kształtujący komunikację społeczną i politykę. W powieści nie interesuje mnie ważny skądinąd aspekt psucia obyczajów, albo aspekt wyłącznie psychologiczny, lecz nieuchronność konfrontacji z hejtem. Każdy, kto próbuje wchodzić w przestrzeń publiczną, dostaje porcję nienawiści, wytwarzaną niejako poza nim samym jako człowiekiem. Gdy się nad tym zastanowić, maszyna hejtu zastąpiła tradycyjne normy kontroli społecznej. Zamiast sprawdzić kwalifikacje kandydatki na posłankę, czy odbyć debatę z kandydatem na radnego, wystarczy odpalić boty i poczekać. Przetrwają najsilniejsi, nie najlepsi. Zestandaryzowani, odporni, „klikalni”. Przeraża mnie taka wizja.

Ten hejt przejawia się w powieści w wielu formach – ksenofobii, homofobii, ale głównie szowinizmu. Pojawia się tu postać pana A, Afirmatora, dla mnie symboliczna, bo w pewnym sensie uosabiająca ów szowinizm w najgorszym wydaniu. Każe pani Małgorzacie stanąć z nim do debaty. Czy taka debata – w skali społecznej – jest jednak w ogóle możliwa?

– Jest, bo się toczy. Choć oczywiście jest bezustannie zasłaniana obrazkami, które próbują ją odkształcać. Bardzo trudnie jest więc dokopać się do kroniki, czyli do zdarzeń zapisywanych jedno po drugim. Czy Afirmator jest przykładem męskiego szowinizmu? Na pewno ma pan rację, jest wyfiokowanym supersamcem, otoczonym uwielbieniem. Ale przede wszystkim kimś, kto znakomicie manipuluje ludźmi i świetnie sobie radzi w teatrze medialnym. Garnki dla emerytów, coaching dla menadżerów średniego szczebla – wszystko jedno, on sprzeda nam każdy produkt. Uosabia ściemę, którą chciałabym choć trochę rozproszyć. I dlatego właśnie z nim musi stoczyć pojedynek Małgorzata.

Rozmawiał Przemysław Poznański

Inga Iwasiów – literaturoznawczyni, krytyczka literacka, prozaiczka, pracuje na Uniwersytecie Szczecińskim. W latach 1999-2012 redaktorka naczelna Szczecińskiego Dwumiesięcznika Kulturalnego „Pogranicza”. Członkini jury Nagrody Literackiej Nike w latach 2010-1013, prezeska Polskiego Towarzystwa Autobiograficznego, autorka m.in. tomów poetyckich „Miłość” i „39/41”, opowiadań, monografii i esejów; powieści „Bambino”, „Ku słońcu”, „Na krótko”, „W powietrzu”, „Pięćdziesiątka” oraz „Kroniki oporu i miłości”.

%d