Gdy ktoś wmawia nam, że jesteśmy gorsi, zawsze możemy uznać, że się myli i przejść nad jego słowami do porządku dziennego. Ale co zrobić, gdy to my sami hodujemy w sobie przez lata kompleks niższości, nienawidząc wszystkiego, co sprawia, że odstajemy od wymarzonego ideału? Wtedy nieszczęście jest na wyciągniecie ręki.
Joël Dicker to piszący po francusku Szwajcar, który uparł się, by zostać wielkim amerykańskim pisarzem. Na razie wychodzi mu to nieźle, choć fani jego poprzedniej książki – „Prawdy o sprawie Harry’ego Queberta” – mogą się poczuć nową powieścią nieco rozczarowani: wraca tu co prawda znany z „Prawdy…” pisarz Marcus Goldman, co mogłoby sugerować serię, ale to zabieg pozorny, pozbawiony większego znaczenia. Tak naprawdę bohater „Księgi…” mógłby się nazywać dowolnie, skoro poza profesją niewiele łączy go z bohaterem poprzedniej powieści. Jest więc trochę jak Adaś (Michał) Miauczyński, bohater Marka Koterskiego, którego w poszczególnych filmach łączy w zasadzie tylko nazwisko i piętno przegranego inteligenta. Sama powieść też nie odnosi się w żaden sposób do poprzedniej. Jeśli więc ktoś spodziewał się, że „Księga rodu z Baltimore” będzie kolejnym wielowątkowym i wielowarstwowym, a przy tym inteligentnym kryminałem Dickera, to spieszę wyjaśnić, że tak nie jest. Choć zdarzy się tu morderstwo, to mamy do czynienia z powieścią obyczajową, której zdecydowanie najbliżej do prozy Johna Irvinga czy Karola Dickensa.
Skąd taki zabieg? Trudno stwierdzić. Za „Prawdę…” Joël Dicker otrzymał od Akademii Francuskiej prestiżową Grand Prix du Roman, został więc doceniony, zatem odejście od kryminału nie zostało raczej podyktowane tym, czym kierują się jego bohaterowie, czyli chęcią udowodnienia, że jest się lepszym. Najprawdopodobniej uznał, że historia, którą ma do opowiedzenia, potrzebuje takiej, a nie innej formy. Co to zatem za historia? Przede wszystkim o kompleksach, które sami karmimy porównując się nieustannie do innych, hołdując ułudzie, że wszystko to, co związane ze statusem materialnym definiuje nasze miejsce w hierarchii społecznej. Lepszy dom, lepszy samochód, lepsza szkoła, a nawet lepsza (bo nie nasza) rodzina, o ile uda się wkraść w łaski takowej – wszystko to wykreuje nasz wymarzony wizerunek. Co z tego, że nie całkiem prawdziwy? Zakradnijmy się jak żebrak na dwór króla i korzystając z podobieństwa do księcia, poudawajmy przez moment, że jesteśmy nim naprawdę. Korzystajmy z uśmiechu losu i zatańczmy jak Kopciuszek na królewskim balu.
Tak właśnie czuje się Marcus (Markie) Goldman, gdy porównuje swoją rodzinę – Goldmanów z Montclair – z rodziną swojego stryja Saula, a więc Goldmanami z Baltimore. Jego rodzina jest biedna, tamci są bogaci, szczycą się nienagannymi manierami, a podczas wspólnej wizyty obu rodzin u dziadków zawsze dostają lepszy pokój. Nic dziwnego, że Marcus zazdrości swoim kuzynom – Hilelowi i Woody’emu. Ale wkrótce i do niego los się uśmiechnie: będzie mógł spędzać w Baltimore każde wakacje i zakosztować tak upragnionego luksusu. Krok po kroku stanie się trochę jak Pip z „Wielkich nadziei” Dickensa, który po otrzymaniu niespodziewanej fortuny zaczynie wstydzić się swojego pochodzenia i oddalać od rodziny. Jest jak bohater „Drugiej osoby liczby pojedynczej” Sayeda Kashuy, który nienawidzi swojej arabskiej tożsamości i robi wszystko, by wcielić się w jednego z tych lepszych, jerozolimskich Żydów. Czy Marcus zrozumie, że czasem pozory nie mają nic wspólnego z prawdą? Czy będzie choć przez moment tym Goldmanem z poprzedniej książki, który odkrył, że jego mistrz Harry Quebert nie jest tak kryształowy, jak można by sądzić? Wystarczy powiedzieć, że „Księga rodu z Baltimore” to także powieść o dojrzewaniu i związanych z nim rozczarowaniach. Cała historia podporządkowana jest tajemniczej Tragedii, pisanej z wielkiej litery i zapowiadanej już od pierwszych stron. Ten zabieg – częsty choćby u Irvinga, np. w „Jednorocznej wdowie”, a po części i w najnowszej „Alei tajemnic” – nadaje powieści rytm oczekiwania na ten moment, gdy to, co pewne, musi ulec przewartościowaniu. Gdy okaże się, że kompleksy Marcusa są niczym w porównaniu z kompleksami tych, których miał za niemal bogów.
„Prawdą o sprawie Harry’ego Queberta Dicker zaczął się rozpychać na rynku zarezerwowanym dla pisarzy rdzennie amerykańskich, „Księgą rodu z Baltimore” wyraźnie chce umocnić swoją pozycję. W przypadku obu książek łatwo zapomnieć bowiem podczas lektury, że powstały po francusku. Mam tylko nadzieję, że Dicker też próbuje nam w ten sposób udowodnić, że też jest kimś innym, w domyśle pisarzem lepszym, bo amerykańskim. Mnie nie musi przekonywać. Dlatego chętnie przywitałbym jego kolejną powieść (obyczajową, kryminał, romans) z fabułą rozgrywającą się w rodzimej Szwajcarii.
Przeczytaj także: KTOŚ ZABIŁ? SUPER, ZRÓBMY Z TEGO KSIĄŻKĘ! Joël Dicker, Prawda o sprawie Harry’ego Queberta (La Vérité sur l’affaire Harry Quebert)
Przeczytaj także: CHCĘ BYĆ TOBĄ, ŻYDZIE. Sayed Kashua, Druga osoba liczby pojedynczej
Przeczytaj także: ŻYCIE JEST SNEM | John Irving, Aleja Tajemnic (Avenue of Mysteries)
Joël Dicker, Księga rodu z Baltimore (Le livre des Baltimore)
Przełożyła Joanna Polachowska
Albatros 2017