„Frankenstein” Mary Shelley to opowieść o nietolerancji i o złu, jakie może się z niej narodzić – pisze Przemysław Poznański.
Kiedy rodzi się zło? I dlaczego się rodzi? Co sprawia, że człowiek zaczyna nienawidzić tak bardzo, że sieje wokół siebie jedynie zniszczenie? W czasach odradzających się ruchów nacjonalistycznych, w czasach palenia tęcz i ubierania pogardy w wymuskane telewizyjne wystąpienia z taką chęcią emitowane przez największe stacje, warto powrócić do źródeł, by znaleźć odpowiedź.
Zadziwiające, że źródła zła odkryła pisarka zaledwie dwudziestoletnia – Marry Wollstonecraft Shelley, żona Percy’ego Shelleya, jednego z najbardziej znanych angielskich poetów epoki romantyzmu. Jej „Frankenstein, albo: Współczesny Prometeusz” ukazał się 1818 roku i od tego czasu jest nieustannym tematem licznych adaptacji, które mniej lub bardziej przekłamują sens powieści. Po kinach grasuje właśnie najnowsze monstrum czyli „Ja, Frankenstein”, może więc najlepszy to czas, by wrócić do oryginalnej historii.
A jest to przecież opowieść nie o szalonym naukowcu, nie o wskrzeszaniu trupów, ale o… nietolerancji.
Z ludzkich szczątków
A także o marzeniach, bo całość wszak rozpoczyna się od wizjonerskiego rejsu niejakiego kapitana Roberta Waltona ku północnemu biegunowi. To spełnienie jego marzeń, wyprawa niebezpieczna, z której może nie wrócić. Podobnym marzycielem jest Wiktor Frankenstein, Szwajcar z Genewy, który w imię spełnienia własnych ambicji postanawia z ludzkich szczątków stworzyć żywe stworzenie.
Przeczytaj także:
Jak to robi? Jak dokonuje cudu, który do tej pory udawał się tylko bogom? Nie dowiadujemy się, bo nie jest to ważne.
Istotne, że jego dzieło budzi w nim przerażenie. Ucieka, a Istota po raz pierwszy spotyka się z odrzuceniem – i to samego stwórcy. Gdy tak samo odrzucają ją wszyscy napotkani na drodze ludzie, gdy przepędza ją uboga rodzina, której przez wiele miesięcy w ukryciu pomagała, znosząc drewno z lasu, gdy nie ma już nadziei na to, że ktokolwiek ją zaakceptuje, wtedy z Istoty rodzi się Potwór. Czart. Zabójca.
„Odrażający wygląd”
Dlaczego Istota budzi taki strach i nienawiść? Czy jest okrutna, czy kradnie, zbija, oszukuje, gwałci? Nie – jedynym argumentem, który pada z ust zarówno Frankensteina, jak i każdej osoby, która spotyka Istotę, jest „odrażający wygląd”. To brak urody czyni ze stworzenia na wskroś przyjaznego ludziom potwora ziejącego nienawiścią. Nietolerancja, która decyduje o tragicznych losach zarówno stworzenia jak i bliskich stwórcy, bierze się z powodów tak błahych, że przeraża tym bardziej. Aż chce się krzyknąć: opamiętajcie się, posłuchajcie argumentów, nie reagujcie sztampowo, otwórzcie umysły! Na nic. Konflikt, który rodzi się z tak bezwzględnie tępej nietolerancji, nie ma szans na osiągniecie kompromisu, na porozumienie.
Mary Shelley nie daje nadziei. Może jednak się myliła?
Mary Wollstonecraft Shelley, Frankenstein (Frankenstein: or, The Modern Prometheus)
Przełożył: Henryk Goldmann
Wydawnictwo Poznańskie 1989