Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Agora mamy dla Was przedpremierowy fragment powieści Andrzeja Gołdy i Katarzyny Rygiel „Doppelgänger. Sobowtór”. Premiera 27 września. A w piątek premiera filmu!

„Doppelgänger. Sobowtór” to szpiegowska powieść inspirowana historiami agentów specjalnych PRL, którzy kradli cudzą tożsamość, budując na tym fałszywe relacje i swoją karierę wywiadowczą. Hans zjawia się w Strasburgu na przełomie lat 70. i 80. i wkracza w życie rodziny Steinerów jako odnaleziony po trzydziestu latach syn. Jego historia brzmi przekonująco: zaraz po wojnie został oddany w Polsce do adopcji i dopiero niedawno poznał prawdę o sobie.
W tym samym czasie niejaki Jan Bitner z Gdańska dowiaduje się, że jako dziecko został adoptowany, a jego biologicznymi rodzicami byli radziecki oficer i Niemka, którą po wojnie wysiedlono z Polski. Od tego momentu Jan za wszelką cenę próbuje rozwikłać zagadkę swojego pochodzenia. Równoległe życiorysy Hansa i Jana zaczynają zbliżać się do siebie, gdy pierwszy z nich prowadzi niebezpieczną wywiadowczą grę, a drugi odkrywając swoją tożsamość, staje się śmiertelnym zagrożeniem nie tylko dla swojego „sobowtóra”, ale i dla samego siebie.
Fragment powieści
ZGORZELEC–STRASBURG,
STYCZEŃ–LUTY 1978
Rozpędzony pociąg parł naprzód przez białą równinę poznaczoną tu i tam czarnymi sylwetkami drzew. W oddali widać było las, ciemny i zwarty, od góry oprószony śniegiem, i jaśniejsze od niego pasmo wzgórz. Do zachodniej granicy Polski było coraz bliżej.
Mężczyzna wyszedł z przedziału na pusty korytarz i wyjął papierosa. Błysnęła zapałka i w jasnych oczach zalśniły pomarańczowe ref leksy. Ciepło płomienia przez chwilę grzało zziębnięte palce. Zaciągnął się raz i drugi, czekając, aż zdenerwowanie wywołane myślą o zbliżającej się kontroli celnej ustąpi miejsca uczuciu przyjemności. Dym musował w płucach, razem z krwią docierał do mózgu i osnuwał go miękką mgiełką o konsystencji waty.
Jeśli zachowa spokój, wkrótce będzie po drugiej stronie. Zakończy jeden etap życia i zacznie następny. W tym momencie nie wydawało się to bardzo trudne. Wystarczyło przekroczyć tę cholerną granicę…
Znowu się zaciągnął. Łapczywie, jakby ten papieros miał być ostatni. Powinien panować nad emocjami, ale czuł rosnące napięcie. By się od niego uwolnić, wrócił myślą do tego, co zostawiał za sobą: do ostatniego przed wyjazdem dnia na uczelni.
Miał trzydzieści dwa lata i w studentach, którzy przychodzili na jego zajęcia, widział siebie sprzed ośmiu, może dziesięciu lat, z czasów, kiedy nikt jeszcze nie oczekiwał od niego, że będzie podejmował decyzje i brał na siebie zobowiązania, które zaważą na jego życiu. Dobrze pamiętał tamtą beztroskę. Pewnie dlatego miał z nimi dobry kontakt. Częściej był dla nich kumplem niż mentorem, a w niewielkiej sali, w której się spotykali, zwykle brakowało nawet miejsc stojących.
– No dobrze… wystarczy tych dygresji – usłyszał swój głos i znowu zobaczył przed sobą młodych słuchaczy. – Powtarzam pytanie: kto waszym zdaniem jest centralną figurą jego twórczości?
Wpatrywali się w niego, licząc na to, że sam odpowie.
– No, śmiało! – zachęcił ich.
– Człowiek? To znaczy: każdy z nas? – usłyszał nieśmiały głos.
Pokręcił głową.
– Sędzia?… Albo szerzej: urzędnik?
– Cieplej. – Uśmiechnął się pod wąsem, który – podobnie jak krótka bródka i okulary do czytania – dodawał mu lat.
– Ojciec? – zapytał ktoś z końca sali.
Spojrzał w tamtą stronę. Chłopak z włosami do ramion. Nie bał się mówić, co myśli, i sprawiał wrażenie bystrzejszego od innych.
– Właśnie! – Skinął głową z aprobatą. Wziął z biurka książkę i otworzył na założonej stronie. – W Liście do ojca Kafka pisze wprost: „Moje pisarstwo traktowało o Tobie. Wypłakiwałem w nim jedynie to, czego nie mogłem wypłakać, tuląc się do Twej piersi”*.
– Czyli co? Ci wszyscy sędziowie, śledczy, urzędnicy to są figury jego ojca? – zapytała z powątpiewaniem blondynka z pierwszego rzędu.
– Czemu nie? Relacja ojciec–syn, tak jak urzędnik– petent czy władca–poddany, opiera się na pradawnych formach i zasadach. – Zwłaszcza zasadach, dopowiedział w duchu i poczuł gorycz. Zaraz jednak przywołał się do porządku i mówił dalej: – Ich złamanie pociąga za sobą… Co, jak myślicie?
– Karę?
– Niekoniecznie karę… – zawiesił głos, na próżno czekając na dalsze podpowiedzi. – Ale z pewnością grzech.
Odruchowo spojrzał na zegarek.
– Moi drodzy, to wszystko na dzisiaj. Rozwińcie ten temat w krótkim eseju. Wasze prace sprawdzę po powrocie. Pod moją nieobecność zajęcia poprowadzi magister Wilczek.
Zbiorowy jęk zawodu sprawił mu przyjemność. Lubił mieć pewność, że dobrze wykonuje swoją pracę.
– Tylko nie przynieście mi wstydu – powiedział do studentów z uśmiechem, a potem pakując do torby książki i notatki, odpowiadał na każde „do widzenia” z poczuciem, że ich okłamuje.
Kiedy po zajęciach szedł do gabinetu profesora Ostoi, rozległe, wysokie korytarze były już puste. Po drodze minął tylko kilkoro studentów, którzy zasiedzieli się w bibliotece. Zrobiło się późno i półmrok, poczynający sobie coraz śmielej w kątach i zakamarkach, ukrył przed jego wzrokiem brzydotę lamperii i wytartych drewnianych podłóg klekoczących przy każdym kroku obluzowanymi klepkami. W tej przedwieczornej godzinie świat był szary jak wcześnie zapadający zmierzch.
Przed drzwiami gabinetu rozejrzał się, a potem zapukał i nie czekając na zaproszenie, nacisnął klamkę. Jako asystent profesora był tu częstym gościem. W niewielkim, zagraconym pomieszczeniu spędzali nieraz całe godziny, dyskutując o jego doktoracie, omawiając tematy zajęć i artykułów, które powinien napisać, a które dotąd nie powstały.
Zatrzymał się w progu, bo w pokoju nie było nikogo. Jego środek zajmowało spore biurko przykryte grubą warstwą rozrzuconych byle jak dokumentów. Przy ścianach stały regały od podłogi do sufitu wypełnione książkami. Pachniało kurzem, starym papierem i wilgocią, która lizała ściany w narożnikach, zostawiając na nich brzydkie żółte plamy. Miał zamiar się wycofać, ale zatrzymał go głos dobiegający spod okna.
– Spakowany?
– Tak… Niewiele biorę. To tylko trzy tygodnie – odparł zaskoczony, podchodząc do biurka.
W wąskim przesmyku między nim a otwartą szafką stojącą pod oknem klęczał profesor Ostoja i mocował się z najniższą półką, pod którą, tuż nad podłogą, widoczna była wąska szczelina. Wsuwał w nią to jedną, to drugą dłoń.
– Tutaj też przewrócili wszystko do góry nogami, ale nic nie znaleźli. – Uśmiechnął się z triumfem.
Wreszcie udało mu się namacać i odkleić od spodnie powierzchni półki dość grubą szarą kopertę formatu A4. Podniósł się z wysiłkiem i położył ją na biurku. Ostrożnie usunął paski taśmy klejącej. Był już starszym mężczyzną, dobrze po sześćdziesiątce, łysiejącym, z lekką nadwagą, której nie mogła ukryć znoszona marynarka w kratę.
– Wiesz, co za to grozi – bardziej stwierdził, niż zapytał Ostoja, opierając ręce o blat biurka. – Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?
– Tak, profesorze.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy jak ludzie, którzy dobrze się znają i darzą zaufaniem.
– Każda strona raportu to świadectwo bezprawia tej władzy. Świadectwo tego, co nam robią… – wyjaśnił Ostoja, jakby nie był pewien, czy młodszy mężczyzna na pewno to rozumie.
– Przekażę, komu trzeba.
Mimo tego zapewnienia profesor jeszcze się wahał. Wreszcie przesunął kopertę w stronę asystenta i przyglądał się, jak chowa ją do torby, opuszcza klapę i poprawia pasek na ramieniu. Wydawało się, że Ostoja miał zamiar powiedzieć coś jeszcze, udzielić mu rady, a może ostrzec… Jednak i z tym zwlekał.
Dopiero kiedy odwrócił się w drzwiach, żeby się pożegnać stary wykładowca uśmiechnął się ze smutkiem.
– Na twoim miejscu bym tu nie wracał.
Mówił, jakby wiedział. Ale przecież nie mógł wiedzieć. Może tylko żałował, że nie jemu trafiła się taka okazja.
Z zamyślenia wyrwał go ruch, który dał się zauważyć w przedziałach. Zdusił niedopałek i wrzucił do popielniczki. Pojawiły się pierwsze zabudowania. Pociąg zwolnił i w mroźnym powietrzu raz i drugi wybrzmiał donośny gwizd lokomotywy. Więc to już, przemknęło mu przez głowę. Zgorzelec. Granica z NRD. Pierwsza z trzech granic, które miał przekroczyć. Zdążył usiąść na swoim miejscu, gdy przed oczami mignął mu piętrowy, kanciasty budynek dworca z dużymi prostokątnymi oknami, nowoczesny, widać niedawno oddany do użytku, i pociąg wtoczył się na stację, na której roiło się od umundurowanych żołnierzy służby granicznej.
Patrzył na ich wyprostowane sylwetki, pozbawione wyrazu twarze i karabiny maszynowe na piersiach. Przysunął twarz do szyby. Dostrzegł psy. Owczarki niemieckie. Z góry widział ich ciemne grzbiety i płowe boki. Obwąchiwały podwozie wagonu, szukając uciekinierów próbujących nielegalnie wydostać się z kraju.
Bezwiednie zacisnął i rozwarł dłonie. Odruch, nad którym nie potrafił zapanować. Niepokój towarzyszący mu od początku podróży jeszcze się wzmógł, ale kiedy powiódł wzrokiem po twarzach współpasażerów, zrozumiał, że nie jest osamotniony. Oni także byli spięci, niepewni. Odkąd pociąg się zatrzymał, nikt nie powiedział słowa. Siedzieli w milczeniu kilka minut, z których każda wydawała się trwać i trwać. Ciszę panującą w przedziale przerywały jedynie doskonale słyszalne z zewnątrz komendy wydawane psom.
Wtem na korytarzu zrobiło się głośno. Zadudniły podkute buty. Drzwi odsunięte zdecydowanym ruchem odskoczyły gwałtownie i do środka zajrzeli dwaj żołnierze w zielonych mundurach.
– Coś do oclenia? – Pierwszy patrzył na podróżnych z wyczekiwaniem. – Nic? Wyjść! – rozkazał krótko, więc wysuwali się po kolei, szybko, jakby chyłkiem, i ustawiali w szeregu w wąskim korytarzu. – Dokumenty!
Żołnierz oglądał je dokładnie, porównując zdjęcia i twarze, jakby każda z osób wydawała mu się podejrzana. W tym czasie drugi celnik omiatał światłem latarki ciemne wnęki pod siedzeniami. Kiedy skończył, zainteresował się bagażami upchniętymi ciasno na półce pod sufitem.
– Czyje to? Otworzyć! – wskazał skórzaną walizkę.
Jego walizkę.
Od zaciskania pięści rozbolały go stawy palców. Na miękkich nogach wrócił do przedziału. Zdjął ją i rozsunął zamek. Celnik bez przekonania zaczął przerzucać starannie poukładane ubrania i kosmetyki. Pod spodem natrafił na książkę, którą wertował przez nieznośnie długą chwilę.
Podróżny obserwował tę zabawę, z trudem zachowując obojętny wyraz twarzy.
Żołnierz chyba wyczuł jego napięcie. Podniósł wzrok znad szeleszczących kartek. Miał twarde, przenikliwe spojrzenie, przed którym nie było dokąd uciec. I ciężką dłoń, którą położył na jego piersi, żeby sprawdzić, czy serce nie bije zbyt szybko. Słyszał, że tak robią, ale w to nie wierzył, a teraz sam poddawany był takiej próbie. Żołnierz wsłuchiwał się w niego, dopóki celnik sprawdzający dokumenty nie dał znać, że czas zmienić przedział. Wówczas rzucił książkę na stertę ubrań w walizce i odszedł bez słowa, zostawiając go na granicy bezdechu.
Powoli wypuścił powietrze. Niewiele brakowało. Wytarł wilgotne ręce w spodnie i poprawił koszulę, która wysunęła się z nich, kiedy zdejmował walizkę. Czuł, że lepi mu się do pleców pod sztruksową marynarką. I pod kopertą z raportem profesora Ostoi, którą na pół godziny przed granicą wetknął za pasek spodni.
Pierwsze doświadczenie z celnikami dodało mu pewności siebie i dalsza podróż mimo przesiadek minęła bez przygód. Z kopertą ukrytą pod marynarką przejechał przez Niemcy Wschodnie i przeszedł kontrolę na granicy z RFN, odczuwając zaledwie nieprzyjemny ucisk w żołądku. Tym razem żadnych palpitacji, trzęsących się dłoni, uczucia bliskiego paniki… Jak wszystko, także i to było kwestią treningu. Jeszcze kilka posterunków straży granicznej i widok umundurowanych żołnierzy nie robiłby na nim wrażenia.
Gdy z daleka dostrzegł pojedynczą gotycką wieżę katedry Notre Dame, o której Goethe pisał, „że swoim ciężarem wrosła w ziemię”*, i kilka minut później zobaczył połyskliwą taflę Renu, wyznaczającego granicę między RFN a Francją, pomyślał z satysfakcją, że mu się udało. Wyrwał się w świat, o którym profesor Ostoja mógł tylko pomarzyć. „Na twoim miejscu bym tu nie wracał”, przypomniał sobie jego słowa. Nie powinien otwarcie o tym mówić. Pociąg wjechał na dworzec w Strasburgu. Nim oczy zdążyły przyzwyczaić się do półmroku, pod sufitem rozbłysło światło. Pasażerowie podnieśli się z miejsc. Zrobiło się tłoczno. On także wstał i sięgnął do góry po walizkę. Korzystając z zamieszania, niepostrzeżenie odsunął zamek z jednej strony i wsunął kopertę z raportem Ostoi do środka. Założył dwurzędowy trencz, który w Polsce uchodził za elegancki, ale nie mógł ochronić
go przed zimowym chłodem, przewiesił przez ramię swoją podręczną torbę i wziął bagaż. Po chwili był już na korytarzu. Powoli przesuwał się do końca wagonu, przyglądając się kolorowym reklamom na peronie, umieszczonym w podświetlonych przeszklonych gablotach. Francuzki na plakatach były bardzo atrakcyjne i sprawiały wrażenie zadowolonych z życia. Patrzyły wprost na niego z uśmiechem, w którego szczerość mógłby uwierzyć, gdyby nie był pewien, że to zawodowy grymas mający zadowolić fotografa.
Wraz z innymi podróżnymi dotarł wreszcie do schodków i wydostał się z pociągu. Rozglądał się zdezorientowany. Tłum pasażerów wciąż gęstniał. Wysiadający, których było coraz więcej, witali się z osobami czekającymi na peronie. Tylko nieliczni od razu kierowali się ku schodom wiodącym w dół, do podziemnego przejścia i być może do hali dworca.
U ich szczytu pojawił się nagle korpulentny mężczyzna dobiegający sześćdziesiątki. Zbliżał się szybkim krokiem, wypatrując kogoś wśród przyjezdnych.
– Hans? Hans! – zawołał z radością, kiedy ich spojrzenia się spotkały.
W pierwszej chwili nie wiedział, jak zareagować. Przytaknął niepewnie, z rezerwą, z jaką zawsze podchodził do obcych, ale mężczyzna, nie zważając na jego zachowanie, objął go i po ojcowsku przycisnął do piersi.
– To ja, Helmut – powiedział po niemiecku, wzruszony. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę.
– Dobrze cię w końcu poznać, wujku – odparł zaskoczony serdecznością człowieka, którego widział pierwszy raz w życiu.
Mężczyzna poklepał go po plecach i mimo protestów odebrał mu walizkę. Energicznym krokiem ruszył w kierunku schodów.
– Jak podróż? – pytał, lawirując między innymi podróżnymi, zmierzającymi w tę samą stronę.
– Wspaniale… – Przed oczami znowu stanęli mu żołnierze z psami i bronią gotową do strzału.
Nowo poznany krewny musiał usłyszeć w jego głosie szczególny ton, bo rzucił mu zaciekawione spojrzenie, a widząc, że nie zamierza powiedzieć nic więcej, dodał:
– Witaj w wolnym świecie.