Dzięki uprzejmości Wydawnictwa W.A.B. publikujemy fragment powieści Anny Fryczkowskiej „Saga o ludziach ziemi. Wpatrzeni w niebo”. Premiera 14 czerwca.

Piękna literacka podróż do skrawka Polski sprzed 200 lat. Fascynujące losy rodziny, która potrafiła ocalić miłość i godność. Anna Fryczkowska, zdobywczyni prestiżowych nagród literackich, powraca z epicką, ponadczasową i przepięknie napisaną opowieścią o tym, co w życiu najważniejsze. „Saga o ludziach ziemi” przedstawia losy rodziny wpisane zarówno w rytm przyrody, jak i w wydarzenia historyczne oraz przemiany społeczne w XIX wieku. Inspiracją dla autorki były unikatowe pamiętniki jej dziadka i ojca.
Rok 1816. Przez Kujawy przeszła właśnie epidemia przywleczona przez rosyjskie wojska. Do jednej z wymarłych wsi dziedzic sprowadza nowe ręce do pracy. Osiedlają się tam Antek i Hanka, młode chłopskie małżeństwo. Liczą na lepszy los: większy kawałek pola, mniejszą pańszczyznę. Walczą o swoją pozycję w nowej społeczności, o niezależność od dworu, uczą się nowinek od holenderskich osadników.
„Saga o ludziach ziemi” to opowieść o czarownicach i śmiertelnych świerkach, o dziadach wędrownych i oszukiwaniu karbowego, o gradach niszczących urodzaj, o chłopskich świętach i radościach, o wierze w Boga i wierze w boginki, o buntach kobiet i mężczyzn, o wolności, na której bohaterom bardzo zależy, a o którą mogą walczyć raczej sprytem niż siłą.
Fragment
Europa próbuje lizać rany po wojnach napoleońskich,
kongres wiedeński właśnie ustalił nowy porządek świata, ale
nie bacząc na porządki dokonane przez polityków, świat nadal
próbuje się skończyć. W północnej Europie słońce niemal na
dobre znika za chmurami pyłu, zamiast błękitu nad głowami
ludzi wiszą ochra i ugier, co w Londynie na kolejnych obrazach
uwiecznia William Turner. W czerwcu nad Europę nadciągają
burze śnieżne, z tym że na Węgrzech pada czerwony śnieg, a we
Włoszech – brunatny. Potem zaczyna lać deszcz i nie przestaje,
więc to, co mimo braku słońca jednak wyrosło, gnije na
polach. Ceny żywności rosną, głodni ludzie się burzą, co i rusz
wybuchają zamieszki. Powietrze nabrzmiewa apokalipsą, więc
niejaka Mary Shelley z przyjaciółmi chroni się w Szwajcarii,
ale nadal sypia tam niespokojnie. Podczas bezsennych nocy
wymyśla stworzenie zwane „potworem Frankensteina”, a jeden
z jej towarzyszy, John William Polidori – postać wampira,
który nie ma zamiaru umierać. Już w sierpniu Europę dotykają
przymrozki, a przerażeni ludzie modlą się, żeby świat jeszcze
się jednak nie kończył. Mało kto podejrzewa, że wszystkie
te niepokoje spowodował zeszłoroczny wybuch wulkanu
w dalekiej Indonezji, który wysłał w atmosferę tysiące ton pyłu.
Kujawy trwają daleko od tego zamieszania, może
słońca i ciepła sporo mniej, ale kto by się tym przejmował,
skoro wkraczające wojska rosyjskie poza nowym językiem
urzędowym przynoszą także epidemię. Z powodu zarazy
umiera mnóstwo ludzi, w niektórych wsiach nie zostaje nikt
żywy, nie ma więc komu zbierać plonów z pańskich pól.
Ten trudny rok zmierza ku końcowi, ale to wcale nie kres
niespodzianek, bo tymczasem w listopadzie
w okolicach Izbicy Kujawskiej…
Hanka Józwiakowa
Chwilę po południu, akurat gdy myłam statki po obiedzie, w izbie nagle zrobiło się ciemniej. Odwróciłam się, spojrzałam w okno. W listopadzie niewiele jest słonecznych dni, niebo raczej woli mieć kolor niedawno ostrzonego noża, ale tu, w środku dnia, z tej szarości krok po kroku zrobiło się mroczno jak w nocy i wtedy zrozumiałam, że świat się kończy. Nie ja jedna. Od Jamiołów z naprzeciwka, od Golców zza płota zaczęły się nieść lamenty, zawodzenia i krzyki, dołączały kolejne chałupy. Chciałabym ciszy, pomyślałam. Teraz, u kresu, chciałabym ciszy. Zanim trąby anielskie się odezwą. Wyszłam z domu, ocierając dłonie w fartuch. Kolebiąc się ciężko z wielkim brzuchem, dotknęłam ramienia mojego męża. Stał, wpatrując się w niebo z przerażeniem.
– Co to się dzieje, Antoś?!
– Pan Bóg nam wszystkim światło w biały dzień zabrał.
– Cóżeśmy zrobili, że tak się na nas zagniewał?
– Nie tylko na nas, Hanka, całej wsi słońce schował.
– Chyba się modlić powinniśmy, czy jak? Może trzeba na kolana paść do tego końca świata?
– Umrzemy na stojąco – postanowił. – To nasza śmierć i możemy sobie wybrać, jak będzie wyglądać. Więc będziemy do niej stali, godnie jak w kościele. Klękniemy, głowy pochylimy, jak na podniesienie, dopiero gdy się Pan Nasz Jezus Chrystus pokaże.
Głowę pochylać? A jeśli na Jezusa popatrzę, to będzie grzech? Nie byłam pewna. Ale bardzo chciałam Jezusa zobaczyć, sprawdzić, do którego obrazka jest bardziej podobny – do tego w kościelnym ołtarzu czy do tego na drodze krzyżowej na ścianie z boku. Czy ciekawość jest grzechem głównym? Proboszcz w dawnej naszej parafii z wiary nas przed ślubem egzaminował, ale tego akurat nijak nie pamiętałam.
– Przynajmniej przed końcem jeszcze coś innego zobaczyliśmy poza tamtymi czworakami, parafią i polem dziedzica – pocieszałam Antosia, prostującego się obok mnie do tej śmierci. – Przynajmniej tyleśmy z życia skorzystali, żeśmy w nowym miejscu, w nowym domu zamieszkali, i wolności więcej przez parę miesięcy mieliśmy. Pożyliśmy, mniej kark zginając. Przynajmniej spróbowaliśmy innego losu, choć trochę.
Czułam, że powinnam płakać, ale jakoś mi nie szło. Stałam tylko, czując ciepło mężowskiego ramienia, rozglądając się po świecie, który żegnaliśmy w ciemnościach i wśród utyskiwań Jamiołowej, wrzasku Golcowej. Może ten następny świat będzie lepszy. Ten jednak wcale nie zdawał się taki zły i szkoda mi go trochę było.
Gdyby choć jeszcze chwilkę dłużej potrwał, zdążyłabym spojrzeć w oczy swojemu dziecku, ciekawe – chłopiec to czy dziewczynka, rodzić się przecież miało lada chwila. A potem świat mógłby potrwać choć jeszcze kilka niedziel do Godów, gdy śnieg pokryje wszystko na bialutko, przez co wioska schludna się wyda, jak świeże, wyschłe na słońcu pranie. A potem świat mógłby jeszcze trwać kilka miesięcy do wiosny, gdy wszystko się zazieleni, rozbuja, rozkwitnie! Gdyby choć jeszcze kilka miesiączków, Panienko Najświętsza, gdyby to wszystko mogło jeszcze trochę potrwać, żebym temu dzieciakowi, co się rozpycha w moim brzuchu, mogła pokazać, jak dokoła potrafi być pięknie, biało, zielono i słońcem spalone na przemian, gdyby choć jeszcze kilka miesiączków!
I gdy tak się gorączkowo modliłam, chyba jednak Mateczka Najświętsza się za nami do Pana Boga wstawiła, bo w tej dookolnej ciemności ujrzałam znienacka niteczkę światła. Ejże, pomyślałam, nie ma już światła, skończyło się, jak wszystko, jak i my zaraz się skończymy. Nitka jednak trwała, by powoli zmienić się w smużkę, a smużka w płonącą wstążeczkę, grubiała jak nadzieja w moim sercu. Już była świetlistym kręgiem wokół czarnego koła.
Może jeszcze będzie dobrze, pomyślał wtedy mój mąż.
– Może jeszcze będzie dobrze – powiedziałam i chwyciłam Antosia za rękę, teraz dopiero, bo gdy czekaliśmy na anielskie trąby, to jakoś nie wypadało. I staliśmy tak, i patrzyli, jak słońce znowu przyrasta po tych strasznych chwilach ciemności.
Wracało.
Golcowa dalej zawodziła, tylko że teraz na nieco weselszą nutę.
– A już bierzmy się żyć, skoro na zachętę światło nam Pan Bóg przywrócił – powiedziałam, bo pomyślałam, że czasu szkoda na rozpamiętywanie tego, co się nie stało.
Że w ogóle czasu szkoda, bo kto wie, ile jeszcze nam pisane.
Wraz z powrotem światła pospieszyliśmy na drogę i dalejże rozprawiać o końcu świata z sąsiadami. Wszyscy wylegli, chłopy, baby, poruszeni, pomieszani.
Jamiołowa ciągle krzyczała:
– Jamiołowie Pańscy!
Wtórowała jej Golcowa:
– O Jezu, o Jezu!
Kowalowa wzdychała jak miech w kuźni jej męża:
– O Matko Przenajświętsza!
A inni się przekrzykiwali:
– Ciemno było jak w nocy!
– Jużem myślał, że trąby anielskie usłyszę!
– Jużem myślała, że po nas, jamiołowie Pańscy!
– A ja od razu wiedziałem, że światło wróci, bo jak inaczej?
– Może wiedźma jakaś słońce złośliwie przesłoniła?
– Może burza miała być, a przeszła bokiem?
– Jaka burza, noc w środku dnia nadeszła, sąsiedzie, takiej burzy nikt nigdy nie widział!
– Ale to nie wróci, sąsiedzi, prawda? Nie wróci ta ciemność przecież?
– O Jezu, Jezu!
– O Matko Przenajświętsza!
– Jamiołowie Pańscy!
– Ale po co to wszystko? – spytałam. Nikt mnie w zamieszaniu nie usłyszał, więc krzyknęłam na cały głos:
– Po co to wszystko?!
Antoś mnie za rękę złapał. Zamilkli.
– Ale co, sąsiadko?
Tyle się we mnie kłębiło, ale nie wiedziałam, jak rzecz wypowiedzieć. No bo jak to, Pan Bóg w swej nieskończonej mądrości postanowił zakończyć świat, a nagle, w pół kroku, się rozmyślił i pozwolił wszystkiemu trwać dalej?
– Po co ten koniec świata, skoro go nie było? – zachrypiałam, takem się przejęła.
Wszystkich jakby zatchnęło, umilkli.
– Jeden Pan Bóg wie – odezwał się wreszcie kowal.
Jeszcze chwilę wszyscy pomilczeli, ale zaraz zaczęło się znowu:
– O Jezu, o Jezu!
– O Matko Przenajświętsza!
– Ciemno było jak w nocy!
Tak mędrkowali i lamentowali, głośno i bez sensu, a ja patrzyłam na niebo z powrotem szare, bo i co z tego, że końca świata jeszcze nie będzie, gdy pytania mną szarpały. Antoś wziął mnie za rękę.
– Chodź, Hanka. Trzeba o to wszystko kogoś mądrzejszego spytać.
I ruszyliśmy, skrajem lasu, do plebanii – znajdującej się w miejscu zwanym „Pustynią”.
Wielebny chyba właśnie od obiadu wstał, gdy zaniepokojony waleniem w drzwi, usta ocierając, przyszedł nam otworzyć.
– A, to wyyy… – szukał w pamięci.
– Józwiakowie. Z Naczachowa.
– Miałem na końcu języka. Z czym przychodzicie? – Na ręce mi spojrzał, czy nie przyniosłam jajek, kurki czy choćby kobiałki ziemniaków. Wstyd mi się zrobiło, iść z pustymi rękami do plebana przecież nie wypada, ale zaraz znowu się wyprostowałam. Czymże jest bowiem koszyk jajek wobec końca świata?
– Świat się dziś kończył, dobrodzieju – zagaił Antoś.
– Tak?
– Ciemności okryły ziemię, widzieliście? – dołączyłam.
– O zaćmieniu Słońca mówicie?
– Tak się głowię, co Pan Bóg chciał nam w ten sposób powiedzieć? – odezwał się Antoś, bo zawsze poważniej, gdy chłop plebana pyta, nie baba.
Wielebny się zacukał, zamyślił, w sobie pogrążył. Wreszcie rzekł:
– Pan Bóg nas ostrzega. Was wszystkich. Byście nie grzeszyli. Dał znak, że się na ludzi gniewa.
– Ale za co?
– Już wy wiecie za co. Za grzechy wasze.
– Jakie grzechy? – Nigdy nie śmiałam tak mówić do plebana, ale też nigdy w takim niepokoju, w takim uniesieniu
z nim nie rozmawiałam, nigdy o tak ważnych rzeczach, które wydarzyły się przed chwilą, a nie przed wiekami. To przecież dzisiaj właśnie Pan Bóg dał nam znak swojej obecności tuż nad naszą wioską. Znak, którego nijak zrozumieć nie potrafiłam.
– Jakie grzechy, pytacie? Wszyscyśmy grzesznikami. Zróbcie rachunek sumienia, w piersi się uderzcie.
– Ale z tych starych grzechów jużem się wyspowiadał, a nowych nijak jeszcze nie popełniłem – zbuntował się
Antoś.
– No, gospodarzu, teraz grzeszycie pychą. Wszyscyśmy grzeszni. Żałujcie za to, żałujcie.
Antoś uderzył się w piersi, raz i drugi, zrobiłam to samo, skoro dobrodziej kazał, nic mi to jednak w głowie nie rozjaśniło. Mojemu mężowi chyba też nie, bo pytał dalej:
– A będzie jeszcze koniec świata?
– Będzie, tak mówi Pismo.
– A kiedy, dobrodzieju? Bo pewnie trzeba by się przygotować. – Ach, jak go kochałam, tego mojego męża, który lubił być gotowy na wszystko. Pleban zerknął za siebie, do wnętrza plebanii, gdzie pewnie jakieś pieczone gołąbki mu stygły, i powiedział szybko:
– To jeden Pan Bóg wie. Zawsze musicie być gotowi. Módlcie się i za grzechy żałujcie!
Znowuśmy się w piersi uderzyli, tak wypadało. Wielebny odwrócił się, żeby wrócić do obiadu, a ja pociągnęłam Antosia za rękę.
Już prawie byliśmy przy furtce, gdy pleban zawołał z progu:
– Gospodarzu?
– Tak, dobrodzieju?
– Z was jest taki chłop pytający. To niedobrze, bardzo niedobrze. Pokorę w sobie mieć musicie.
Antoś skłonił głowę, ja nie, skoro nie do mnie mówiono. Pochwaliliśmy Pana Boga i ruszyliśmy z powrotem do Naczachowa.
Pokora? Pierwsza rzecz, której się człowiek rodząc w wiejskiej chałupie uczy, to pokora. Grzechy? Modlimy się z Antosiem rano, z wieczora, w południe na Anioł Pański, pracujemy uczciwie, kłótni unikamy, pomagamy sąsiadom, spory rozstrzygać spieszymy, świętych szanujemy i co niedzielę chodzimy do kościoła, bośmy sobie postanowili, że chcemy żyć godnie i porządnie.
– Trzeba iść szybciej, bo ciemno nas tutaj złapie. – Antoś miał rację, już szarzało, tyle że nie z powodu końca świata, lecz dlatego, że dzień się kończył. Chwyciliśmy się za ręce i mocno przyspieszyliśmy kroku.
– Antoś, a jak ty myślisz? Ten koniec świata był tylko u nas, w Naczachowie?
– Na plebanii też przecież.
– Ale myślisz, że tylko u nas w parafii czy jeszcze gdzieś dalej? W naszej dawnej wsi? Na… Na świecie całym?
– Nie wiem, Hanuś. Może zawrócimy wielebnego spytać?
Ale mocniej mu rękę ścisnęłam i pociągnęłam za sobą. Po co zawracać? Pleban znowu każe w piersi się walić, z czego nic, poza głuchym dudnieniem, nie przyjdzie.
– A czy to nie znaczy, że i pleban grzeszy? – spytałam. – Skoro i jemu ten znak się pokazał?
Antoś aż się przeżegnał na tę bezbożną myśl. Ja, po namyśle też. Lepiej Panu Bogu się nie narażać, gdy drzewa jawią się już mocno czarniawe na tle ołowianego nieba, a las tylko czyha, aż będziemy bezbronni. Ruszyliśmy szybciej.
Anna Fryczkowska, Saga o ludziach ziemi. Wpatrzeni w niebo
Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 14 czerwca 2023
ISBN: 978-83-8318-586-6