fragment książki

Stanisław Brejdygant, Zwierzenia – przeczytaj fragment książki | Premiera 22 marca

Już 22 marca ukaże się nowa książka Stanisława Brejdyganta „Zwierzenia”. Dzięki uprzejmości wydawnictwa W.A.B. publikujemy fragment książki.

„Zwierzenia” Stanisława Brejdyganta to książka bezkompromisowa, frapująca, odważna. Składa się z pięciu osobnych opowiadań, a właściwie mikro-powieści, podejmujących takie społecznie ważne i trudne tematy jak pedofilia („Zło”),mordowanie Żydów przez Polaków w czasie wojny („Winny”),homoseksualność („Zwierzenia policjantki”),trauma wojenna Polaków i Żydów, losy polsko-żydowskie podczas II wojny światowej i po niej („Pogrzeb lwa”),narkomania („Iść za marzeniem”). Każda z tych „mikropowieści” jest osobną historią, osobnym „zwierzeniem”, utrzymanym w innej tonacji stylistycznej, gdzie język każdego z opowiadań dostosowany jest do tematu i do tożsamości narratora/bohatera.

Jednocześnie w tle Zwierzeń” mamy XX-wieczną historię Polski pokazaną z niemartyrologicznej perspektywy, a książka może stać się kolejnym głosem w dyskusji o ukrywane zachowania seksualne księży, w tym pedofilię, czy o polski antysemityzm inspirowany katolicką propagandą.

***

POGRZEB LWA

– Napiszesz to. Wszystko ci opowiem, a ty to napiszesz. A potem jacyś ludzie albo ty sam pokażesz to. W kinie. Rozumiesz? Pokażesz to, co ja zobaczyłem. A zobaczyłem siebie. Tak, siebie. Ten ja-on ukazał mi się. W lustrze. Stał za mną, za moim odbiciem, kiedy zbliżyłem się do lustra, rano, w łazience. A potem zobaczyłem go w ciągu dnia. Za oknem. O, tam!… Podejdź do okna, widzisz słup po przeciwnej stronie ulicy? Tam stał. I patrzył. Na mnie. No, podejdźże do okna!…

– Tato, tato!… Co ty robisz? Nie wstawaj z fotela. Słyszałeś? Masz się jak najmniej ruszać. Przecież mogłeś zginąć. A że szczęśliwie się skończyło…

– Nic się nie skończyło. Późno już w moim życiu. Dlatego przyszedł.

– Kto przyszedł? Opamiętaj się, tato!

– Słuchasz ty mnie?… Pytam, słuchasz?… Nigdy poważniej z tobą nie rozmawiałem. No więc było tak: ja stary zobaczyłem siebie – chłopca. Dziecko. Też przez chwilę pomyślałem, że to przywidzenie. Starcze. Ale on był. On jest. On chce, żebym tam wrócił. I wrócę. I opowiem ci. Do diabła, jesteś przecież pisarzem.

– No jestem. Kryminały piszę. Proste historie, nie jakieś paranormalne…

– Brednie?…

Śmieję się. Nareszcie się śmieję. Głośno. Zanoszę się od śmiechu. No bo widzę jego minę. On naprawdę boi się, że zwariowałem. Wreszcie opanowuję śmiech.

– Otóż nie zwariowałem. To był… Adaś?… Jakby on, a przecież ja. Tak, tak, co tak patrzysz, nasz Adaś. Twój syn, a mój wnuk. Tak wyglądałem. Porównaj fotografię. Byłeś w dzieciństwie trochę do mnie podobny, ale on to jakby ja… – Tu milknę na chwilę, porażony własną myślą. – A może on to ja… Zawołaj go. Bawi się w ogrodzie.

– Ale, tato…

– Zawołaj… Proszę… Czekaj. Podejdź tu.

On waha się przez moment. Podchodzi. A ja spojrzeniem zmuszam go, aby się pochylił. I patrząc mu prosto w oczy, mówię cicho, ale bardzo wyraźnie – wiem, znam efekt, zmuszam do skupienia, do wytężonej uwagi: „Więcej jest rzeczy w niebie i na ziemi, niż to się śniło waszym filozofom”. To Hamlet. Mówi to, zanim się wszystko wydarzy… No, idź. Przyprowadź go. Powiedz, że opowiem mu o pogrzebie lwa. Lubi o tym słuchać.

Przecież to mój pokój, w moim domu. Dziwne uczucie, jakbym go widział po raz pierwszy. Domyślam się, że moje zachowanie, nie, może nie zachowanie, ale już to, jak patrzę, może budzić u bliskich niepokój. Jest w moim spojrzeniu coś z nagłego olśnienia. To zaczęło się już wcześniej, ale zmiana, tak bardzo widoczna, zaistniała po tym niezwykłym wypadku. Mogłem był zginąć, a oto nic prawie się nie stało. Drobne potłuczenia. Włączam stojące na stoliku obok radio i nagle słyszę skrzekliwy głos z ulicznego głośnika, z tak zwanej szczekaczki. Komunikat Oberkomando der Wehrmacht. Głos po polsku: „Dowództwo Armii Środek wraz z dowództwem Ósmej Armii Sowieckiej zakończyło podział granicy na wschodzie”. I znany śpiew maszerujących słychać: „Hajli hajlo, hajli hajlo!…”. I nagle cisza. Oto do pokoju wbiega Adaś. Janek, jego ojciec chwyta go za ramię, zatrzymuje. Chłopiec stoi przy kominku, uśmiecha się. Tak właśnie się uśmiecha jak ja… jak on: pyzata twarz chłopca za moją starą twarzą. W lustrze. Potem on na ulicy, widziany przez okno. Jest, a po chwili go nie ma. I wreszcie pojawia się na skrzyżowaniu, na przejściu dla pieszych. Jest coraz bliżej. Bo stoi, nie rusza się, nie przechodzi przez jezdnię. Co sił wciskam hamulec. Boże! Za chwilę w niego uderzę. Szarpnięcie. Manewr w bok. Huk. Uderzenie w jadące równolegle auto. Zniknął. A ja patrzę na stojącego przy kominku Adasia i jego – siebie widzę. „Chcesz wiedzieć, jak to było z lwem?” – słyszę swój głos. I widzę twarz Adasia. Siebie widzę. Skupione spojrzenie. Rusza do przodu. Zbliża się. Patrzy.

Włączam stojące na stoliku obok radio i nagle słyszę skrzekliwy głos z ulicznego głośnika, z tak zwanej szczekaczki. Komunikat Oberkomando der Wehrmacht. Głos po polsku: „Dowództwo Armii Środek wraz z dowództwem Ósmej Armii Sowieckiej zakończyło podział granicy na wschodzie”. I znany śpiew maszerujących słychać: „Hajli hajlo, hajli hajlo!…”. I nagle cisza.

Na wyciągniętego spod gałęzi martwego lwa patrzę. Mężczyzna w okularach, z teczką pod pachą, chustką zatyka nos. Coś wykrzykuje. Ale ogrodnicy czy robotnicy – pewno to pracownicy ogrodu zoologicznego – jakby w ogóle nie zwracali na niego uwagi. Robią swoje. To znaczy ciągną za nogi martwego lwa i wrzucają do wykopanego obok rowu, po czym chwytają za łopaty i zasypują. Ja, skryty za krzakiem, wpatruję się w znikającego pod sypaną nań ziemią lwa. W jego dostojny pysk i otwarte, martwe oko się wpatruję. Ten pysk i to oko znikają. Piskliwy głos tego w okularach słyszę. „Śpieszcie się, panowie, śpieszcie się. Tygrysa załatwimy jutro. Już nie mówię o słoniu. Chyba trzeba będzie pociąć. Ale małpy na dziś zostały. Nieduże. Osiem”.

Ci, co zasypują lwa, nadal nie zwracają uwagi na okularnika. Lew zniknął już. Uklepują teraz ziemię. „Strach pomyśleć. Jakby tak żołnierze na czas się nie zjawili i nie wystrzelali. Mielibyśmy tango, co?!” – mówi jeden z nich, śmieje się i zapala papierosa. A ja rozglądam się dokoła. Widzę najeżony żelaznymi szpikulcami wybieg dla lwa, obok lej po bombie, dalej rozerwaną wielką klatkę. Cisza. Mieszkańcy ogrodu martwi, niektórzy, jak lew, pogrzebani. Inni czekają na pochówek.

Wychodzę z ogrodu na ulicę Ratuszową. Po jednej stronie płot zoologu, po drugiej nieograniczony niczym Park Praski. Idę obsypaną barwami jesieni ulicą, jak aleją parkową. Piękna złota, polska jesień. Słonecznie. Do sąsiadującego z ogrodem zoologicznym kościoła Matki Boskiej Loretańskiej wstępuję. Stary kościół, bryłą nieco przypominający cerkiewkę, też otoczony drzewami. Obok kościoła dworkowa plebania. Pusto tu. Okrążam plebanię i przed budynkiem Domu Księży Emerytów, który wprost przylega do zoo, spotykam rozczochranego księdza profesora, w rozpiętej, przykrótkiej sutannie. „Była Polska i nie ma Polski, widzisz, synku – mówi. – Póki była, to mnie co rano pawiany budziły – o tu, zaraz za ścianą, małpiarnia, najgłośniejsze w niej właśnie te pawiany – wściekałem się. A teraz cisza. Marzyłem o niej. No i co ty na to? Brak mi tych cholernych – o Boże, daruj mnie grzesznemu – małp. A no tak. Nie ma Polski, nie ma pawianów. Pora na obiad, mój mały”. Ksiądz profesor znika w Domu Emerytów, a ja wracam przed kościół. Popycham ciężkie drzwi. Ustępują. Otwarte. Idę w stronę ołtarza po płatkach kwiatów. Ślad procesji. Przyklękam. Wpatruję się w figurę Madonny. Lśniąca okrągła twarzyczka, jak u lalki. Korona na głowie. „Przyszedłeś się pomodlić, Stasiu. To pięknie” – słyszę głos za sobą. Odwracam się. Do beczułki podobny proboszcz gładzi mnie po głowie. „Mama twoja mówiła, że ma z ciebie pociechę. Podobno chcesz komeżkę założyć, do mszy służyć”. Kiwam głową, bo chcę. „Pewno za naszą biedną ojczyznę, znów w niewoli, się modlisz”. „A czy mogę za lwa?” – pytam i widzę, że proboszcz mnie nie rozumie. „Przed chwilą widziałem pogrzeb lwa, w zoologu. Żołnierze go zabili. Musieli. No to… on też jakby za Polskę zginął”. Nie wiem, czy grymas na twarzy proboszcza to uśmiech, z którym on chce walczyć, czy zakłopotanie, czy gniew. Dopiero po chwili mówi mi coś o duszy człowieka i że według Świętego Tomasza z Akwinu zwierzęta duszy nie mają… „A mnie się wydaje…” Już chcę się z tym Tomaszem świętym nie zgodzić. Ale proboszcz nagle milknie i odchodzi.

Adaś siedzi na krześle. Tuż obok mnie, przy samym fotelu. Janek daleko, przy oknie. Jeszcze przed chwilą pewno wpatrywał się w miejsce, za oknem, po drugiej stronie ulicy, gdzie ja jakoby zobaczyłem chłopca. Nie wierzy. A przecież ten chłopiec jest tu. Blisko mnie. Patrzy.

– Jak tylko będę mógł już swobodnie chodzić, pojedziemy tam, do zoo. Chyba znajdę to miejsce, pokażę ci. Nie raz tam przychodziłem. Z Hanią… Przynosiłem świeczkę. Ustawialiśmy ją w trawie i zapalaliśmy. Hania… – wymawiam czule jej imię i wpatruję się w twarz Adasia. Wydaje się, jakby czynił wysiłek, by ją zobaczyć. I zobaczy. Ale najpierw pyta:

– Hania?…

– Widzisz, wszystko, czego doświadczyłem, wtedy… – A wtedy… tak, wtedy zaistniałem… Tamten czas mnie stworzył, to, co zobaczyłem, czego doznałem… I wszystko wiąże się z nią… Mała dziewczynka. Pewno ją pokochałem. Brzmi patetycznie, co? Wojna i miłość. Hania…

– Opowiedz.

– Przyjdzie pora. I kiedy ona się pojawi, nie przerwę. Do końca. Do końca wojny. Ale najpierw jest początek. Groźnie jest, ale przede wszystkim ciekawie. Na prawie każdej ulicy jakiś dom zburzony. Ale gruzy szybko znikają. Nowy, nieznany przedtem kolor na ulicach. Dowiem się, że nazywa się feldgrau. Taka ciemna zieleń. Mundury. Dużo ich wokół. Wbija się w głowę nowe słowo: „okupacja”. Ale też jakaś głupia nadzieja. Bo najgorsze dopiero nadejdzie. Czuć podniecenie: przecież to nie może trwać długo. Skończy się. Do wiosny się skończy. Gnieździmy się w ciasnym pokoju służbowym przy takiej przychodni dla matek z małymi dziećmi. Mama jest pielęgniarką. Sadza nas, mnie i Baśkę, naprzeciw siebie, na tapczanie – Baśka jest starsza ode mnie o siedem lat. Kochamy się i kłócimy. Bardzo. Podglądam ją. Na jej przykładzie uczę się, jak inna jest dziewczyna od chłopaka. Wystają jej już trochę piersi. I włosy w kroku rosną. Krew z niej poleciała. Słyszałem, jak mama jej tłumaczyła co i jak. I że tak już będzie co miesiąc. No więc siedzimy naprzeciw mamy, a ona mówi, szeptem, chociaż i tak nikt by chyba nie usłyszał, mówi o liście od ojca, który nas stąd wydobędzie. On jest „na wojnie”. Teraz na Węgrzech…

A potem… Bo ja takie odrębne kawałki w pamięci noszę… Widzę, jak mama wyciąga z szafy pudło i wyjmuje z niego dziwną czapkę. Wysoką. Wkłada mi ją na głowę i prowadzi do lustra…

Okrążam plebanię i przed budynkiem Domu Księży Emerytów, który wprost przylega do zoo, spotykam rozczochranego księdza profesora, w rozpiętej, przykrótkiej sutannie. „Była Polska i nie ma Polski, widzisz, synku – mówi. – Póki była, to mnie co rano pawiany budziły – o tu, zaraz za ścianą, małpiarnia, najgłośniejsze w niej właśnie te pawiany – wściekałem się. A teraz cisza. Marzyłem o niej. No i co ty na to? Brak mi tych cholernych – o Boże, daruj mnie grzesznemu – małp.

Widzę siebie, swoje odbicie w lustrze. Piękne czako ułańskie na głowie. Półkolista blacha nad daszkiem, a nad nią błyszczy duży orzeł w koronie. Czako rozszerza się ku górze. Szczyt jest kwadratowy. Z boku jasna kita.

– Mój mały, dzielny ułan. Jak dorośniesz, będziesz bronił ojczyzny, prawda? – pyta mama, wpatrując się we mnie w lustrze. – To miał być prezent na imieniny, w listopadzie. Od Czesia, twojego chrzestnego. Zaraz po przysiędze, za pierwszy żołd oficerski kupił ci ten prezent. – I nagle, jakby uderzona myślą, chwyta mnie za rękę. – Chodź! No i idziemy naszą ulicą Małą, potem skręcamy w Inżynierską. Przechodnie, tu ich na razie niewielu, zatrzymują się na widok kobiety prowadzącej za rękę chłopca w wysokiej, ułańskiej czapce na głowie. I z orłem u szczytu. Czyżewska aż wyskoczyła ze swego sklepiku naprzeciw naszej bramy. Odwracam się i widzę ją i jej dwóch klientów, którzy także wyszli, żeby nam się przyjrzeć. I nagle, gdy już prawie jesteśmy przy rogu Wileńskiej, zatrzymuje się tam tramwaj na przystanku i wysiada z jego pierwszej, pustej części wagonu – tej „Nur für Deutsche”, bo reszta tramwaju zapełniona – oficer niemiecki w mundurze i podaje rycerskim gestem rękę kobiecie, która za nim wysiada. Potem idą pod rękę i mijają nas, nie zwracając uwagi na moje przebranie. Dopiero gdy nas minęli, mama zwalnia uścisk, a ja to zauważam. Patrzę w górę i widzę, że zbladła. Po chwili znów mnie ściska za rękę, gdy oto dostrzega po drugiej stronie ulicy grupę roześmianych żołnierzy. Ci też na nas nie patrzą. Ale nagle u szczytu pustego chodnika, u wylotu ulicy, która zbiega się z Targową, pojawia się dwóch żołnierzy. Ci idą wprost na nas. I patrzą na nas. Mama jeszcze mocniej ściska mnie za rękę i idzie, jakby z trudem stawiała kroki. Ależ tak, ona rozpaczliwie walczy ze strachem. Musimy stanąć, bo żołnierze się przed nami zatrzymali. Jeden z nich serdecznie się uśmiecha i klepie mnie po policzku. Chyba mówi, wciąż się uśmiechając: „Kleine soldat”, a potem coś jeszcze mówi do swego towarzysza, po czym podaje wyciągnięty z chlebaka ciemny, foremkowy chleb. Wtedy mama szarpie mną. Odchodzimy. Bez chleba. Ciągnie mnie. Idziemy coraz szybciej. Do rogu. Tu, za rogiem, ona opada na ścianę, ciężko oddycha.

Znów nasza Mała ulica. Brama. Schody. Nerwowe szukanie kluczy w torbie. I nareszcie jesteśmy w domu. Mama ściąga ze mnie ułańską czapkę, wkłada ją do pudła i umieszcza wysoko w szafie.

– Przepraszam, synku, przepraszam… – mamrocze. – Założysz, na pewno założysz ją. Po wojnie założysz… – Zapala papierosa. I zaraz potem drugiego. I nagle wybucha płaczem. Szlocha.

Adaś wpatruje się we mnie.

– Tak. To był szloch. Odreagowała naloty, które przesiedzieliśmy w płytkim schronie. Chyba wszystko odreagowała. Nawet to, co miało nastąpić. Bo nigdy już jej w takim stanie nie widziałem. Była odważna. Czasem aż nieodpowiedzialnie odważna… Nie zabroniła smarkatej córce zostać harcerzem-żołnierzem… Przecież jakby oddawała ją na śmierć. Zobaczysz to. Matkę odprowadzającą dziecko do Powstania zobaczysz. Tylko dużo i – tak to trzeba nazwać – żarliwie modliła się. I moja siostra, mała bohaterka, przeżyła…

– Dziadku, Hania…

– Hania… – powtarzam jak echo i zamyślam się, witam ją we wspomnieniu uśmiechem. – Hania zjawiła się o zmroku.

Stanisław Brejdygant, Zwierzenia
Wydawnictwo W.A.B.
ISBN: 9788383183657

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading

Discover more from Zupełnie Inna Opowieść

Subscribe now to keep reading and get access to the full archive.

Continue reading