Kiedy księgowi i ekonomiści kulą pod siebie ogony, bezradni wobec drożyzny, jakiej od dekad nie było, prosi się o… doświadczonego redaktora i korektora w jednym, który po wejściu do jakiegokolwiek sklepu zająłby się cenami, jak na to zasługują. Zredukował przymiotniki zachłanności producentów. Przysłówki ewidentnej przesady marżowej hurtowni. Czasowniki pazerności wszelkich dostawców. Wreszcie, zaznaczył i skasował całe akapity nieuzasadnionych, kilkunastoprocentowych podwyżek nawet przysłowiowych wacików – pisze w styczniowym felietonie Dawid Kornaga.

Niestety, ceny prądu, ogrzewania i, za chwilę, chyba nawet powietrza, powodują, że nie tak łatwo rozwiązać problem inflacji. Jej redukcja to wyzwanie, które może dosłownie wiele kosztować.
Nie wiem, na ile trzeba być zamożnym, by nie przejmować się obecną inflacją. Kiedy jesteś takim prezesem banku, a jeszcze narodowego, to wzruszasz ramionami, gdyż zarabiasz tyle ile kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu innych pracowników miesięcznie. Ale jeśli nie jesteś powyższą szychą, tylko tak zwanym zwyczajnym człowiekiem, to inflacja jest dla ciebie nowym, groźnym zjawiskiem. Możesz udawać, że cię nie dotyczy, że będzie lepiej, tylko że jest coraz gorzej i to wcale nie jest śmieszne.
Norwegia cenowa, zarobki polskie
Bo w tej chwili, kiedy czytasz ten felieton, padają dwie piekarnie, jedna restauracja, twój ulubiony bar podnosi cenę piwa z piętnastu na dwadzieścia złotych. Barber kosi twój zarost za jedną trzecią więcej. Empatyczna masażystka bezwzględnie podnosi cenę zabiegu „błogie wytchnienie” o połowę, więc już nie takie to błogie. Ukochana krawcowa za wbicie igły w ramach poprawek wyciąga łapkę po trzecie tyle, co dotychczas. No normalnie Norwegia cenowa, tylko zarobki mołdawskie… znaczy polskie, w przeszacowanym złotym polskim, który jest już definitywnie walutą bez znaczenia, bezwolnym lennikiem walut globalnych. Możemy żałować, że w swoim czasie nie przyjęliśmy euro. Ponieważ wszystko jest i będzie szacowane według jego kursu.
Wyciągasz, załóżmy sześć tysięcy miesięcznie netto tego polskiego złotego, więc powyżej średniej krajowej. Jako tako dotąd ci się żyło, masło kosztowało poniżej euro, żyć nie umierać, a tu od kilku miesięcy te sześć tysięcy warte jest prawie połowę mniej. Wszystko zdrożało, łącznie z karmą dla twojego kota czy psa. Wynajmujesz mieszkanie, przychodzi rentier i ze smutną miną, kajając się i narzekając na świat, robi ci podwyżkę czynszu o tysiąc złotych. Rata kredytu rośnie jak dojrzewający nastolatek. Marzysz o wakacjach, a jedyne, na jakie możesz sobie pozwolić, to kredytowe. Kajzerka za przyjazne czterdzieści groszy puchnie do prawie złotówki.
Coraz mniej za coraz więcej
Oczywiście, można tak sobie „jechać” i puszczać żarciki. Rzecz w tym, że inflacja wchodzi ludziom na mental, podkopuje jego wartość. Widzą, że tak dalej nie pociągną, że będzie coraz gorzej, będzie ich stać na coraz mniej za coraz więcej. Tu dochodzimy do sedna, które akurat mnie szczególnie interesuje: jak to wpłynie na rynek wydawniczy?
Ceny papieru tak wywindowały, że przeciętna książka kosztuje średnio tyle, ile abonament na popularny serwis streamingowy. Nikt tu nie twierdzi, że wybiorę serwis kosztem książki. Kto ma czytać, czytać będzie, bo bez słowa, bez wyobraźni nie powstanie żadna fabuła, żaden scenariusz, a bez scenariusza nie powstanie żaden film (no, zdarzają się, co niczym dobrym się nie kończy, napisałby Filmweb). Koło się zamyka, literatura to strategiczny „organ” w kulturze każdej nacji. Zaś fakty są takie: inflacja nie oszczędza książek, w wydaniu papierowym kosztują nie tyle więcej, co naprawdę sporo. Dwa razy ktoś się zastanowi, ile i czy w ogóle coś kupi raz na miesiąc. Dochodzi brutalna konstatacja, że mnóstwo pozycji to druga liga literatury, o czym przekonujemy się dopiero podczas lektury, mimo pozytywnych, często opłaconych recenzji. Lecz w pełni rozumiem wydawców, że promują, co mogą, dla nich bowiem to również kwestia przetrwania ekonomicznego.
Mówmy inflacji „nie!”
Nie możemy jednak, my autorzy i czytelnicy, poddać się inflacji. Zawsze będą chętni na poznanie fabuły, czytanie książek, inspirowanie się i inspirowanie innych. Trzeba im to ułatwić. Wydawcy, nawet bez jakiejś większej akcji, być może powinni nie tyle promować swoje książki, ile narzędzia ułatwiające ich czytanie. Po niższej cenie. Czyli: Czytasz? Miej czytnik. Na pewno zapłacisz mniej za ebooki. „Miej za mniej!”
Już o tym pisałem, lecz pisać będę do oporu. Kiedy posiadasz czytnik, znika bariera w czytaniu. Powstają nowe perspektywy. Nieuchronnie wydania papierowe staną się jeszcze droższe, takie dla „odznaczenia”. Czytanie to konfrontacja z treścią, nie formą. Jeśli forma zakłada łatwiejszy dostęp i niższe ceny, to wybór jest prosty. W świecie filmu jest inaczej. Nawet największy telewizor, plazma plazm nie zapewni takich doznań jak ogromny ekran kinowy, zwłaszcza w przypadku filmu widowiskowego. Książka papierowa czy ebook to nadal to samo, to słowa, które wymagają naszego zaangażowania i wtedy zaczynają żyć, zapraszając nas do swojego świata w sposób aktywny.
Więc też w aktywny sposób mówmy inflacji „nie!”