fragment książki

Hernan Diaz, „W oddali” | Przeczytaj fragment

Niezwykła powieść utrzymana w klimacie kina Tarantino i westernów. Przeczytaj fragment powieści „W oddali” autorstwa finalisty Pulitzera, Hernana Diaza.

„W oddali” to wyjątkowo czuła, dzika i nostalgiczna opowieść o przetrwaniu i głębokiej tęsknocie. Wykraczając poza ramy gatunkowe, Hernan Diaz, nazwany jednym z najbardziej olśniewających talentów współczesnej literatury amerykańskiej, proponuje wnikliwe spojrzenie na stereotypy zamieszkujące naszą przeszłość i kreśli portret radykalnej cudzoziemskości.

Młody szwedzki imigrant trafia do Kalifornii, samotnie i bez grosza. Chłopiec idzie piechotą na wschód w poszukiwaniu brata, pod prąd wielkiego strumienia emigrantów zdążających na zachód. Raz po raz odpychany, spotyka przyrodników, kryminalistów, fanatyków religijnych, oszustów, Indian i przedstawicieli prawa. Gdy Hakan mierzy się z pustynią, górami i bezkresną pustką, zostaje postawiony między groźbą przemocy a wyniszczającą samotnością. Przy zdrowych zmysłach trzyma go jedynie pamięć o zaginionym bracie i nadzieja na odnalezienie towarzystwa. Publikujemy przedpremierowy fragment powieści „W oddali” Hernana Diaza, która już 27 kwietnia ukaże się w księgarniach nakładem Wydawnictwa W.A.B.

FRAGMENT

Czy kiedykolwiek zwierzy się Linusowi z tego, co zrobił? Hakån pamiętał chełpliwe opowieści brata, pełne bohaterskich czynów i aktów odwagi, i sama myśl, że morderstwa, których się dopuścił, mogłyby zrobić na bracie wrażenie, mocno go zasmucała. Zasmakowawszy przemocy, Hakån uświadomił sobie, że wszystkie te opowieści z dzieciństwa musiały być zmyślone. Nikt nie mógł popełniać, ani nawet być świadkiem takich barbarzyńskich czynów i odczuwać uniesienia. Hakån wolał uważać, że historie były zmyślone, niż dopuszczać ewentualność, że rozlew krwi wzbudzał w bracie lekkomyślny zachwyt. Tak czy inaczej, kłamstwa albo radość z przemocy po raz pierwszy rzuciły cień na postać Linusa.

Upłynęło jednak wiele czasu i wiele rzeczy musiało mu się przydarzyć. Linus z pewnością był już innym człowiekiem. Co ten nowy człowiek pomyślałby o bracie i jego grzechach? Bowiem Hakån wierzył, że zgrzeszył. Nie przeciwko Bogu, którego zanikającej obecności nie brał już właściwie pod uwagę, lecz przeciwko świętości ludzkiego ciała, w którą tak niedawno został wtajemniczony i którą zaledwie kilka miesięcy później całkowicie pogwałcił. Dla tych aktów przemocy nie było usprawiedliwienia ani rozgrzeszenia, skoro nawet nie zdołał ocalić Helen. Kim uczynią Hakåna te zabójstwa? Kim się stanie?

Ponieważ nie miał ochoty widywać ludzi, postanowił podróżować na wschód, oddaliwszy się od szlaku na południe o kilka dni drogi, i podjeżdżać do karawan tylko wtedy, gdy skończą się mu zapasy. Mimo to nie został długo na tym kursie. Jego umysł często odpływał i to koń najczęściej wybierał drogę. Bywało, że cała trójka – osioł, koń i jeździec – po prostu stała na równinie. Jeśli nie liczyć sporadycznych westchnień albo leniwych prób odpędzenia owadów, pozostawali w całkowitym bezruchu, wpatrzeni w pustkę. Od swoich zwierząt z ich pogodnie smutnym spojrzeniem wyłupiastych oczu Hakån nauczył się gapić w przestrzeń. Do nieobecnego wyrazu twarzy dochodziła jeszcze opadająca szczęka. I stali tak, niczym niezainteresowani. Czas rozpływał się w niebie. Między krajobrazem a widzami nie było wielkiej różnicy. Nieożywione przedmioty istniejące w sobie nawzajem. Nagle Hakån otrząsał się z odrętwienia, sprawdzał kompas i ponownie ruszał w drogę tylko po to, by wkrótce znów pogrążyć się w pustych myślach i oddać dowodzenie gniadoszowi. Prawie nie jadł – czasem charqui, biskwit. Rozpalane w nocy ogniska były małe. Sen rzadko do niego przychodził. Hakån stracił poczucie czasu i nie miał jasnego wyobrażenia o tym, gdzie się znajduje. Mimo to wierzył, że przy odrobinie szczęścia i wysiłku za kilka tygodni dotrze do Nowego Jorku. Wcale się zresztą nie spieszył. Myśli osłabły, aż stały się tylko letargicznymi spazmami w gęstej mgle przesłaniającej świadomość. Rozum stopniowo się uciszył, przeszedł w szmer, aż w końcu ustał.

Przytłoczyła go pochłaniająca wszystko pustka – erodujący cień wymazujący świat w trakcie rozwoju, bezruch niemający nic wspólnego ze spokojem, żarłoczna cisza żądna totalnego opustoszenia, kolonizująca wszystko zaraźliwa nicość. Pozostawiała za sobą milczący ugór z ledwo wyczuwalną wibracją. Jednak wobec braku czegokolwiek innego to ciche brzęczenie było nie do zniesienia. Hakån nie miał ani wystarczająco silnej woli, by je zatrzymać (proste zadanie, które dałoby się pewnie wykonać, gdyby wykrzesał to samo poczucie celowości, z jakim utrzymywał kurs czy szykował posiłek), ani odporności, by je znosić. Dzięki resztkom świadomości, które zdołał przywołać, znalazł względnie przyjazne miejsce z dostępem do wody, otoczone pastwiskami. Długą liną związał konia i osła, wypakował blaszane pudełko i z jednej z przechowywanych tam fiolek zażył kilka kropli uspokajającej nalewki Lorimera.

Przez kilka – jakże ulotnych – chwil on sam nie miał znaczenia i ten fakt również nie miał znaczenia. Było niebo. Było ciało. Pod ciałem planeta. To wszystko było urocze. I to wszystko nie miało znaczenia.

Osioł leżał obok niego jak sfinks. Hakån pomyślał, że to sen, bo nigdy jeszcze nie widział, żeby osioł się kładł. Popatrzyli na siebie. Na horyzoncie pomrukiwał świt, ale ile nocy poprzedziło ten nowy dzień – Hakån nie wiedział. Przeszywające oparzenia słoneczne dotarły do kości. Linie określające przedmioty wokół niego – krzaki, zwierzęta, stopy – były łamliwe. Czuł, że w jego pustym ciele rozchodzi się mrowienie. Poszedł nad staw i napił się mętnej białawej wody. Upewniwszy się, że zwierzęta mają wszystko, czego im trzeba, zjadł trochę charqui oraz kawałek cukru. Z koca, siodła i kilku worków sklecił osłonę przed słońcem. Wpełzł pod nią i zażył kolejną dawkę nalewki.

Tym razem nie doświadczył błogości utraty znaczenia. Po prostu został zdmuchnięty. Oczy wywróciły się do góry, ale Hakån ze zdumieniem odkrył, że nadal widzą w ciemności. Zaglądały w głąb czaszki, patrzyły na mózg. Częścią percepcji niezwiązaną z aktem patrzenia pojął, że jego mózg odbiera obrazy samego siebie za pośrednictwem przytwierdzonych do niego oczu. Dopiero po chwili ten sam mózg pojął, jak niezwykła jest ta sytuacja.

Jaki mózg zobaczył kiedykolwiek sam siebie? – pomyślał mózg.

Pomyślał też, że jego bruzdy, barwa i faktura są unikalne i całkowicie odmienne od innych ludzkich mózgów, które badał w przeszłości. Przez chwilę zawrót głowy wynikający z posiadania obrazu samego siebie wydał się mózgowi oszałamiający, wręcz zabawny. Następnie mózg pomyślał, że powinien być uważny i się uczyć. Wraz z tą myślą jego powierzchnia zmieniła barwę z szarej na brunatną. Zachowując kształt, perłowe fale stały się najeżonymi pagórkami, a galaretowata powierzchnia pokryła się szorstkim pyłem i krzakami szałwii. Zza oczu wyszło stado bizonów i zaczęło wędrować pośród wzgórz.

Hakån zrozumiał, że śni, i stracił zainteresowanie snem. Zapadł w unicestwienie.

Niepewne schronienie się zawaliło, koc oplątał się wokół jego tułowia. Pełznący pot szczypał klatkę piersiową i szyję. Nastało popołudnie. Jedno z wielu. Staw skurczył się do kałuży słonej wody. Bez żadnego konkretnego powodu dobrze znany kawałek ziemi, na której spędził wiele dni, budził obrzydzenie. Hakån nie chciał tu zostawać, ale brakowało mu woli, by ruszyć dalej. Uznał, że jedynym sposobem wyrwania się z apatii jest pogłębienie jej kolejną dawką nalewki. Jednak brak wody dla zwierząt uniemożliwił następne odpłynięcie w niebyt. Słabymi, niepewnymi dłońmi załadował rzeczy na osła, osiodłał konia i wyruszył, ze skórą swędzącą od słońca, potu i ukąszeń owadów. Drapiąc się po twarzy, zdał sobie sprawę, że wyrosła mu gęsta, długa broda.

Nazajutrz ziemia stwardniała od szronu. Niebo zwieszało się niżej, słońce świeciło niezdecydowanie. Hakån wiedział, że emigranci podróżują w ciepłej porze roku i że szlak wkrótce opustoszeje. Nadszedł czas, by pojechać na północ po prowiant na pozostałą część podróży przed nastaniem zimy. Jechał powoli, z nadzieją, że po drodze odzyska siły i jasność umysłu. Mroźne powietrze przecinało mu głowę. Co wieczór pilnował, by zjeść porządną kolację i należycie się wyspać. Wyruszał o wschodzie słońca, zawsze niespiesznie, by oszczędzać zwierzęta. Kiedy najmniej się tego spodziewał, sceny mordu uderzały w niego z przerażającą jaskrawością, jak bezgłośne detonacje, wymazując otaczającą go rzeczywistość. Często odgrywał niektóre wydarzenia tamtego dnia (siedząc na koniu, nagle wymachiwał niewidzialnym nożem albo zasłaniał oczy wierzchem dłoni, krzyczał lub się kulił). Chociaż ta stała wibracja, którą czuł, odkąd opuścił karawanę, wciąż trwała, teraz potrafił myśleć i nie pozwalał, by zagłuszała jego myśli.

Nie umiał określić, jak długo przebywał sam – długie okresy braku przytomności, które spędzał, będąc pod wpływem nalewki, oraz ogólne odrętwienie sprawiały, że wszelkie obliczenia mijały się z celem. Ponieważ jednak ochłodziło się i dni stały się krótsze, zakładał, że musiał dryfować przez kilka tygodni. Zwiększył tempo, aby nie przegapić ostatnich maruderów na szlaku przed nadejściem mrozów, i po kilku dniach dostrzegł niewielką karawanę. Powoli się do niej zbliżył i przez pewien czas jechał wzdłuż linii wozów w odległości kilkuset kroków. W karawanie podróżowało znacznie mniej ludzi i w odróżnieniu od tej sprzed kilku miesięcy poszczególne grupy jechały w sporych odstępach od siebie.

Po pewnym czasie, gdy emigranci przekonali się, że Hakån jest sam i nie stanowi zagrożenia, skręcił w stronę wozów. Wiedział już, jakie wrażenie robi obcy na równinach. Przywykł też do reakcji, którą budził jego strój, a przede wszystkim wzrost. Tym razem jednak stało się inaczej. Choć oszołomieni, podróżni zdawali się go rozpoznawać. Patrzyli na Hakåna, mrużąc oczy, jak ktoś, kto usiłuje przeniknąć przeszłość, jak gdyby wydawał się im mgliście znajomy, choć nie potrafili określić, skąd mogli go znać. Mężczyźni grupowali się, uzbrojeni w łopaty i siekiery. Kilku sięgnęło po strzelby. Kobiety zebrały dzieci. Grupa uzbrojonych emigrantów wyjechała Hakånowi naprzeciw. Gdy się zbliżyli, on podniósł ręce i zatoczył koło, by pokazać, że nie jest uzbrojony. Tamci zatrzymali się w rozsądnej odległości od niego.

– Ty jesteś Hawk? – spytał jeden z mężczyzn.

Te słowa sprawiły, że rzeczywistość uległa wywróceniu. Jak to możliwe? Skąd ci ludzie na pustkowiu mogli znać jego imię? Prąd zdumienia połaskotał jego skórę od wewnątrz, po czym zgasł, ustępując miejsca strasznemu domysłowi. Może opowieść o jego czynach powędrowała od grupy Jarvisa na szlak, gdzie zaczęła przechodzić z ust do ust. Prawda sama w sobie była wystarczająco okropna, ale kto mógł wiedzieć, jak została zniekształcona w kolejnych wersjach? Hakån nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Kłamstwo na nic się nie zda; jego wygląd za bardzo rzucał się w oczy.

– Hakån – odpowiedział. – Jestem Hakån.

– Tak, Hawk – odezwał się jeden z emigrantów. – Zabiłeś tych wszystkich ludzi.

Hakån spuścił wzrok. Pierwszy raz od tamtych wydarzeń poczuł coś innego niż ból i wyrzuty sumienia. Poczuł wstyd. Niemal z ulgą wymieniłby udrękę na wstyd, gdyby poniżenie tak bardzo nie paliło. Zawstydzony, zażenowany, brudny. Skalany na oczach wszystkich.

– Nie chcemy kłopotów – powiedział jeden z ludzi drżącym głosem.

– Co ty gadasz? Ten człowiek jest bohaterem! – odezwał się inny, pewniej. – To mogły być nasze córki!

I wywiązała się żarliwa, choć przyciszona dyskusja. Hakån nie był w stanie podnieść wzroku. Nagi i zbrukany. Ze spuszczonymi oczyma odwrócił się, dosiadł konia i ciągnąc osła na postronku, oddalił się galopem. Po chwili dogoniła go grupka jeźdźców. Wszyscy stanęli. Hakån nie podniósł płonącej twarzy. Mężczyźni zostawili obok jego konia worki z prowiantem, podziękowali za uwolnienie ich od złych ludzi, życzyli mu powodzenia i wrócili do swoich rodzin.

%d bloggers like this: