Co pisarze polecają do czytania w czasie Świąt i w końcówce roku? Zobaczcie propozycje Jarosława Maślanka, autora takich książek jak „Haszyszopenki”, „Apokalypsis ’89”, „Góra miłości”, „Ferma ciał” i „Liczby ostatnie”.

George Saunders, Sielanki, przełożył Michał Kłobukowski, Wydawnictwo Znak 2021
Nie takie znów sielanki; Saunders opracował niezły patent na prowadzenie opowieści – w ramach jednego tekstu tworzy odrębne światy, osobowości, z charakterystyczną narracją, językiem, nawet świadomością, tokiem myślenia i zderza je ze sobą, obserwując, co z tego wyniknie. Tak jest w tym zbiorze wczesnych opowiadań, tak było w świetnym „10 grudnia” i wyjątkowym „Lincolnie w Bardo”, i choć widać w „Sielankach”, że styl dopiero się tworzy (np. w „Koniec Oszołoma na tym świecie” kolizja światów następuje w ostatnich zdaniach), są to bardzo dobre teksty, w których przyglądamy się życiowym fajtłapom – facetowi, który pracuje jako neandertalczyk w parku rozrywki, kolesiowi poddającemu się coachingowemu praniu mózgu, by pozbyć się z mieszkania niechcianej siostry, zdominowanemu przez matkę fryzjerowi szukającemu życiowej partnerki, wielopokoleniowej rodzinie zmuszonej do mieszkania ze zmarłą ciotką (nieczęsto śmieję się przy czytaniu, tu się śmiałem).

W.G. Sebald, Pierścienie Saturna. Angielska pielgrzymka, przełożyła Małgorzata Łukasiewicz, posłowie Maciej Płaza, Wydawnictwo Ossolineum 2020, W.G. Sebald, Wyjechali, przekład Małgorzata Łukasiewicz, Wydawnictwo Ossolineum 2021
„Pierścienie Saturna” to lektura zaskakująco pełna, imponuje rozpiętością tematów (od Conrada po odłów śledzi), niebywałym talentem narracyjnym i graniczną dawką melancholii. Zacząłem czytać i odłożyłem wszystko inne; Sebald snuje nić opowieści, jak jedwabnik kokon (by na końcu zginąć), wędruje angielskim wybrzeżem, a jakby po zgliszczach stąpał, chrzęści historia ludzkich porażek pod jego stopami. Pierwszorzędne czytanie. W „Wyjechali” Sebald opisuje (rekonstruuje) losy kilku osób, które wyjechały z życia, opuściły świat jeszcze przed śmiercią, wybiera tych, z którymi zetknął się osobiście (sąsiad, były nauczyciel, wujeczny dziadek, poznany przypadkiem malarz), każdy z nich skądś wyjechał, swoje miejsce na ziemi opuścił niedobrowolnie, czasem ze względu na żydowskie pochodzenie, i nigdy nie odnalazł nowego, osiedlił się gdzieś, ale to „gdzieś” nie należy do niego, jest w nim obcy, wyodrębniony jako wieczny „uchodźca”, obudowany murem milczenia, szaleństwa, nieprzystępności; bohaterowie trwają, a świat wokół nich niszczeje, przyroda odbiera to, co do niej należy. Nostalgicznie piękna proza, melancholijna, miejscami medytacyjna, nieuchronna, i choć wiadomo, jak każda historia się zakończy (Sebald wcześnie podaje rozwiązania), to czyta się, jakby uczestniczyło z autorem w śledztwie.

Douglas Stuart, Shuggie Bain, przekład: Krzysztof Cieślik, Wydawnictwo Poznańskie 2021
Pamiętacie film „Billy Elliot”? To zapomnijcie, „Shuggie Bain” jest lepszy; tam jedenastolatek z górniczej rodziny zamiast uprawiać boks, jak chce ojciec, strajkujący górnik, marzy o karierze w balecie, „Shuggie Bain” to opowieść o dorastaniu dzieciaka w upadającym robotniczym mieście (Glasgow) w latach 80. i 90., w cieniu samotnej matki alkoholiczki, opowieść bez filmowego sentymentalizmu, i bez happy endu, a przy tym pozbawiona epatowania naturalizmem i brutalnością nałogu, wyważona – można nawet poczuć sympatię do Agnes, która, w przeciwieństwie do innych pogrążających się w pijaństwie matek, próbuje walczyć, chodzi na mityngi, przez rok nie pije (najlepszy okres w życiu Shuggiego i rodzeństwa), w ogóle postać matki wybija się, to bardzo dobrze literacko nakreślona osoba – zawsze zadbana, z ulakierowaną fryzurą, pomalowanymi paznokciami, w szpilkach wybijających rytm na pokrytym górniczym kurzem osiedlu, z uniesioną głową, z nienaganną angielszczyzną, wzbudza zawiść wśród zaniedbanych sąsiadek, z drugiej strony – żyjąca od zasiłku do zasiłku, przewalająca całą kasę na piwo, użalająca się nad sobą, pakująca w związki nie mające szans na przetrwanie; no i Shuggie – chłopak od najmłodszych lat wiedzący, że coś z nim jest nie tak (przynajmniej w oczach rówieśników), zamiast biegać za piłką, woli czesać włosy koleżanek; a to, jak stara się chronić matkę (np. dolewa jej alkoholu do drinka, byle zasnęła i nie wyszła nocą z domu), troszczy się o nią, ubiera, obiecuje, że jej nigdy nie opuści, no, chwyta za gardło. Tło, niby znajome (kto przeżył lata 90. w robotniczym mieście, wie, o czym mówię), a jednak porównanie biedy wyspiarskiej z biedą polską wypada na korzyść wysp – przydziałowe mieszkania, zasiłki, praca (jak się chce), u nas gdy zakład czy PGR padał, ludzie w większości zostawiani byli sami sobie; osobna sprawa to język powieści – zdania są akuratne, bez zbytecznych zawijasów (w końcu historia jest tu najważniejsza), a i tak czasem błyszczą, czyta się te ponad 500 stron bez przystanku; przetłumaczenie i oddanie specyfiki robotniczej gwary to mistrzostwo; ostatnio zdarza mi się coraz częściej, że czytając przyspieszam, tu starałem się lekturę przedłużać.

Elżbieta Łapczyńska, Bestiariusz nowohucki, Biuro Literackie 2020
W „Dzisiejszych czasach” Charlie Chaplin zostaje połknięty przez maszynę w fabryce i, niczym syrena w wodzie, „płynie” między kołami zębatymi; jako dziecko wcale mnie ta scena nie bawiła, bałem się jej. Przypomniała mi się przy pierwszym tekście z „Nowohuckiego bestiariusza”; potem, bez powodu (jak mi się wydawało), po przebudzeniu rozbrzmiewały w głowie kawałki Prodigy z „Music for the Jilted Generation”, zastanawiałem się, dlaczego akurat ta płyta, po tylu latach, wyrżnęła się z pamięci, odsłuchałem ją pod wieczór i skojarzyłem z czytanym zbiorem Elżbiety Łapczyńskiej, siła prozy; Mitologia wielkiego kombinatu, w której maszyneria jest równym, jeżeli nie dominującym, bohaterem, a ludziom, pogubionym w plątaninie konstrukcji, relacjach gęstych jak smar, pozostaje poddać się podszeptom demonicznego dr. Szpigla; wątków w zbiorze jest jak kół zębatych w maszynie, która działa bezlitośnie, bez oglądania się na ludzi, opowiadania nie mogą kończyć się dobrze. Szczególnie zapadło w pamięć to, w którym okazuje się, że światkiem powstającej Nowej Huty rządzą kobiety, choć przecież to kraina wyjątkowo męskich mężczyzn; i ostatni tekst, w którym huta zyskuje proroka, a kombinat własny głos. Industrialnie polecam.

Denis Johnson, Sny o pociągach, przełożył Tomasz S. Gałązka, Wydawnictwo Czarne 2021
Życie na stu stronach, ale jak napisane; czytasz i wiesz wszystko, co konieczne o Robercie Grainierze, który na przełomie wieków na pograniczu amerykańsko-kanadyjskim kochał, cierpiał, pracował, budował chatę (dwa razy), przeżył tragedię, wybrał samotność, a przede wszystkim doświadczał czasu pilnowanego przez naturę i odmierzanego snami o pociągach; skondensowana, pięknie spisana opowieść, Denis Johsnon miał niesamowity dar zawierania w minimalnej objętości max treści, łącząc przy tym brutalność z liryką; pod koniec każda strona (przecież wiesz, że życie zbliża się do finału) ściska za gardło; pisanie odmienne od wydanego w ub.r. „Syna Jezusa”, zamiast ulicznej, narkotyczno-gangsterskiej odysei, poetyka przemijania, pogodzenia, doświadczania (kontemplacji?); przypominają się „Pozwól rzece płynąć” Michała Cichego i „Całe życie” Roberta Seethalera. Twoje życie na osi czasu to mikroskopijny wycinek przypisany przez przypadek akurat Tobie, znaczący tyle, ile powinien, jedyne co możesz, to je przeżyć.
A my polecamy: