Jedna z moich bohaterek opowiada o sytuacji, gdy partner zaatakował jej syna i próbował go udusić. Co to jest, jak nie wojna? Kobiety, o których piszę, miały ataki paniki, lęki, były rozchwiane emocjonalne. To wszystko objawy stresu pourazowego. Podobnie jak trzęsące się ręce czy reakcja lękowa na widok noża, jak i brak reakcji na zadawane pytania, trudności w wysławianiu się. Wszystkie one, włącznie z główną bohaterką, Wiolettą, to ofiary wojny – mówi Wioletta Grzegorzewska*, autorka powieści „Wilcza rzeka”. Rozmawia Przemysław Poznański.

Fot. Joanna Sidorowicz
Przemysław Poznański: Nie powinno się utożsamiać autorki z bohaterką, z narratorką. A jednak muszę o to spytać: na ile Wioletta jest Wiolettą? Na ile bohaterka „Wilczej rzeki”, powieści, w której – czego pani nie ukrywa – znajdziemy przecież wyraźne wątki autobiograficzne, czerpie z autorki?
Wioletta Grzegorzewska: Postać bohaterki i to co się jej przydarza, oparte jest na moich notatkach, na moim dzienniku, ale nie potrafię powiedzieć, na ile ta dziewczyna pozostała mną. Tożsamość bohaterki jest przecież pochodną nie tylko moich doświadczeń, ale i samego procesu pisania. Takie samo imię to za mało, by utożsamiać bohaterkę z autorką. W mojej pierwszej książce, w „Gugułach”, bohaterka też przecież miała na imię Wioletta, ale pozbawiłam ją choćby rodzeństwa, nie była więc mną. Na pewno nie do końca. Tutaj pokazuję więc także trochę inną kobietę niż ja sama, zmieniam imiona ludzi, z którymi się spotykam, zmieniam drobiazgi, bo to jest literatura, zamknięty świat książki, a nie reportaż. Ale rzeczywiście: lubię mieć na początku coś namacalnego, czego osobiście doświadczyłam. Lubię trzymać się blisko rzeczywistości, lubię widzieć i doświadczać tego, co potem opiszę. Lubię poznawać ludzi, portretować ich, odtwarzać zasłyszany język. Nawet nie bardzo lubię zmieniać nazwy ulic i zwykle notuję swoje obserwacje w dzienniku. Lubię konkret, lubię odtwarzać scenografie, które są blisko rzeczywistości. Inaczej było tylko w przypadku mojej ostatniej książki, „Dodatkowej duszy”. Musiałam sobie przecież bardzo mocno wyobrażać świat męskiego bohatera, inżyniera, Żyda. Pochodzę z innego świata kulturowego, musiałam więc wiele się dowiedzieć o chasydach, o ich codzienności. W „Wilczej rzece” wracam do tego, co poznałam osobiście, ale przecież opisuję też rzeczy rozgrywające się między jawą a snem, więc trudno na koniec precyzyjnie wymierzyć, ile w mojej prozie jest faktów, a ile wyobraźni.
Gdzieś u źródeł doświadczeń bohaterki, ale i pani doświadczeń, leży decyzja o emigracji. Niełatwa przecież.
– Tak, to nie była łatwa decyzja. W Polsce mieszkałam w Częstochowie i pracowałam w księgarni. Codziennie od 10 do 18, choć zwykle dłużej, a tymczasem zawsze chciałam pisać. Pomyślałam, że jeśli rzeczywiście chcę to robić, to muszę coś zmienić w swoim życiu. Od dawna chciałam wyjechać, bo pomyślałam, że może na Zachodzie będzie mi łatwiej żyć, utrzymać się, spróbować spełniać marzenia. Nie musiałam wyjeżdżać, ale kiedy wyjechał mój były mąż i mnie zaprosił, przekonując, że wyspa Wight, gdzie zamieszkał, to raj, kurort z mikroklimatem, to dałam się skusić. Tym bardziej że był to kraj Conrada, Dickensa, Londona. Z tym, że wcale nie zamierzałam emigrować na stałe, raczej wyjechać na rok, zobaczyć jak to jest. Ale kiedy chciałam wracać, kiedy właściwie byłam już spakowana, okazało się, że jestem w ciąży. Pomyślałam, że w tej sytuacji nie wracam.
Potraktowała to pani jako znak?
– W znaki nie wierzę. To była decyzja pragmatyczna. Traumatycznie zapamiętałam narodziny syna w szpitalu w Częstochowie i pomyślałam, że drugie dziecko wolę urodzić tutaj, a przy okazji spróbuję zmienić swoje życie.
Dla mnie „Wilcza rzeka” to powieść o pułapce. I to zmultiplikowanej – pułapce toksycznego związku, z której bohaterka nie może się wydostać, bo nakłada się na to globalna pułapka pandemii.
– To prawda. Bohaterka zostaje skazana na to, żeby znowu pomógł jej mąż, z którym jest w separacji. Mąż, przez którego wpadła we współuzależnienie, bo poprzez lata towarzyszyła mu jako osobie chorej, uzależnionej od alkoholu. Pokazuję w książce jak Wioletta próbuje się z tego współuzależnienia wyrwać i to wielokrotnie, ale przecież jest samotną matką, imigrantką, nie ma dość funduszy, by się w pełni uniezależnić, więc kiedy już nie daje rady, to znowu wraca do nałogu, wpada w te same sidła. Dlatego słusznie pan zauważył: to jest powieść o pułapce, do czego też trochę odnosi się tytuł „Wilcza rzeka”, nawet jeśli każdy czytelnik może go interpretować po swojemu. Bohaterka wpada w nurt zdarzeń, zmaga z różnymi przeszkodami, próbuje i chce być wolna, żyć swoim życiem, ale nie do końca jej to wychodzi. A pandemia jeszcze to pogłębia.
Lubię trzymać się blisko rzeczywistości, lubię widzieć i doświadczać tego, co potem opiszę. Lubię poznawać ludzi, portretować ich, odtwarzać zasłyszany język. Nawet nie bardzo lubię zmieniać nazwy ulic i zwykle notuję swoje obserwacje w dzienniku. Lubię konkret, lubię odtwarzać scenografie, które są blisko rzeczywistości.
Daje się choćby skusić ofercie byłego męża, Adama, który znajduje jej tanie mieszkanie w dobrym stanie. Wydaje się, że Wioletta – nauczona doświadczeniem – nie powinna tak łatwo uwierzyć w taką ofertę. A jednak wierzy, a nawet pisze: „Zrozumiałam, że to, co bierzemy za przeznaczenie, jest często wypadkową decyzji różnych ludzi, których spotykamy na swojej drodze”.
– Tu działa kilka czynników. Przede wszystkim imigrantka ma mniejsze możliwości wyboru. Wioletta mieszka sama, z córką, ale bez innych bliskich, którzy mogliby stanowić wsparcie. Jeżeli więc nagle pojawia się oferta taniego mieszkania po remoncie, oferta ze strony bądź co bądź bliskiej osoby, to trudno jej odmówić. Tym bardziej że mieszka na odseparowanej wyspie Wight, a nowe mieszkanie znajduje się na mainlandzie, na głównej wyspie, gdzie od dawna zamierzała rozpocząć nowe życie. Pamiętajmy, że nie jest zamożna – oszczędza na każdym kroku, żyjąc w ciągłym lęku o to czy doładowała licznik, czy zapłaciła rachunki. Chce to zmienić i liczy, że przeprowadzka jej w tym pomoże, otworzy przed nią nowe możliwości. Jest pisarką, chciałaby wyrwać się na wieczór literacki, np. na Łotwę, o czym wspomina, tymczasem jej życie wygląda tak, że co prawda wieczorem idzie na galę Bookera, ale rano musi stawić się do pracy w McDonaldzie, by zarobić na życie. Pojawia się tu oczywiście generalne pytanie o to, dlaczego ofiara wraca do oprawcy. Ale właśnie tak działa współuzależnienie, o którym mówiłam. Bohaterka wciąż myśli podświadomie o dawaniu szansy. Bo być może mąż zacznie się leczyć? To współuzależnienie ma różne etapy, jednym z nich jest wiara, że coś się w związku poprawi.
Widać to też w przypadku innych bohaterek „Wilczej rzeki”. Jedna z nich wraca do relacji prawdziwie niebezpiecznej.
– Wraca do niebezpiecznego mężczyzny i do miejsca, gdzie może stracić życie. To właśnie ten schemat, że kobiety wracają, gdy przeżywają akurat chwile słabości, lęków. Wtedy tym bardziej myślą, że może tym razem się uda. Dopiero poddane leczeniu rozumieją, że to pułapka współuzależnienia i wtedy mogą próbować się z niej uwolnić.
Jednak dostrzegam też w zachowaniu Wioletty pewną próbę zmierzenia się z sytuacją. Może nawet świadomy kurs na zderzenie.

– Być może słusznie. To widać też w „Stancjach”, gdzie bohaterka może się wycofać z niebezpiecznej sytuacji, a jednak w nią brnie, wchodzi w nią. Dlaczego? Niezbadane są zakamarki ludzkiej psychiki. Może dlatego, że Wioletta jest dzieckiem z domu przemocy, domu, który – jak sama to opisuje – jest laboratorium ojca-preparatora. We wczesnym dzieciństwie doświadczyła czegoś, co było traumatyczne, bo takie musi być obserwowanie duszenia dzikich ptaków, a nawet obowiązek przytrzymywania sznurka, który je w tym czasie więzi. To musi wpłynąć na zawory bezpieczeństwa, rozregulować je. Może dlatego potem też rzuca się w niebezpieczne przygody? Nie wiem tego. Może to zresztą kwestia bycia pisarką? W „Wilczej rzece” opisuję sytuację, której sama doświadczyłam, czyli atak terrorystyczny na London Bridge. Wtedy na szczęście mój instynkt zadziałał, bo byłam odpowiedzialna za dziecko, więc uciekłam. Ale pamiętam, że jeszcze jako dziennikarka, byłam świadkiem zawalenia się domu w Częstochowie, przy ul. Przemysłowej. Zamiast uciekać, zaczęłam się rozglądać, sprawdzać, co się dzieje. Pamiętam też kolegę pisarza, mojego przyjaciela z Częstochowy, Marcina Rumińskiego, który swego czasu postanowił wziąć udział w rajdzie Paryż-Dakar. Wiedział, że ryzykuje, a jednak zdecydował się na ten krok. Chciał czegoś dotknąć, doświadczyć, opisać. Słyszał ostrzeżenia, ale ignorował je. Ostatecznie użądlił go komar i zmarł na malarię. O takiej potrzebie ryzykowania czytamy też w relacjach pisarzy opisjących wojny – kiedy już wszyscy się ewakuują, oni się jeszcze oglądają, by sprawdzić, czy za ich plecami nie dzieje się coś godnego uwagi.
Czy dlatego pani bohaterka decyduje się mieszkać na wyspie? „Jestem człowiekiem ziemi, wrażliwym organoleptycznie, łaknącym dotyku materii. Zakochuję się w minach, gestach, zapachu” – mówi o sobie bohaterka. A jednak ten człowiek ziemi, ta kobieta ziemi, ląduje w świecie wody, która ją zresztą przeraża. Widzimy to wyraźnie w dwóch przejmujących scenach – gdy bohaterka bezskutecznie próbuje uratować tonącą kawkę i opisie snu, w którym widzi ludzi skaczących ze skalistego wzgórza do morza. Skaczących i topiących się.
– Myślę, że Wioletta ma rzeczywiście skłonność do rzucania się w nurt zdarzeń, też z tego właśnie powodu, że jest pisarką. Jest jak ja. Ja też chciałam poznać inny świat i jeszcze jako studentka miałam możliwość wyjazdu do Berlina, ale choć wtedy nie zdecydowałam się na ten krok, to gdy nagle pojawiła się możliwość emigracji na Wyspy, skorzystałam z tej możliwości mimo wielu obaw.
Wspomniała pani przed chwilą o relacjach z wojny. „Wilcza rzeka” też poniekąd nią jest. Pani bohaterka po epizodzie przemocowym trafia do schroniska dla kobiet takich jak ona. Kobiet z zespołem stresu pourazowego, a więc chorobą, która głównie kojarzy nam się z żołnierzami wracającymi z frontu.
– Jedna z bohaterek, Pawlinka, opowiada o sytuacji, gdy partner zaatakował jej syna i próbował go udusić. Co to jest, jak nie wojna? Po takich przeżyciach doświadcza się stresu pourazowego, który leczy się potem latami. Kobiety, o których piszę, miały ataki paniki, lęki, były rozchwiane emocjonalne. To wszystko objawy stresu pourazowego. Podobnie jak trzęsące się ręce czy reakcja lękowa na widok noża, jak i brak reakcji na zadawane pytania, trudności w wysławianiu się. Wszystkie one, włącznie z Wiolettą, to ofiary wojny.
Pojawia się generalne pytanie o to, dlaczego ofiara wraca do oprawcy. Ale właśnie tak działa współuzależnienie, o którym mówiłam. Bohaterka wciąż myśli podświadomie o dawaniu szansy. Bo być może mąż zacznie się leczyć? To współuzależnienie ma różne etapy, jednym z nich jest wiara, że coś się w związku poprawi.
Wszystkie one zebrane w jednym miejscu, o którym rzadko się słyszy.
– To miejsce, gdzie zamieszkała bohaterka – i gdzie zamieszkałam też ja, bo to moje doświadczenie – to piękna elegancka willa, ale dla przechodniów tajemnicza, obrośnięta nagietkami, wprowadzającymi dość minorowy klimat. Piękna z zewnątrz, w środku już nie. Bo w środku jest jak obóz dla ofiar przemocy domowej, noclegownia o nie zawsze jasnych regułach. Choć najważniejsza z zasad, by nikomu nie zdradzać adresu, oczywiście jest zrozumiała. Od tego często zależało życie pensjonariuszek, kobiet wywodzących się niejednokrotnie ze środowisk przestępczych. Choć muszę też dodać, że do schroniska trafiają kobiety z różnych warstw społecznych, także osoby bogate. Pawlinka miała całą kolekcję ubrań od Gucciego.
Tym co mnie uderza w opisie tego miejsca, jest fakt, że rezydentkom nie oferuje się w zasadzie żadnej pomocy psychologicznej. Mamy więc z jednej strony osoby ze zespołem stresu pourazowego, a z drugiej jedynie ofertę dachu nad głową. To mało.
– Zdecydowanie za mało. Ktoś cię ocala, to prawda, ale potem musisz już sobie radzić sama. Myślałam o tym i nawet zgłosiłam to podczas wizytacji, bo byłam świadkiem tego, jak jedna z rezydentek zgłaszała, że ma myśli samobójcze. Gdy pewnego dnia zniknęła, byłyśmy przekonane, że coś sobie zrobiła. Wiedziałam, że gdyby w wtedy porozmawiał z nią psycholog, choćby telefonicznie, choćby online, to ona może by nie uciekła, nie poszłaby po narkotyki, nie wróciłaby do przemocowego partnera. Miałaby szansę na ocalenie. Ale takiej pomocy nie ma. Gdy prosisz „szefową” schroniska o rozmowę z psychologiem, radzi ci iść do GP (lekarza rodzinnego). Ale przecież nie możesz tego zrobić, bo nie jesteś u żadnego zarejestrowana. Ale żeby się zarejestrować, musisz mieć adres. Jako mieszkanka schroniska takiego adresu nie masz, więc w przychodni żądają listu polecającego. I tak mijają kolejne dni, tydzień, może więcej, bo przecież jest pandemia, więc nawet gdy spełnisz wszystkie formalności, to i tak może nie być szansy na szybką wizytę u lekarza. A mówimy o osobach w depresji, gdzie liczą się często godziny. Zresztą nie tylko takiej pomocy tam brakuje. Owszem, gdy nie masz pieniędzy na jedzenie, możesz wystąpić o wydanie konserw, ale generalnie ten świat rządzi się swoimi prawami, zbliżonymi do tych obowiązujących w więzieniu. Musisz sobie wszystko załatwić, np. otwieracz do puszek. Skoro nie ma pomocy medycznej i psychologicznej, to kwitnie handel lekami, psychotropami. Musisz tam sam sobie radzić na każdym kroku: wyprać ubrania, nawet jeśli pralka jest zepsuta, bo w czasie pandemii nie ma jej kto naprawić. Taki świat rządzi się swoją hierarchią, w takim świecie zdarzają się narkotyki, a trawka jest na porządku dziennym. I nawet jeśli byłabym za zalegalizowaniem trawki, to niekoniecznie chcę, żeby moja córka przez cały czas musiała wdychać jej zapach.
To miejsce okazuje się więc kolejną pułapką.
– Tym bardziej, że odejście z niego nie jest proste. W czasie pandemii trudniej choćby wynająć mieszkanie. Na rynku są cztery oferty i wszystkie za ogromną kwotę sięgającą 800 funtów plus depozyt, czyli kolejne 800 funtów. Mnie akurat zależało, żeby córka skończyła high school, postanowiłam więc poczekać w tym schronisku, żeby trochę poprawić nasz los, bo łatwiej przeżyć tam niż na zewnątrz, gdzie wykorzystuje się imigrantów. Pokazuję to, gdy bohaterka wynajmuje mieszkanie przy stacji kolejowej i obiecują jej to miejsce na rok, ale nie dają umowy, a potem się jej nagle pozbywają, bo pandemia na chwilę odpuszcza i znajdują lepszego najemcę.

Kojarzy mi się, pewnie dość stereotypowo, że do takich schronisk trafiają osoby, które nie potrafią sobie w życiu poradzić. A przecież Wioletta jest w gruncie rzeczy silną osobą. Nie taką siłą, jaka charakteryzuje inną z bohaterek, Bess, kobietę silną fizycznie, próbująca narzucać innym swoją wolę, ustalającą hierarchię, ale siłą przetrwania. Widzimy to choćby, gdy pani bohaterka idzie wyegzekwować zwrot zaliczki. I, jak się zdaje, jest taka od zawsze, od dzieciństwa. Wspomina przecież jak staje w obronie matki przed pijanym ojcem: „Byłam od wielu lat jak żołnierka w stanie wojny”. Umie też w końcu odejść od przemocowego partnera.
– Wprawdzie po latach i po wielu próbach, ale tak. Podejmuje te decyzję, by wyjść z domu i zadzwonić z prośbą o pomoc.
By porzucić to, co złe, ale znane, na rzecz tego, co bezpieczne, ale nieznane.
– Trudno mi o tym mówić, bo jednak Wioletta jest w wielu aspektach moim alter ego. Kiedy sobie myślę o dzieciństwie w toksycznym domu, to możliwe, że rzeczywiście byłam silna. Cały czas starałam się wytrwać i z tego domu, wyjechałam na studia, co nie było łatwe i szczegółowo opisuję to w „Stancjach”. Pochodzę z bardzo biednej rodziny, z najniższej klasy, robotniczo-chłopskiej. Wioletta też, a jednak udało jej się wyrwać. Uświadomił mi pan, że ona jest od dzieciństwa w stanie wojny, ale ma dość sprytu, by się odnaleźć w nawet bardzo trudnych sytuacjach. Oczywiście nie zapominajmy, że jej walka o przetrwanie nie jest prosta. Bohaterka ma przecież epizody samobójcze, porywa się na swoje życie. Z drugiej strony mieszka z, być może, niebezpiecznymi osobami, w szemranym towarzystwie, gdzie przewijają się gangsterzy, a potem musi sobie poradzić w schronisku. Nie jest więc bierna, stara się działać.
Gdy pewnego dnia zniknęła jedna z rezydentek schroniska, byłyśmy przekonane, że coś sobie zrobiła. Wiedziałam, że gdyby w wtedy porozmawiał z nią psycholog, choćby telefonicznie, choćby online, to ona może by nie uciekła, nie poszłaby po narkotyki, nie wróciłaby do przemocowego partnera. Miałaby szansę na ocalenie.
Na ile dla bohaterki formą kotwicy, kimś, kto utrzymuje ja na powierzchni owej „wilczej rzeki” jest Marek? Wiolettę łączy z nim związek na dużą odległość, bo przez pandemię nie mają szans się spotkać, a jednak wydaje się, że to on pomaga jej przetrwać wiele zawirowań.
– To prawda. Bohaterce nadzieję i siłę daje córka oraz właśnie ten związek z Markiem. Spotyka się z nim dwa razy, potem wiele korespondują i on czuje, że to bratnia dusza. Może to i szalony związek, ale dla niej to jedna z najważniejszych miłości, jakie przeżyła. Ten związek dodaje jej skrzydeł i pozwala myśleć o przyszłości.
Wszystko o czym mówimy, sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, że bohaterka przeżywa swoją osobistą apokalipsę. Swój koniec czasu. Koniec relacji, koniec tego, co zna, co wydaje się względnie bezpieczne, a jednocześnie z powodu pandemii kończy się cały świat, jaki dotąd znaliśmy. Nic dziwnego, że bohaterka odczytuje w pewnym momencie napis „pay by mobile” jako „pray by mobile”, w końcu jak trwoga to do Boga. Tak pani myślała o tej książce, jako opowieści apokaliptycznej?
– Spotkałam ludzi, którzy pracują bez umów, niemających dostępu do służby zdrowia, nieszczepionych, żyjących w komunach. Poznałam ludzi, którzy uciekli z Polski, bo – jak sami mówią – mieli coś za uszami. I to wszystko zdarzyło mi się w czasie pandemii. To wtedy trafiłam do jądra ciemności, jak u Conrada. Pomyślałam sobie, nie będę się już patyczkować, opowiem jak jest. Więc zdecydowanie tak: pisałam o dziejącej się apokalipsie. Widziałam ją i czułam. Pan pytał wcześniej o miłość bohaterki. Apokalipsa to też koniec pewnego modelu miłości, miłości tradycyjnej. Kiedy nastali chrześcijanie, dla Rzymian oznaczało to też koniec rozumienia miłości. W „Wilczej rzece” pokazuję jak kończy się tradycyjny rodzaj kontaktów międzyludzkich, jak pandemia spycha nas, w tym naszą miłość, w sferę online. To dotyczy wszelkich relacji. Inaczej dorastają dzieci, inaczej się uczą, tradycyjny świat, do jakiego przywykliśmy, umiera. Co nam zostaje? Gdy Pawlinka zadaje takie pytanie, pada odpowiedź jak z Voltaire’a: mamy tu swój ogródek i tak przetrwamy. Bo choć kończy się świat przyrody, komunikacji międzyludzkiej i starych zawodów, to przecież kiedyś przyjdzie nowe, a na razie skupmy się na uprawianiu ogródka. Pandemia przecież to także punkt wyjścia – choćby do rozwoju medycyny. W tym samym laboratorium w Oxfordzie, gdzie wynaleziono szczepionkę przeciw COVID-owi, powstaje może właśnie lek na raka, oparty na grzybie mumifikującym ćmy. To nie przypadek. Czuję, że zawsze temu, co ujemne, towarzyszy coś dodatniego – tak wygląda równowaga w świecie. Starałam się to pokazać, nawet jeśli na końcu książki mamy obrazek ptaszka w klatce i słowo „nic”.
A jednak w powieści pojawia się wyraźny watek ekologiczny. Czytamy wszak: „To teraz wyobraź sobie, że mewa jest twoim bogiem. Zgarnęłaś jej teren, wymordowałaś jej ryby, zatrułaś jej wody i zabetonowałaś jej plaże”. Pandemia prędzej czy później minie, ale czy nastanie nowy świat? Czy będzie miał na czym powstać?
– Pandemia, wirus jest wynikiem tego, co zrobiliśmy ze światem, z naturą. Katastrofa ekologiczna nastała, bo zniszczyliśmy świat przyrody. Nie jestem optymistką, jestem realistką, a jednak mimo wszystko nie widzę jeszcze końca świata. Jeśli już, to koniec starego świata. Po nim przyjdzie nowy.
Rozmawiał Przemysław Poznański