Brian Porter-Szűcs – profesor historii Uniwersytetu Michigan – opowiada o Polsce i Polakach. Robi to jako obserwator zza oceanu, bez bogoojczyźnianego zadęcia, bez potrzeby udawadniania, że jesteśmy „Chrystusem narodów”. Spójrzmy na siebie jego oczami, zobaczmy Polskę jako „Całkiem zwyczajny kraj”, jeden z wielu w Europie – pisze Jakub Hinc.

Autor „Całkiem zwyczajnego kraju” kij w szprychy bogoojczyźnianej narracji wkłada tu nie raz, od pierwszej strony obalając co i raz kolejne narodowe mity. Przede wszystkim ten, w który tak chętnie chcemy wierzyć, że Polska historia jest wyjątkowa, a Polacy są narodem szczególnie doświadczonym przez los i historię pisaną zarówno przez małe, jak i wielkie „h”.
By opowiedzieć o współczesnej Polsce u zarania trzeciej dekady XXI wieku Porter-Szűcs cofa się „tylko” do lat dziewięćdziesiątych XVIII stulecia, a potem prowadzi swoją narrację przez zabory, obie wojny światowe, „dwudziestolecie międzywojenne”, PRL i wreszcie III Rzeczpospolitą skutecznie udowadniając, że w naszej historii nie ma nic nadzwyczajnego.
Nawet niewprawne ucho czytelnika niebędącego historykiem wychwyci zgrzyt między oficjalną historiografią a dziejami Polski w ujęciu Briana Porter-Szűcsa, który pojawia się już choćby wówczas, gdy bierze się za ten mit najważniejszy, mówiący o tym, kiedy Polska się zaczęła. A to tylko pierwszy mit, który autor chce obalić.
Porter-Szűcs pisząc o naszym kraju nie będzie szukał jego początków w zagrodzie Piasta Kołodzieja, ani nad Gopłem u Popiela z Kruszwicy, czy nad górną Wisłą u Kraka z Wawelu. Nie będzie też ich szukał w roku 966 gdzieś między Gieczem, Gnieznem, Poznaniem a Ostrowem Lednickim.
Choć jak wynika już z Kronik Galla Anonima i późniejszych, bardziej wiarygodnych źródeł, przynajmniej od końca X wieku, na terenach między Wartą a Wisłą, zawsze była jakaś Polska i byli jacyś Polacy. Jednak kim owi Polacy byli i czyja była ta Polska? W naszej historiografii mamy Polskę Piastów i Jagiellonów, rozbicie dzielnicowe i wolną elekcję, Królestwo Polskie, Rzeczpospolitą Obojga Narodów i Księstwo Warszawskie. Każda z tych wersji Polski była jednak tylko rycerska, szlachecka, książęca i królewska, magnacka i ziemiańska. I niczym szczególnym nie różniła się od sąsiednich monarchii. Pisząc o powstawaniu dzisiejszej Polski i Polaków Porter-Szűcs pewnie ma rację dowodząc, że rzeczywistym zaczynem współczesnej polskiej państwowości faktycznie stała się dopiero konstytucja 3 Maja, która ustanawiała prawa trzech stanów: szlachty, mieszczan i chłopów (choć dla tych ostatnich bardzo kadłubkowe). I chociaż powstała na mocy Ustawy Rządowej monarchia konstytucyjna przetrwała tylko 14 miesięcy, a i niedługo po jej uchwaleniu, po III rozbiorze Rzeczpospolita Obojga Narodów zniknęła na 123 lata z mapy Europy, to fakt ten jest w ocenie autora, z czym się zgadzam, kamieniem węgielnym dzisiejszej Polski.
Przeczytaj także:
Porter-Szűcs może więc mieć rację „przesuwając” na osi dziejów datę powstania tej Polski, jaką znamy, o osiem stuleci w przód od ginącego w mrokach dziejów chrztu Mieszka I. Ale sama konstytucja, choć pierwsza na naszym kontynencie, wcale nie była pierwsza ani ostatnia, do tego bardziej od niej egalitarny był o trzy lata późniejszy uniwersał połaniecki z czasów insurekcji kościuszkowskiej. Wprawdzie na naszym kontynencie jeszcze trochę będzie panował absolutyzm, ale już za oceanem, w angielskich koloniach zaczął się rodzić nowy kraj z zadeklarowaną wolnością i godnością każdego człowieka, a prądy polityczne we Francji wywołają rewolucję.
Możemy się naturalnie zgodzić z autorem, że to upadek Rzeczpospolitej Obojga Narodów uruchomił wzmożenie patriotyczne. Jednak to był dopiero pierwszy krok do powstania współczesnej Polski, bo na terenach dawnego państwa polskiego mało kto mówił po polsku. W dziesiątym wieku naszej ery ludy przelewające się przez ziemie obecnej Polski z pewnością nie posługiwały się tym samym językiem, którym dziś mówimy. Co więcej, przez cały ten czas, gdy na tronie zasiadali władcy koronowani na królów Polski, językiem choć trochę podobnym do współczesnej polszczyzny posługiwali się tylko nieliczni: szlachta, magnateria, część kleru. Można za autorem „Całkiem zwyczajnego kraju” powtórzyć, że w niemal całej historii Polski mieszkańcy królestwa mówili po polsku, ale też po ukraińsku, litewsku, białorusku, niemiecku i w jidysz, oraz niezliczonymi dialektami i gwarami. Taka wielojęzyczność nie była jednak wyłącznie polską przypadłością. Owszem były w Europie państwa bardziej zwarte językowo, ale już choćby monarchia austriacka, późniejsze Austro-Węgiery, była pod względem językowym mozaiką o wiele bardziej skomplikowaną. Tu znów pada kolejny mit o polskiej wyjątkowości.
Polska, a właściwie Królestwo Polskie, miało w całej swojej historii granice dość „elastyczne”, co skutkowało tym, że z różnych powodów (wojen, traktatów i porozumień) pod berłem króla Polski znajdywały się różne ziemie. Ale i tu podobieństwa do innych państw są uderzające. Przy czym niektóre z nich zniknęły z mapy Europy wchłonięte na zawsze, a inne, podobnie jak Polska, na przestrzeni lat odzyskiwały swoją suwerenność. I znowu – nie ma w tym nic niezwykłego: w skali całego globu utrata i odzyskanie państwowości nie jawi się jako proces specjalnie incydentalny, bo warto wspomnieć o tym, że proces uwalniania się spod władzy imperiów kolonialnych zakończył się mniej więcej w połowie ubiegłego stulecia, a i nadal na mapie świata powstają nowe państwa, a inne – choć rzadziej – znikają jak na przykład państwa leżące na Półwyspie Apenińskim lub na Wyspach Brytyjskich, choć tu, tak jak w Hiszpanii proces integracji uległ zmianie i zarazem postępuje integracja i emancypacja. I podobnie mogłoby być i z Polską, gdyby nie konsekwencje II wojny światowej.
Przeczytaj także:
Kraj, rozparcelowany przez ponad wiek pomiędzy różne państwa zaborcze, po Wielkiej Wojnie odtworzony został na wielu ziemiach wcześniej należących do Rzeczpospolitej Obojga Narodów, więc do czasu wybuchu II wojny światowej Polska nie była państwem homogenicznym. W granicach II Rzeczpospolitej mieszkali, co oczywiste Polacy, ale obywatelami Polski były też osoby przyznające się do narodowości niemieckiej, Ukraińcy i Żydzi. Wiek XIX, a zwłaszcza jego końcówka, przyniósł na ziemie polskie też kolejną zmianę w tkance społecznej. Rewolucja przemysłowa w końcu dotarła na dawne ziemie Królestwa Polskiego i do dotychczasowych grup dołączyli fabrykanci i co ważniejsze rzesze robotników przemysłowych. I tu również nie stało się nic nadzwyczajnego. Taki sam proces odbywał się w całej Europie i USA.
Wydawałoby się, że Armagedon, jaki poczyniły solidarnie nazistowskie Niemcy i stalinowskie ZSRR na ziemiach Polski będzie czymś wyjątkowym. Faktycznie wśród państw europejskich Polska odniosła najcięższe straty. Jedni i drudzy wyjątkowo zajadle rozprawiali się z oficerami i polską inteligencją, choć oczywiście prawdziwą hekatombę zgotowali Żydom. W Polsce liczba żydowskich obywateli z przedwojennych trzech milionów zmniejszyła się do ledwie kilkuset tysięcy.
A jednak nawet to nie pozwala postawić Polski w specyficznej sytuacji. Eksterminacja Żydów, przeprowadzona na skalę przemysłową, była okrutnym hitlerowskim „wynalazkiem”, który odmienił oblicze wielu krajów europejskich, ale jak wskazuje Porter-Szűcs, hitlerowskie „ostateczne rozwiązanie”, choć z pewnymi istotnymi różnicami, podobne było do eksterminacji rdzennych mieszkańców Ameryki przez białą ludność USA. Segregacja rasowa w Stanach Zjednoczonych, apartheid w RPA, czystki etniczne w czasie wojny w dawnej Jugosławii w początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, rzeź w Rwandzie, mająca miejsce kilka lat temu, czy dziejąca się na naszych oczach ekstrakcja ludu Rohinga z Mjanmy, są tego tylko kolejnymi przykładami.
Przeczytaj także:
Zastanawiałem się, czy skoro Polska nie jest nadzwyczajnym krajem, o czym mówią przywoływane przez Briana Porter-Szűcsa statystyki i fakty, to może my jesteśmy choć trochę wyjątkowi. Kim zatem są Polacy? Od czasu włożenia przez Mieszka I korony książęcej, przez długi okres hegemonii szlacheckiej, z Polską raczej utożsamiała się tylko jedna, dodajmy dość nieliczna grupa społeczna. Rycerstwo, a później szlachta przez cały okres „królewski” stanowiła około 10 proc. Całej populacji zamieszkującej kraj. Ale przywiązanie do fachu i miejsca powodowało, że mieszczanie związani byli raczej ze swoim grodem i migrowali stosunkowo rzadko, a chłopstwu było w istocie obojętne, kto włada krajem, skoro każdy „pan” tak samo uciskał i wyzyskiwał poddanych. Pod tym względem ustrój społeczny w Polsce był taki sam, jak w sąsiednich krajach. Dola chłopa pańszczyźnianego po prostu była taka sama w całej Europie.
Dopiero reformy uwłaszczeniowe, realizowane przez zaborców pod koniec XIX wieku, uwolniły chłopów od pańszczyzny i przywiązania do ziemi. To spowodowało, na co zwraca uwagę autor „Całkiem zwyczajnego kraju”, że ta grupa społeczna nie tylko uzyskała samoświadomość, ale też że stała się cennym kąskiem dla budowniczych nowoczesnej świadomości narodowej. Już nie tylko ziemiaństwo i mieszczaństwo, ale też włościanie zaczęli być powszechnie postrzegani jako osoby tworzące tkankę narodu. Lecz i to nie był specyficzny polski przypadek. Bo przecież taki sam proces zachodził w całej Europie, a na „polskich” terenach zmiany te były tylko konsekwencją uwłaszczenia chłopów w Prusach i w imperium Rosyjskim.
W końcu też na i na terenach Polski zagościła industrializacja i mechanizacja, co spowodowało, że zupełnie nowa rosnąca w siłę grupa społeczna – robotnicy – stała się katalizatorem zmian. Rewolucje robotnicze i strajki były powszechne pod koniec XIX i na początku XX wieku we wszystkich krajach uprzemysłowionych. Z jednej strony zachwiały porządkiem społecznym sprzed epoki wielkich fabryk. Struktury społeczne na wsiach na skutek zapotrzebowania na siłę roboczą w miastach uległy przeobrażeniu. Rzemieślnicy ustąpić musieli miejsca masowej produkcji przemysłowej, a to przyniosło rewolucję nie tylko w Rosji, choć akurat Łódź wówczas leżała w Imperium Rosyjskim. Trudno więc mówić o wyjątkowości polski, choć w 1905 r. to właśnie w tym mieście doszło do najbardziej tragicznych wydarzeń.
Przeczytaj także:
Rewolucja w powojennej Polsce przyszła na lufach sowieckich pepeszy i na czterdzieści lat zamieniła Polskę w PRL. Brian Porter-Szűcs chce okres Polski Ludowej widzieć na linii czasu widzieć jako kontynuację polskiej państwowości. Dla wielu współczesnych Polaków PRL był czasem kolejnej okupacji, po hitlerowskie, lub kolejnego zaboru. A jednak trudno odmówić autorowi „Całkiem zwyczajnego kraju” racji, gdy wskazuje na to, że choć w radykalnie zmienionych granicach i przy mocno ograniczonej suwerenności Polska Rzeczpospolita Ludowa była pewną wersją Polski.
Nie jest też czymś incydentalnym konieczność odbudowy gospodarki po upadku komunizmu, choć Polska pewnie przeszła „terapię wstrząsową” w trudniejszych warunkach niż nasi sąsiedzi, ale też stan gospodarki i wielkość kraju były w zupełnie innej skali. Wreszcie, nie różni też specjalnie Polski od niektórych innych państw też to, że zamachu stanu dokonała junta wojskowa kierowana przez generała Jaruzelskiego, bo tak stało się i w Chile, i w Argentynie, i w Grecji. Nie jest też żadną aberracją nacjonalizm i populizm, które stały się we współczesnej Polsce utrwalającym się elementem krajobrazu politycznego. Raz, bo sięgając do historii II RP nie sposób nie dostrzec paraleli pomiędzy endeckim mitem Polaka-katolika, a dzisiejszymi próbami pisania na nowo historii państwa i narodu, a dwa, bo takie tendencje nie są też dalekie od tego, co wydarzyło się w USA, gdy na prezydenta wybrany został Donald Trump, ale też, żeby nie szukać za oceanem – we Francji, gdy do drugiej tury w wyborach prezydenckich w 2017 roku przeszła Marine Le Pen zdobywając w niej prawie 34 proc. głosów.
A jednak – ku pokrzepieniu naszych serc – Brian Porter-Szűcs zauważa, że ten „całkiem zwyczajny kraj”, który nazywa się Polska, miał jednak coś wyjątkowego, co go odróżnia go od innych. To dziesięciomilionowy ruch społeczny z roku 1980, który przyjął nazwę „Solidarność” i w konsekwencji doprowadził do zmian geopolitycznych. Ten mit „Solidarności” dziś już jednak zblakł, a pod sztandarem niegdyś dumnego związku defilują teraz działacze powiązani z partią rządzącą, która z kolei na trumnach ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem buduje nowy mit, którego postaci majaczą we mgle i dymach kadzideł.
Przez te niemal dwa i pół wieku, od roku 1795, gdy III rozbiór Polski zakończył historię Polski szlacheckiej, aż po dziś dzień, różnie można próbować odpowiedzieć na pytania o polskość i Polskę. Możemy się też sprzeczać o to, od kiedy liczyć powstanie Polski. Czy Polska królewska, szlachecka, pod zaborami, II Rzeczpospolita , pod okupacją, PRL i III RP to wciąż ta sama Polska. A może każda z nich ma swój początek i koniec, przy czym koniec pewnej epoki jest początkiem następnej. Różnie też mogłyby zabrzmieć na przestrzeni dziejów odpowiedzi na zadane przez neoromantycznego poetę Władysława Bełzę w wierszyku z 1900 roku zatytułowanym „Katechizm polskiego dziecka”, którego w czasach mojego dzieciństwa uczyło się każde dziecko już w przedszkolu, a zaczynającego się od słów: „Kto ty jesteś? / – Polak mały”.
Brian Porter-Szűcs, Całkiem zwyczajny kraj. Historia Polski bez martyrologii (Poland in the Modern World: Beyond Martryrdom)
Przełożyli: Anna Dzerzgowska i Jan Dzierzgowski
Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2021