Niezależnie od tego, w jakich czasach żyjemy, najważniejsze jest prawo do indywidualności, jako przejawu osobistej wolności. O płycie Mateusza Nagórskiego i Miłosza Wośki „Jacek Kaczmarski o wolności” pisze Przemysław Poznański.

To jedna z tych płyt, które słuchać wypadałoby jako zamkniętą całość, w kolejności utworów takiej, jaką zaproponowali nam artyści. Jako – jak nazywał to autor „Naszej klasy” – program, a nie kilka piosenek do otworzenia na Spotify w kolejności losowej. Tylko tak docenimy ją jako konsekwentną opowieść o znaczeniu indywidualnej wolności. Zarówno w czasach mroku, jak i w czasach przejściowych, a także – być może najbardziej – w czasach, gdy wolności pozornie nic już nie zagraża.
Nagórski i Wośko rozpoczynają płytę melodią najbardziej znaną, kojarzącą się w powszechnym odbiorze z hymnem polskiej walki o wolność lat 80., czyli od „Murów” do muzyki Lluisa Llacha. Ale traktują ten utwór przewrotnie, tym samym narzucając nam – a przynajmniej mnie – interpretację całego programu. Oto bowiem słyszymy tylko muzykę, „samą melodię bez słów” (przy okazji brawa za aranżację). W wierszu Kaczmarskiego to przestroga – tu melodia pozbawiona słów staje się źródłem rytmicznego poklasku, wiodącego tłum do zwalania pomników, ale przede wszystkim do tworzenia ostrych, jednoznacznych podziałów, w których nie ma miejsca na wolność jednostki, na jej indywidualność, szukanie własnej drogi bez opowiadania się po którejkolwiek ze stron.
Nie da się bowiem zbudować trwałej struktury, gdy zapomnimy o prawie jednostki do indywidualności jako najistotniejszym przejawie jej wolności. Ziemia skażona „twardym wiatrem” – jak słyszymy w „Bajce” (muz. Stanisław Tabisz) – nie rodzi już boru, lecz „sad / Przyciętych drzewek na rozstaju” i „puszcza w świat zupełnie odmienionych ludzi”. Ludzi posługujących się pustosłowiem, sprzeniewierzających się własnym ideom, zakłamanych, wreszcie tak bardzo uciszonych, że niezdolnych już do obrony własnego zdania. A maszerujący w pochodzie tłum z „Pochodni”, idący przez mrok ku jasności, zagubi się w swej zbiorowości i skonstatuje: „Wypaleni w pochodzie, nie wiedząc – kto my / Westchniemy do pochodni, do mroku, do mgły”. Podobnie zresztą rzecz ma się w „Powodzi”, gdzie oblepiające wszystko błoto to stan, któremu ogół się nie przeciwstawia, przekonując, że „wszystko jest jak trzeba”, a próby jednostek chcących przejść muł w bród spotykają się z lekceważeniem: „Po co trud ten i skąd ta wiara”?
Trud i wiara jednostek – jak u wspomnianego śpiewaka z „Murów” – to jednak warunek sine qua non walki o wolność. „Śmiać się będą z nich współcześni, a potomni może kląć” – słyszymy w „Rycerzach Okrągłego Stołu”, ale tylko dzięki nim „wieczne średniowiecze / Wreszcie kiedyś trafi szlag”.
Tylko co dalej? Co zrobić z osobistą wolnością, gdy czas mroku zastąpiony zostanie czasem przejściowym, gdy zetrą się wojna z karnawałem, gdy „Będzie żarcie, będzie picie, będzie łup do wzięcia”, gdy – jak w wierszu Michała Zabłockiego „I raz i dwa” (jedynym utworze programu wziętym spoza twórczości Kaczmarskiego, i z oryginalną muzyką Mateusza Nagórskiego) „Już dawno spadł / Wyrwany ząb / Żelaznych krat”? Być jak bohater tego wiersza, zagubiony w natłoku możliwości i szans, niezdolny się nimi nasycić? Postawić na cele małe, przyziemne, choćbyśmy mieli ukrywać – nawet przed samymi sobą – że nie są wystarczające, w świadomości, że życie mija szybciej niż byśmy tego chcieli, jak opisuje to poeta w „Naszej klasie”.
A może wybrać cel wielki, podniosły? Zdobyć szczyt, zyskać sławę jak w „Szklanej górze”? Czy jednak nie zmarnotrawimy w ten sposób naszej osobistej wolności na pozbawione znaczenia mrzonki, nie wiedząc nawet – do końca – czy „to szklak prawdziwy”, nie mając pojęcia jaki jest w istocie sens i cel naszych działań? A może obdarować naszą wolnością innych, niosąc im nadzieję, światło? Tylko czy nie popadniemy w pychę i jak w „Lamencie Tytana”, nie pozostanie nam „nieludzkie wycie” nad niewdzięcznością obdarowanego tłumu? Albo czy nie będziemy – jak kłamliwy polityk z „Przypowieści na własne czterdzieste czwarte urodziny” – przekonywać: „Beze mnie, niewdzięczni, jesteście zgubieni!”?
Co nam pozostaje? Korzystać z wolności jako przyzwolenia na obrastanie w dobra, choćby kosztem innych? Trwać w modłach do siły wyższej, by zesłała odmianę? A może być jak pisarz, który „Marzył o wolności i wolność mu dana / Po to, by odebrać siłę i nadzieję”? A może jednak jak kot, główny bohater „Przypowieści…”, pogodzony z przeszłością, pogodzony z losem, pogodzony z sobą, ale wciąż i przede wszystkim pozostający indywidualistą?
Nagórski i Wośko mogliby program skończyć tą piosenką, być może wybrzmiałby on nutą optymizmu, ale wolą pójść dalej, przywołując jeszcze „Laputę” z „Podróży Guliwera”. Wychodząc zatem od opisu świata tłamszącego wolność jednostki docierają do punktu, w którym wolność osobista znowu nie ma znaczenia, ale tym razem nie dlatego, że ktoś jej zabrania, lecz dlatego, że wydaje się niepotrzebna, zbędna w świecie, który osiągnął doskonałość. To w istocie kolejne ostrzeżenie przed jednostajnie maszerującym tłumem, krzyczącym bezrefleksyjnie: „Kto sam, ten nasz najgorszy wróg!”.
Mateusz Nagórski, Miłosz Wośko, Jacek Kaczmarski o wolności
Stara Fala 2020