Ostatnimi czasy rozmnożył się na socialach pewien typ autora, który zamienił autopromocję w egopromocję. Jakby gdzieś tam w środku czuł się niedoceniony, pal licho jego przeszłe czy przyszłe książki, ważne, by każdego dnia multiplikować swoje ego na różne sposoby. Pod byle pretekstem, za to regularnie, każdego dnia „cztery razy po dwa razy” daje znać o sobie. Albo o czymś czy kimś, by ostatecznie skupić uwagę na sobie, na swoim uniwersum zajebistości.

To się dzieje naprawdę. Nie jeden, nie dwóch, całe tabuny autorów atakują zewsząd sobą — pomnożeni przez ich profile, projekcje, wreszcie same dzieła, które śmiało wysyłają w świat. Przecieram oczy, nawilżam je regenerującymi kroplami, nie pomaga, obraz nie znika, co więcej, wciąż jawi się jak się jawi: autor lub autorka nadaje z taką zawziętością, taką miłością siebie, nawet asekurancko co jakiś czas siląc się na dystans do świata, że nie mam wyboru, przestaję wierzyć w autentyczność jego/jej hasztagów, objaśnień, anegdotek, wyznań, całego spektrum werbalnych zagrywek, byle promować się do kresu powagi. Z szerokim otwarciem na błazenadę.
Bo jak inaczej nazywa się ten typ, jak nie błazen? To nic osobistego, żaden cyniczny przytyk, wyłącznie troska o nadmiar literackich chwastów, które udają wartościowe rośliny. Robią wszystko, często skutecznie, by udać, że są nimi. Ich czytelnicy, przyjaciele i znajomi kupują te projekcje, gdzieś podświadomie czując, że jednak mają do czynienia z podejrzaną osobą.
Ponieważ tylko błazen nie potrafi zachować równowagi między promocją swojej twórczości a promocją swojego ego. Ego, które ostatecznie nie ma nic do powiedzenia. Chowa się za awatarami „puszczenia oka”, zaśmieca sociale odpadkami ze swojego fałszowanego strachliwie życia na użytek potencjalnych ofiar, które zakupią potem artefakty, czytaj, książki tego błazna.
Jaki jest ten błazen? Na pewno pracowity. Cokolwiek to znaczy. Błazen siedzi i klepie, przeważnie o sobie. We wszystkich przypadkach i przypałach razem wziętych. Wymyśla środowisko, w którym funkcjonuje i zbiera profity, wykorzystując każdą okazję, każdego człowieka, zwłaszcza znanego, dzięki któremu może jechać do przodu. Błazen wcale nie jest cyniczny. Tak ma, że powagę myli ze śmiesznością. Bywa często błyskotliwy. Wynajduje całkiem uzasadnione powody do promek swojego gargantuicznego ego; agencje reklamowe mogą się od niego uczyć. Błazen potrafi na pół roku przed premierą swojej kolejnej książki gadać o niej i gadać, pisać, linkować, odgrażać się krytykom, anonsować nowe rewelacje. Nic w tym złego, tak zazwyczaj robi większość autorów, łącznie z niżej podpisanym. Jednak błazen idzie dalej. On wyciąga drugie, trzecie, następnie szóste, wreszcie dwunaste tło dla głoszenia szczęśliwej nowiny. Jeśli trzeba, udowodni, że grawitacja nie istnieje, byle wyjść na swoje. Że to, co popełnił, jest jak on sam po prostu rewelacyjne, jak wszystkie twitty Trumpa razem wzięte. Prywatnie cieszę się, że wśród najbliższych mi pisarzy nie mam takiego typa, bo bym chyba ubił gada. Męczą mnie jednak ci dalsi, niby ziomki, niby koledzy po fachu, a jak co do czego, jestem dla nich puchem marnym, ich ego „storytellinguje” wyłącznie o sobie, swojej obezwładniającej błyskotliwości oraz wielu innych cechach synonimicznie jej bliskich.
Tutaj zapytałbym się czytelników, co myślicie o takiej promocji? Takiej strategii?
Może tacy jak ja należą do jakiegoś oldskulu, który nie potrafi złapać wiatru w żagle i śmigać przed siebie, kosząc hajs i fejm? Jak owe błazny razem wzięte. Kto wie. Może czytelnicy, przynajmniej wielu z nich, czują się autentycznie zachęceni do sięgnięcia po twórczość błaznów, skoro jeszcze przed swoją premierą przedstawiana jest jako coś niesamowicie wartego posiadania? Zwłaszcza przez błaznów, nie tylko przez dział promocji wydawnictwa, to niewinni ludzie, robią swoje, nie nakazując przecież autorowi błaznować i popełniać inne głupkowate delikty. Może też tacy jak ja, przecież nie stroniący od sociali, zamiast nienawistnie hejtować błazenadę, powinni uczyć się od progresywnych do kresu wszystkiego autorów, jak wziąć się do roboty i promować?
Jest od kilku lat w zwyczaju, że pisarz jeszcze przed premierą w wybranych socialach upublicznia fragmenty swojej nowej książki. Normalne i wskazane. Co jednak powiecie na działalność błazna, który nim zasampluje cząstkę swojego nowego dorobku (gdzie się da i ile się da), to nim w ogóle coś jeszcze opublikuje, to wcześniej będzie się tym chwalił. Ale jak: nie pokaże wycinka prozy, nie, on zrobi coś bardziej oryginalnego. Puści w świat post ze zdjęciem liczby znaków, które popełnił. A tak. Błazen pójdzie jednak dalej. Zrobi twist i obwieści, że zamierzał naklepać tylko 400 000 znaków, ups, wyszło mu aż 456 000. No ja pieprzę, niezły jestem, co? Taki ze mnie płodny mistrz.
Błazen bywa niezmiernie kreatywny, żeby tylko przypominać regularnie o sobie, o swojej magnetyzującej twórczości. Potrafi siódmym zmysłem niejako zdystansować się od swojej wspaniałej, kreatywnej osoby i pochylić się nad innymi. Więc dla kontrowersji pochwali się, jaka to z niego/niej wyluzowana obyczajowo osoba. A to załaduje jakieś odważne zdjęcie (nie swoje, kogoś ze świata na przykład porno lub polityki, do wyboru, do koloru), a to sieknie jakieś przemyślenie o zachowawczości pewnych kręgów społecznych, albo o ich braku zniuansowana, długo by wymieniać, nie rozkminisz myślenia błazna, który jest awangardą autokreacji swojego ego.
Mnie, jako autorowi, a przede wszystkim czytelnikowi, zaimponowałby zupełnie ktoś inny. Nie zionący o swoich wyobrażeniach, jaki to z niego hardkor, lecz autentycznie temu hardkorowi poddany. Gdyby znienacka taki błazen napisał: Dobra, koniec błaznowania. Te aktorki z filmów dla dorosłych to jedynie projekcja moich marzeń, żeby wreszcie porządnie, tak w realu, zdradzić żonę. Co to znaczy porządnie? No konsekwentnie, z jedną, drugą kochanką. A potem równie porządnie iść w tango. Komuś przywalić. Coś rozwalić. Poza tym cierpieć na co rusz uaktywniającą się deprechę. Więc w efekcie wrócić do picia. Więc zrobić sobie kuku. I ogólnie bliżej grobu niż reżyserowanego życia.
Taki autentyzm to ja kupuję bez mrugnięcia okiem. Błazen, przynajmniej kiedy czuje, że jego błaznowanie przynosi my profity, nigdy tego nie zrobi.
Będzie kochał się w egopromocji. Skrytykuje tych, którzy go krytykują — nie dlatego, że mają go dość, tylko że męczą ich takie zajawki, takie psucie atmosfery wokół szczątków życia literackiego. Łatwo bowiem być błaznem na socialach, udając literackiego króla, niż błaznem w zetknięciu z prawdziwym czytelnikiem, który, jeśli myśli, rozpozna fejkowca. Takiego, który może dostarczy mu jakiś materiał do lektury. Materiał niekiedy wartościowy. W ostatecznym rozliczeniu będzie to błazenada, infekująca także ten materiał, zamieniając go w pulp fiction. Bez błyskotliwości Tarantino.
A co, jeśli błazen odpowie: „To tylko strategia. By zyskać uwagę i poczytność. Możesz mi, kolego, pozazdrościć mojej pozycji. Sam rusz tyłek i zacznij promować się na maksa. Masz potencjał. A tak siedzisz i jęczysz”. Może ma rację. Jeśli to tylko strategia, to wyrasta na Goebbelsa promocji i narcyzmu. Jest winnerem. Bierze wszystko. Niech tylko uważa. Jeśli kiedyś przestanie, ten błazen go już nigdy nie opuści.
Do następnego #przerwanysenkornagi
PS Mam nadzieję, że w najbliższą niedzielę większość nie odda głosu na politycznego błazna.