Nowy czystszy świat zdaje się, pomimo swojej nachalnej, nieznoszącej protestu dezynfekcji czy ozonowania wnosić coś na plus. Wzmaga rygor, poczucie odpowiedzialności, szantażuje uzasadnionym strachem i konsekwencjami niedopełnienia obowiązków. Kto miał gdzieś schludność i czystość, teraz świeci przykładem, czyści, szoruje, dogląda i kontroluje – pisze Dawid Kornaga.
Na początku pomyślałem, że dorwała mnie jakaś ostra forma grzybicy dłoni. Szczególnie prawej. Przybrała śnieżny kolor, który powstał w wyniku odklejającego się malutkimi drobinkami naskórka. Pomińmy inne, nieprzyjemne dermatologiczne szczegóły. Linie papilarne straciły na „ostrości”, gdybym był bandytą i zostawił odciski na miejscu przestępstwa, na sto procent nikt by mnie nie zidentyfikował. Za to miałem problem z uruchomieniem smartfona czy tabletu za pomocą Touch ID, więc i finalizowania płatności z wykorzystaniem NFC. Problemy pierwszego świata, wzruszy ktoś ramionami.
Domniemana grzybica okazała się ostrą reakcją skóry na środki dezynfekujące. W sklepie, barze, aptece, piekarni. Gdziekolwiek się teraz pojawisz, musisz dać świadectwo swojej obywatelskiej dojrzałości i odpowiedzialności — wiadomo, z jakiego powodu.
Żeby nie było, używałem intensywnie nawilżającego kremu, owszem, skutecznego, ale w przeszłości. W koronaczasach potrzebny jest jakiś killer, taka specjalna maska do rąk i paznokci, która zniweluje żrące działanie alkoholu, mydeł i żeli antybakteryjnych. W działaniu wspomaga ją filtrat śluzu ślimaka oraz oliwa z oliwek plus mocznik. I faktycznie, po mniej więcej tygodniu dłonie odzyskały swój dawny kolor i fakturę, mogłem znów ochoczo i z radością płacić skanując odcisk wybranego palca.
Łatwo zauważyć i dosłownie przekonać się na własnej skórze, że higiena związana z myciem dłoni, tak rygorystyczna dotąd na porodówkach czy salach operacyjnych, dziś staje się obowiązkowym standardem. Podejrzewam, że wkrótce nawet ksiądz w konfesjonale, po odstukaniu w kratkę spowiedzi wiernego, natychmiast przemyje palce żelem antybakteryjnym, mając w głowie niebezpieczne chuchanie grzesznika.
Mam wrażenie, że mimowolnie przygotowywałem się na nastanie nowego czystszego świata. Od lat, krążąc po mieście, dyskutując, melanżując, witając się, żegnając, gdzieś w zanadrzu miałem zawsze żel do rąk. Odkąd pamiętam, zawsze czułem potrzebę, tak co jakiś czas, może na zasadzie fiksacji, a może kultury osobistej, odświeżyć sobie dłonie. Kran z bieżącą wodą nie zawsze jest pod ręką. Kiedy więc z dnia na dzień, po wybiciu pandemicznym dzwonów, wykupiono wszystkie lubrykanty, ja na spokojnie sięgnąłem po rezerwy, porozrzucane po licznych torbach i szufladach.
Nie trzeba przekonywać, że z dnia na dzień nowy czystszy, bo zdezynfekowany świat wymaga od nas coraz więcej.
I tak stopniowo przyzwyczailiśmy się do masek (za chwilę, na zasadach zdrowego rozsądku, zapewne wyłącznie w miejscach zamkniętych). Jakże byłem rozbawiony kilka lat temu w Wietnamie, widząc setki tubylców w maskach. Nie tylko na skuterach, na przejściach dla pieszych, także w sklepach czy na lotniskach. Wietnamczycy przeszli przez epidemię SARS w 2003, to ich nauczyło zasad dobrowolnej izolacji, również własnej twarzy, przed oparami wirusa. Bez przesady, ile można zakładać te maski, skoro nie ma akurat żadnej zarazy, ani tym bardziej Halloween, pytał mój natenczas pełen ignorancji sceptycyzm. Co oni sobie wyobrażają, aż tak się boją, potomkowie żołnierzy Wietkongu?
Szybko gęste jak dobrze zmrożona wódka, choć w przeciwieństwie do niej absolutnie niestrawne powietrze w Sajgonie przywołało mnie do porządku. Tylko poczucie śmieszności, typowe dla pełnego indywidualizmu oraz hipsterskiej egotyczności Europejczyka, „uchroniło” mnie przed zakupem pakietu maseczek. Dopiero ponad dwa lata temu, przed malowaniem mieszkania, coś mnie tknęło, że farba czy wyziewy z przepracowanych, przepoconych ciał, podatnych na infekcję, w każdej chwili mogą nas nieźle urządzić. Zakupiłem trochę maseczek chirurgicznych, które wpierw pomogły mnie i przyjaciołom uporać się ze ścianami, tamując chemię rozpuszczalników, a ostatnio, w pierwszej fazie koronahisterii, zapewnić sobie jako taki bufor. Jak pamiętamy, wtedy większość wykupiono lub sprzedawano po spekulacyjnych cenach.
Nowy czystszy świat zdaje się, pomimo swojej nachalnej, nieznoszącej protestu dezynfekcji czy ozonowania wnosić coś na plus. Wzmaga rygor, poczucie odpowiedzialności, szantażuje uzasadnionym strachem i konsekwencjami niedopełnienia obowiązków. Kto miał gdzieś schludność i czystość, teraz świeci przykładem, czyści, szoruje, dogląda i kontroluje.
Nowy czystszy świat bez wątpienia ma w sobie coś totalitarnego. Jeśli będzie służył jako takiej czystości, a nie tylko populistycznej pokazówce, to stanie się ogólnie akceptowalną normą. A przyszła generacja będzie się dziwiła nam współczesnym, że dopiero koronachłosta przywołała nas do porządku. Wymusiła bardziej profesjonalną segregację śmieci. Szorowanie kibli jak w jakimś zakładzie wyższej higieny. Wyeliminowała bylejakość dbania o ladę czy zaplecze w sklepie, restauracji, w popularnym kebsie. Podniosła poziom świadczonych usług, z akcentem na bezpieczeństwo klienta.
Łatwo przy tym popaść w przesadę. Co na pewno teraz się dzieje.
Z jednej strony mamy już dość tego zamaskowania, tego wydłużania dystansu. W sferze prywatnej redukowania bliskości relacji, cenzurowania pocałunków. W gospodarce dewastowania ważnych branż: turystycznej, eventowej, sportowej, o swingerskiej nie wspominając. Z drugiej — na jakiejś pokrętnej dialektycznej zasadzie czujemy, że takie oczyszczenie było potrzebne. Że natura, dla innych Bóg, dla jeszcze kogoś przesyt wszystkiego musiał doprowadzić do wybuchu, takiego, który dotknie właśnie wszystkich. Jedni dostaną po tyłku więcej, drudzy mniej, dostaną jednak wszyscy.
Bo zepsuł się nam ten świat, zabrudził, zaplamił całym tym swoim niepohamowanym konsumeryzmem czy dyktatorskimi zapędami systemów religijnych. One zupełnie przestały się liczyć z potrzebami jednostki, stawiając bezwstydnie na molocha kolektywu. Nadmiar rozleniwił wolę walki i bogatych, i biednych. Zahipnotyzowały slogany, by realizować się natychmiast, za wszelką cenę.
Uchodźcy uwierzyli, że dostaną pracę i klawe życie na Północy. Terroryści, że odpalenie kilkunastu bomb i zmasakrowanie kilku setek ludzi zaprowadzi szariat. Antyszczepionkowcy zapomnieli, jak to może być potem nieprzyjemnie, kiedy wściekły piesek ugryzie w łydkę. Jedna wielka masa padlinożerców, klientów globalnych brandów, czcicieli bożków, userów programów operacyjnych, fascynatów zaklęć, poszukiwaczy wierzeń, zwolenników politycznych rajów na ziemi, pacjentów doktorów Ziębów, płatników egzorcystów, wreszcie numerków w arkuszach kalkulacyjnych zakładu pogrzebowego A.S. Bytom czy innego, równie intratnego biznesu — zamknęła się w sobie, w swoich fakultatywnych bańkach.
Tym się staliśmy, chcąc nie chcąc: masą. Wirus sprawił, że ponownie nas rozatomizowano. Każdy, jako potencjalny nosiciel, zaczął się liczyć sam w sobie. Stał się niebezpieczny. Więc zauważalny. Może w nieprzyjemnym kontekście, ale dobre i to. W nowym czystszym świecie, w ramach odreagowania, trzeba będzie z tym większym zacięciem szukać czegoś, co nas wyróżni, zaplami. Do następnego, brudniejszego #przerwanysenkornagi