Oblepiający wszystko pot zmieszany z pyłem, unoszący się z przepalonego kalifornijskim słońcem orzechowego sadu zdaje się przenikać z kart „Brudu” Davida Vanna i nakładać kolejnymi warstwami na recepcję tej książki. Książki, w której z każdą kolejną kartką coraz więcej jest niedomówień, nieporozumień, niechęci, a nawet nienawiści.

David Vann już w „Legendzie o samobójstwie” pokazał, że z niezwykłą ostrością i przenikliwością prowadzi wiwisekcję kondycji ludzkiej i czyni to zawsze na przykładzie jednego człowieka, jednej rodziny. W „Brudzie” pisarz z niezwykłą umiejętnością obserwacji przekuwa portretowany w mikroskali behawioralny obraz kalifornijskiej rodziny w opowieść uniwersalną. Jednak nie w sposób, do którego jesteśmy przyzwyczajeni w tego typu opowieściach. Tu nie ma efektownego entrée, ani oczyszczającego katharsis. „Brud” to opowieść wymykająca się prostym definicjom. Jej uniwersalizm pozwala przenieść ją z kalifornijskiego sadu orzechowego, w każde inne miejsce, i w niczym nie umniejszałoby to siły przekazu.
W tej książce David Vann w swojej narracji powoli odkrywa przed nami kolejne pokłady tytułowego brudu. Brudu, który w wymiarze praktycznym jest połączeniem oblepiającego ciało potu, lejącego się w gorące dni i duszne kalifornijskie noce i pyłu unoszącego się z sadu, a metaforycznie stanowi zespolenie zabełtanych myśli i rozchełstanych emocji bohaterów. Vann opowiada tu bowiem o rodzinie, rozpadzie łączących ją więzi i toczącej ją chorobie, która ostatecznie prowadzi do tragedii. O emocjach i złych decyzjach. O determinizmie wiodącym ku upadkowi, od którego nie da się uchylić. Nie jest to jednak historia epicka, rozpisana na wiele głosów. Nie obfituje też w nieoczekiwane zwroty akcji. To raczej historia katastrofy, której możemy się spodziewać, wiedząc, że prędzej czy później nastąpi. W naturalny sposób oczekujemy więc także przesilenia i katharsis, lecz akurat to nie nadchodzi. Podobnie jak w życiu.
Kulminacja wydarzeń dopiero prowadzi do katastrofy. Dzieje się niejako mimochodem, przy okazji, ot tak. Ale wcale nie jest do końca przypadkowa, okazuje się sumą wszystkich drobnych i większych, faktycznych i wydumanych krzywd, frustracji, poczucia niesprawiedliwości, niechęci, nieporozumień, może nawet nienawiści. I chociaż ma w sobie ogromny ładunek emocji, to nie jest spektakularną hekatombą rozrywającą więzi społeczne w niemal nuklearnej eksplozji uczuć. Tu apokalipsa wystąpi w mikroskali jednej rodziny i osamotnionej jednostki. Niemal niezauważenie. Jak się zakończy ta historia? Tego nie zdradzę, powiem tylko, że Vann kończy swoją opowieść tam, gdzie autorzy powieści kryminalnych by ją rozpoczęli.
Śledząc losy dwudziestoletniego Galena, jego matki Suzi – przez siostrę i matkę zwaną Suzie-Q – ciotki Helen, kuzynki Jennifer i nestorki rodu na co dzień rezydującej w domu opieki, wchodzimy w „Brudzie” głęboko w świat przeżyć, myśli i odczuć głównego bohatera. Syna Suzie poznamy, gdy wylegującemu się pod figowcem dwudziestolatkowi matka pod nos przyniesie lunch. Od razu też pragnęlibyśmy w naszym poukładany świecie oznaczyć go etykietką patentowego nygusa, lenia i obiboka. Byłoby to jednak nieadekwatne uproszczenie. Gdy bowiem przyjrzymy się życiu bohatera „Brudu” dostrzeżemy w nim zarówno cały wewnętrzny skomplikowany mikrowszechświat niepoukładanych myśli, jak i dostrzeżemy, że nie tylko on cierpi, lecz jest może tylko najbardziej dotknięty chorobą trawiąca tę rodzinę. Galen jest postacią niepoddającą się jednoznacznej ocenie, wiemy, że zmaga się z własnymi pragnieniami i jednocześnie ulega emocjonalnej niemocy.
Takich bohaterów, pełnych skrajnych odczuć i targających nimi emocji, ulegających depresji lub zmagających się z innymi demonami, znajdujemy właśnie w prozie Vanna, jak choćby w znakomitej, wspomnianej „Legendzie o samobójstwie”, w której poznajemy przepracowane w wielu wariantach literackie wariacje na temat samobójczej śmierci ojca autora. Nie inaczej będzie w „Brudzie”.
David Vann, Brud (Dirt)
Przełożyła Dobromiła Jankowska
Wydawnictwo Pauza, Warszawa 2019