wywiad

Grzegorz Kalinowski: Zbrodnia na styku życia i fikcji | Rozmawia Przemysław Poznański

Postanowiłem napisać kryminał o tym, jak może dojść do przenikania się życia realnego i sztuki. Nie jest to może „Purpurowa róża z Kairu”, ani Księga IX „Tytusa, Romka i A’Tomka”, gdzie bohaterowie wskakują do westernu, czy „Ucieczka z kina „Wolność”. Jednak te światy i tak się u mnie przenikają, bo niektóre osoby tracą poczucie tego, co jest światem realnym, a co jest filmem, co jest fikcją – mówi Grzegorz Kalinowski, autor powieści „Śmierć z ogłoszenia”. Rozmawia Przemysław Poznański.

Grzegorz Kalinowski, fot. Rafał Meszka dla zupelnieinnaopowiesc.com

Przemysław Poznański: Za co tak nie lubisz przedwojennego polskiego kina?

Grzegorz Kalinowski: Bo nie było najwyższych lotów. Wiem, że mamy do niego sentyment, ale w rzeczywistości było to kino powstające na zamówienie właścicieli kin zeroekranowych, czyli premierowych, z których dwie trzecie znajdowało się w Warszawie. Panowie z okolic Nowego Światu i Marszałkowskiej dyktowali producentom, co ma być w tych filmach: że aktor ma się przebrać za kobietę i najlepiej, żeby to był Bodo, że musi być taka sytuacja, gdy służąca robi jakiegoś psikusa, że musi być koń, że musi być pies, że musi być jakaś ucieczka. Trochę przesadziłem, rzecz jasna, ale tak to mniej więcej wyglądało. Producenci skrzętnie to wszystko spisywali i stosowali się do tych zaleceń, bo przecież trzeba w kinie pokazywać to, co publiczność lubi i na co najbardziej żywo reaguje. A jak już zrobiono naprawdę przyzwoity film, czyli „Głos pustyni”, który zresztą produkował Eugeniusz Bodo, czyli gwiazda tych filmów nie zawsze najwyższych lotów, to był to gwóźdź do trumny jego własnej firmy producenckiej. Bo było to dzieło jak na tamte czasy zrobione niezwykle starannie, za spore pieniądze, a polscy kiniarze nie byli w stanie dostarczyć takiej widowni, która przynajmniej zwróciłaby producentom koszty.

Pytam o to, bo w „Śmierci z ogłoszenia”, która cała rozgrywa się w świecie filmu, pojawiają się felietony „Młot na szmirę” niejakiego Dominika Hammera, w których wyczuwam twoje pióro. Zatęskniłeś za dziennikarstwem i postanowiłeś zostać krytykiem filmowym?

– Kontakt z dziennikarstwem mam cały czas, bo piszę tekstu do „Skarpy Warszawskiej”, a czasem wpadnę też do telewizji, by porozmawiać o sporcie. Felietony Hammera były przede wszystkim zabiegiem, który miał pokazać, jak wczasach, w których nie było internetu, a więc nie było możliwości wylewania swojego niezadowolenia tak szeroko jak dziś, funkcjonowało wyrażanie swoich frustracji. Hammer to osoba, która ma swoją rubrykę w niezależnym magazynie kulturalnym i tam może utyskiwać na filmy. To była zresztą dla niego jedyna możliwość, bo wtedy większość magazynów słodziła producentom i aktorom, były na poły czasopismami lifestylowymi, gdzie musiało być duże zdjęcie i miła rozmowa.

O ile jednak Hammer to postać fikcyjna, o tyle pojawiają się u ciebie też prawdziwe gwiazdy przedwojennego kina, które wcale nie przemykają gdzieś na piątym planie, ale są pełnoprawnymi bohaterami tej powieści. Jest Mieczysław Fogg, jest Eugeniusz Bodo, obaj nie po raz pierwszy zresztą. Jedna z prawdziwych osób omal nie ginie! Na ile możesz sobie jako autor pozwolić, opisując autentyczne postaci i ich interakcje z bohaterami fikcyjnymi?

– Mogę pozwolić sobie na bardzo wiele, o ile postać, o której piszę, nie przestaje być sobą. Użyję porównania z filmem „Ostatnia rodzina” – doskonałym, świetnie wyreżyserowanym i zagranym. Tyle że nie o ludziach, których teoretycznie pokazuje. Miałem to szczęście, że znałem Tomka Beksińskiego, a więc bohatera filmu. Dlatego wiem, że postać, która ma go przedstawiać, jest z jednej strony świetnie zagrana przez Dawida Ogrodnika, ale z drugiej dramatycznie uproszczona. Z Tomasza wychodzi dramatyczny furiat, facet nieprzyjemny. Ale przecież jeśli się znało Beksińskiego, słuchało jego audycji, albo jeśli się wie jakie filmy i jak tłumaczył, to jasne jest, że był to facet , który miał niezwykły dystans do siebie, poczucie humoru. Nie wadził nikomu, nie był trollem, choć oczywiście w jego osobowości było coś, co ostatecznie kazało mu popełnić samobójstwo.

To była dla mnie lekcja, żeby nie upraszczać postaci autentycznych, nawet jeśli niekoniecznie robią u mnie to, co robiły w życiu, bo przecież wiadomo, że Eugeniusz Bodo nigdy nie spotkał się z Kornelem Strasburgerem. Ale miał taką, a nie inną powierzchowność, chadzał ze swoim psem do kawiarni w Hotelu Europejskim i wydaje mi się, że nic nie naciągnąłem w opisie tej postaci, w jej wypowiedziach, zachowaniu. Bodo przeżywa u mnie rozterki osoby, w jakimś stopniu zagrożonej śmiercią, bo w końcu w książce ktoś morduje znanych aktorów. To fikcja, ale poza tym cała ta postać jest taka jak w rzeczywistości. Zresztą w owym czasie Bodo przeżywał prawdziwe frustracje, tyle że związane z produkcją „Głosu pustyni”. 

Mówisz cały czas o Bodo, ale zatrudniłeś też sobie Jana Kiepurę.

– Zatrudniłem go, dlatego, żeby pokazać go takim, jakim był naprawdę. To postać, które przez lata przeszła przez różnego rodzaju filtry i został z niej tylko złoty chłopiec z Sosnowca, śpiewak o uroczym głosie. Postać trochę z plastiku. Tymczasem poza tym, że udało mu się zaśpiewać w Metropolitan Opera, że był niezwykle popularnym śpiewakiem o niezwykłej skali głosu, że konsekwentnie budował swoją sławę, to był człowiekiem z krwi i kości. Niezwykle pracowitym, który jako student prawa po zajęciach chodzi do profesora śpiewu uczyć się śpiewu, kształcić głos.

Podobna była kariera Mieczysława Fogga, innego z twoich bohaterów.  

– On pracował na kolei, gdzie był księgowym i spedytorem. Raz zresztą o mało go nie wylano z roboty, bo pomylił pociągi, i wysłał wagony nie tam gdzie trzeba. A poza tym miał spory dystans do siebie i pokorę, może właśnie dlatego, że – jak Kiepura – dochodził do sukcesu długo i ciężką pracą.

Grzegorz Kalinowski i Przemysław Poznański podczas spotkania autorskiego w Faktycznym Domu Kultury, 28 listopada 2019, fot. Klaudia Kieliszczyk/zupelnieinnaopowiesc.com

Twoje powieści rozgrywają się rok po roku – „Pogromca grzeszników” to rok 1930, „Śledztwo ostatniej szansy” 1931, a „Śmierć z ogłoszenia” 1932. Niektórzy autorzy kryminałów retro wybierają ciekawe wydarzenia z historii i w nich umieszczają bohaterów, niekoniecznie rok po roku, niekoniecznie chronologicznie. Ty nie robisz takich skoków, co oznacza, że musisz co roku znaleźć autentyczne wydarzenie na tyle ciekawe, by mogło nieść powieść.

– Gdy tworzyłem ramy czasowe do „Śmierci z ogłoszenia”, z fascynacją oglądałem zdjęcia, pokazujące Pole Mokotowskie i nieprzebrany tłum ludzi, który wita największych bohaterów, jakich miała w tym czasie Polska, czyli Żwirkę i Wigurę. Oni akurat wygrali z Niemcami – w Berlinie polski samolot doleciał najszybciej, najwyżej, najlepiej, najprecyzyjniej. Więc bez mała pół Warszawy wyszło im na spotkanie, powodując tym zresztą kompletny chaos komunikacyjny w mieście. Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby tego nie pokazać. Potem, konstruując książkę, pomyślałem, że skoro powiedziało się A, trzeba powiedzieć B, a potem C. Żwirko i Wigura dziesięć dni później zginęli. A chwilę potem cała Warszawa żyła ich pogrzebem. I wtedy na ulice wyszło jeszcze więcej ludzi, niż wcześniej zjawiło się na Polu Mokotowskim. Pomyślałem, że warto tę historie zacząć od ich tryumfu, a zakończyć pogrzebem, w środek dając fabułę, pełną przygód Kornela Strasburgera i jego kolegów.

Fabułę zaczynasz jednak w Warszawie, w 1664 roku – od pokazania jak sztuka i życie mogą się przeplatać, gdy podczas pewnego przedstawienia dochodzi do samosądu na… aktorach.

– Bo właśnie o tym postanowiłem napisać kryminał. Od początku szukałem sytuacji, które pokazują jak dochodzi do przenikania się życia realnego i sztuki. Nie jest to może „Purpurowa róża z Kairu”, ani Księga IX „Tytusa, Romka i A’Tomka”, gdzie bohaterowie wskakują do westernu, czy „Ucieczka z kina „Wolność”. Jednak te światy i tak się u mnie przenikają, bo niektóre osoby tracą poczucie tego, co jest światem realnym, a co jest filmem, co jest fikcją. Zastanawiając się nad tym przypomniałem sobie o XVII-wiecznym przedstawieniu w Warszawie, w czasie którego żołnierze królewscy tak bardzo podniecili się wydarzeniami na scenie, że zaczęli strzelać z łuku do aktora grającego niemieckiego cesarza i go zabili. Opisał to wszystko Jan Chryzostom Pasek w „Pamiętnikach”, bo był owych wydarzeń naocznym świadkiem, a nawet jednym z podejrzanych. 

A jak się rodziła właściwa fabuła? Zaczynasz ją w 1931 roku od morderstwa w kolejce podmiejskiej.

– Chyba zaczęło się właśnie od tego, że postanowiłem „zamordować” kogoś w kolejce EKD. Wyobraziłem sobie jak pasażerowie obecnej WKD, spadkobierczyni EKD czytają moją powieść, w której ktoś dokonuje zabójstwa na wysokości ówczesnej stacji Stadion, która znajdowała się tam, gdzie jest Fort Szczęśliwice, bo tam planowano zbudować przed wojną Stadion Narodowy.  

Znów udowadniasz, że doskonale znasz przedwojenną Warszawę. Dlaczego więc z niej coraz częściej uciekasz? Tym razem m.in. do Lwowa.

– Uciekam z ciekawości, w końcu po to się wyjeżdża z miasta. Postanowiłem zwiedzić przedwojenny Lwów, a tak naprawdę przejechać przez to miasto, żeby zobaczyć Truskawiec, czyli miejscowość, która mnie fascynuje, bo było to jedno z najbardziej dostojnych miejsc w Rzeczypospolitej. Jeździło się tam do wód, grywała orkiestra Golda i Petersburskiego, najlepsza w Polsce. I chciałem „zwiedzić” z bohaterami jeszcze dwa inne szczególne miasta, czyli Borysław, gdzie wydobywano ropę naftową i Drohobycz, czyli miasto, w którym mieszkał Bruno Schultz. To trzy zupełnie inne, przedwojenne, kosmosy.

Wziąłeś też bohaterów do Bukaresztu. Kiedyś rozmawialiśmy o tym, że nie da się zwiedzić przedwojennej Warszawy, bo jej w zasadzie w ogóle nie ma. A jak to jest z tymi miejscowościami, o których piszesz w „Śmierci z ogłoszenia”?

– Bukareszt zwiedziłem dokładnie tak jak panowie Jung i Stolarczyk z mojej powieści, czyli na chwilę wysiadłem z pociągu i zaraz z powrotem wsiadłem. Wielkiego dokumentowania nie było, ale i nie było ono konieczne. We Lwowie jeszcze nie byłem, ale opisałem w powieści lokale, których i tak bym nie mógł odwiedzić, bo już nie istnieją. Podobnie nie ma już tego Borysławia, który jest u mnie opisany, czyli miasta zalanego ropą, z lasem wież szybów wiertniczych.

Pisanie powieści historycznych to jednak najczęściej rekonstruowanie scenografii na podstawie fotografii, opisów, pamiętników. Znalazłem choćby wzmiankę, że w restauracji „Atlas” we Lwowie pojawiała się postać pewnego literata – ten człowiek spokojnie pił sobie tam wódeczkę czy piwo, ale raz na jakiś czas do środka wpadał jego wydawca i darł się na niego, że właśnie składają gazetę i że on musi skończyć felieton. Jak tylko o tym przeczytałem, to pomyślałem, że fajnie by było, gdy by moi policjanci weszli właśnie do tego lokalu w tym konkretnym momencie i byli świadkami tej sprzeczki wydawcy z literatem.

Grzegorz Kalinowski, fot. Klaudia Kieliszczyk/zupelnieinnaopowiesc.com

Co tom to nowe miejsca, ale i ewoluujący bohater główny. Kornel Strasburger się zmienia. W „Śmierci frajerom”, gdzie był postacią epizodyczną, dał się poznać głównie jako dowcipniś. Raz lepszy, raz gorszy, ale zawsze wnoszący uśmiech na karty powieści. Podobnie było jeszcze w powieściach „Pogromca grzeszników” i „Śledztwo ostatniej szansy”. W „Śmierci z ogłoszenia” żarty się go jakoś nie trzymają. Poza tym teraz pracuje w sekcji specjalnej Komendy Głównej i rzeczywiście woli skupiać się bardziej na pracy, niż na podtrzymywaniu famy, dzięki której swego czasu zyskał ksywę Dodek.

– Formalnie pracuje w Archiwum. Dziś jedną z najbardziej prestiżowych jednostek śledczych w Policji jest Archiwum X. Przed wojną takiego wydziału nie było, ale wymyśliłem sobie, że mógł być, tylko dobrze utajniony. Strasburger i jego ludzie zajmują się przeglądaniem starych spraw, które są w archiwach i zastanawiają się jakie błędy popełnili ich poprzednicy. To w pewien sposób kontynuacja kariery Strasburgera ze „Śledztwa ostatniej szansy”, gdzie rzucono go do współpracy z wywiadem, bo tam zajmował się sprawą, która z kolei formalnie nie istnieje. I wybrnął z niej zwycięsko. Tak oto z każdą kolejną rozwiązaną sprawą Strasburger awansuje, zwiększa się jego odpowiedzialność, nie jest już takim szczypiorkiem jak na początku, lecz staje się dowódcą, kierownikiem sekcji specjalnej. To wpływa na jego zachowanie.

Planowałeś od początku taki rozwój tej postaci? Czy raczej – o czym mówi wielu pisarzy – bohater wymusił na tobie zmiany?

– Grzegorz Kapla mówi: „bohater mnie prowadzi”.  Mnie też bohaterowie prowadzą i okazuje się, że coś, co sobie zamyśliłem, rozpisałem na drabince, oni każą mi zmienić. Okazuje się, że może na samym początku za mało o nich wiedziałem.

A dlaczego w ogóle postanowiłeś dać Strasburgerowi główną rolę, chowając na dalszym planie dotychczasową postać pierwszoplanową, czyli Heńka Wcisłę vel Henry’ego Hassa?

– Wszystko przez alfons pogrom. Przeczytałem o tym wydarzeniu z 1905 roku, ale nie byłem w stanie tego nijak wsadzić do historii o Heńku. A poza tym miałem ochotę napisać kryminał retro, bo seria „Śmierć frajerom” to raczej sensacja. Zbudowałem więc wokół alfons pogromu fabułę, intrygę i do książki pod tytułem „Pogromca grzeszników” zatrudniłem policjanta Kornela Strasburgera, bardziej naturalnego bohatera dla kryminału. Druga książka powstała, bo bardzo chciałem umieścić wątek menonitów, których Strasburger jest potomkiem, ale w pierwszym tomie się nie dało. A skoro już były dwie książki, to postanowiłem napisać trzecią, bo już od czasów Sienkiewicza trylogia lepiej się kojarzy (śmiech). I tak właśnie ten kontrakt ze Strasburgerem wyszedł aż na trzy „filmy” – trzymając się terminologii z najnowszej powieści.

Zostawmy na chwilę policjantów i zajmijmy się antagonistą. To bardzo ciekawa postać, bo łapiemy się na tym, że choć nie popieramy jego metod, to przecież w sumie się z nim zgadzamy, że wręcz go lubimy. Jak zabierasz się do tworzenia antagonistów?

– Gdy zaczynałem pisać, miałem trzech potencjalnych kandydatów na morderców, potem doszedł czwarty, jak się okazało ten właściwy. Wszyscy oni mieli logiczne powody, by dokonać zabójstwa w świecie teatru, kina, czyli tam, gdzie morduje się z zemsty. W końcu pojawia się u mnie pan Weinberg, który ma nazwisko dość podobne do autentycznej postaci z dzisiejszego Hollywood, dodam tylko, że jest to u mnie producent, obsadzający w filmie ładne aktorki.

A zatem motywem może być zemsta za niegodziwości, których się ten człowiek dopuścił. Mogą też za zbrodnią w takim środowisku stać sprawy biznesowe, nieprawdopodobne szwindle, jakie wtedy robiono, ze spaleniem scenografii przedstawiającej zamek krzyżacki w Malborku, by uzyskać odszkodowanie. Kolejny motyw to zazdrość, chęć przebicia się.

Krok po kroku jednak eliminowałem te motywy, aż doszedłem do tego, kto mógł stać za zabójstwami. Wszystkie te potencjalne kandydatury były jednak przede wszystkim postaciami z krwi i kości, które na co dzień rzeczywiście sprawdzają się w swoich zawodach. Zabijanie nie jest ich główną profesją.

Kiedyś wspominałeś w rozmowie ze mną, że twoje pisanie zaczęło się od pomysłu na serial. Nic z tego nie wyszło, ale twoje najnowsze powieści są budowane w bardzo filmowy, serialowy sposób. W Śmierci z ogłoszenia” zaczynasz w ogóle od sprawy, która jest swoistym pilotem – nie ma wiele wspólnego z akcją główną, za to pokazuje możliwości Strasburgera i jego zespołu.

– Prawdę mówiąc pisząc pierwszy tom ze Strasburgerem, „Pogromcę grzeszników”, miałem cichą nadzieję, że może byłby to materiał na serial. W Przypadku „Śmierci z ogłoszenia” technicznie byłby to trudne. Gdyby usłyszał cię teraz Zygmunt Kałużyński, pewnie by powiedział „Pan ma racje, ale się z panem całkowicie nie zgadzam”. Bo wyobraź sobie serial kręcony w Polsce, który rozgrywa się w XVII wieku, w 1932 w Warszawie, w kilku dzielnicach, a dodatkowo w przedwojennym Bukareszcie, Lwowie, Borysławiu, Truskawcu, Drohobyczu, Krynicy i jeszcze na peronie w Krakowie. Pewnie ów peron w Krakowie jest z tego wszystkiego do zrobienia w polskim kinie (śmiech).

Grzegorz Kalinowski, fot. Rafał Meszka dla zupelniennaopowiesc.com

Ja sobie taki serial jednak wyobrażam. Może nadejdzie czas na niego teraz, gdy seria ze Strasburgerem stała się zamkniętą całością. No i właśnie: co teraz stanie się z tym bohaterem?

– Na razie mam na niego inne plany: będzie występował w epizodach u Heńka Wcisły, bo planuję czwarty tom „Śmierci frajerom”. Role znowu się odwrócą: Wcisło przez trzy książki występował u Strasburgera w epizodach, teraz wraca na pierwszy plan. Nie mówię, że Kornel nie zagra jeszcze pierwszoplanowej roli, ale na razie muszę spłacić dług wobec czytelników „Śmierci frajerom”. Nie po to Heniek Wcisło wypijał morze alkoholu w Hiszpanii, i po pijaku wygrał w karty ziemię pod Marbellą, żeby tam nigdy nie pojechać.

Ale czy to znaczy, że kryminał retro ci się znudził? Jak mówiliśmy, powieści o Heńku to jednak powieści bardziej sensacyjne, niż kryminalne.

– Aczkolwiek nadal nie wiadomo, kto zabił jego matkę. Ale to prawda: mam kryminał na warsztacie, ale współczesny. Natomiast są sprawy, których nie jestem w stanie pokazać poprzez kryminał. Ta ziemia pod Marbellą nie pojawia się przecież przypadkowo. Wcisło musiał ją wygrać, bo zawsze bardzo mnie interesował temat hiszpańskiej wojny domowej. A jak się  dowiedziałem, jak II RP handlowała bronią z Hiszpanią za plecami całej Europy, bo obowiązywało embargo, to pomyślałem, że muszę to opisać. A skoro nie ma tu prawie nic z kryminału, za to jest sensacja, szpiegostwo i akcja, to i musi być Henryk Wcisło.

Rozmawiał Przemysław Poznański

*Grzegorz Kalinowski studiował historię na UW, nauczyciel i dziennikarz, reżyser filmów dokumentalnych. Był korespondentem na wojnie w dawnej Jugosławii, zrealizował teledysk Brygady Kryzys oraz komentował finały piłkarskiej Ligi Mistrzów i Pucharu Polski. Autor cyklu powieściowego „Śmierć frajerom” oraz powieści „Pogromca grzeszników”, „Śledztwo ostatniej szansy” i „Śmierć z ogłoszenia”, a także współczesnych kryminałów „Gra w Oczko” i „Załoga” (premiera 2020).

%d bloggers like this: