Dziwny to czas, kiedy większość populacji na planecie Ziemia świętuje swoje własne przemijanie – pisze w kolejnym felietonie z cyklu #przerwanysenkornagi Dawid Kornaga.
Ja wiem, że są wrażliwe pieski. Kotki i chomiczki. Plus króliczki. Na pewno też myszki oraz inne wydelikacone ssaki, tkliwe płazy, wyczulone gady. Szczególnie gady; trawiące świeżo co połkniętego pisklaczka pytony czy boa, chowane po mieszkaniach przez przeróżnych oryginałów, którym cztery ściany pomyliły się z progresywnym ogrodem zoologicznym.
Ja wiem, że są sensytywne stworzenia, łącznie z biednymi, upośledzonymi dziećmi, które nie mogą znieść hałasu, bo zaraz duchota gości im w gardle i śmierć hasa na horyzoncie (uwaga ta naprawdę bez funeralnej ironii typu Zakład Pogrzebowy A.S. Bytom); żaden nebulizator nie pomoże, żadne zatyczki do uszu czy uspakajające kołysanki.
Ja wiem, że są ludzie, którzy tego dnia najchętniej by zniknęli, wymazali się z przynależności do swojego gatunku, zapominając o wszelkich benefitach, z których od lat korzystają, udając skromnisi, proekologicznie nastawionych obywateli, zielonych, czerwonych, przede wszystkim — niezmiernie przyzwoitych. Nie skrzywdzą muchy, nawet tse-tse, zakażą fajerwerków, toastów, domówek. Jednocześnie kombinują przy PIT-ach, nie zwracają w terminie długów, lub wcale, nie dziękują za przysługę, gdyż się im należy, spóźniają się tam, gdzie spóźnić się nie należy… Ja wiem, że są różni i przeróżni, którzy mówią temu dniu „NIE”, sami nie będąc idealni.
Ale co robić, sylwester jest raz w roku. Towarzyszące mu sztuczne ognie również. Psy wyją, szczekają, toczą pianę. Nawet najbardziej harde dogi, te Überpsy, tego dnia kulą pod siebie ogony. Koty wklejają się w sofy, łóżka, wszelkie wyściółki; sierści im przybywa jak wody w rzece przed wylaniem. Miauczą sekwencyjnie w ramach wielkiej niewiadomej, co budzi ogólny niepokój domowników. Konsekwentnie syczą do wyimaginowanych przeciwników. Inne „żywe pluszaki” jak chomiczki piszczą w swoich klatkach. Króliczki wtulają się w siebie. Myszki zakopują się w trocinach.
Dziwny to czas, kiedy większość populacji na planecie Ziemia świętuje swoje własne przemijanie. Z czego tu się cieszyć, pytają sceptycy, z własnego przybliżania się do śmierci? Kiedy masz dwanaście lat, masz to gdzieś. Kiedy masz dwadzieścia dwa, masz to nadal gdzieś; rozglądasz się za imprezą, która uwiarygodni to twoje gdzieś. Kiedy masz trzydzieści dwa, już tak nie brykasz przy odpalaniu szampana, więcej gadasz, pouczasz, dywagujesz. Jesz i śmiało się upijasz czy co tam innego preferujesz, jeśli zależy ci na szybkim eskapizmie. Kiedy masz czterdzieści dwa, udajesz, że ani cię to cieszy, ani grzeje, ale dobra, świętujemy ten, niestety, nowy rok! Więc się bawisz. Nie chce ci się długo gadać, wolisz przejście do konkretów, z tańca do kielicha i z powrotem. Kiedy masz pięćdziesiąt dwa, niby w tym uczestniczysz, jednak duchem będąc zupełnie gdzie indziej, wznosisz swoje własne, egzotyczne toasty, drżąc, czy twoja wątroba podoła kolejnym godzinom podczas tego niby szczególnego dnia. Kiedy masz sześćdziesiąt dwa, w tym momencie kończysz czytać ten tekst, mówiąc:
— Odczep się, panie!
Jak widać, każdy ma takiego sylwestra, na jakiego zasłużył. Szeroki temat. Wspomnienia, pamiętniki, zadziorne fabuły, a jednak wbrew pozorom wcale nie tak wiele dzieł literackich rozgrywa się w tym czasie. Święta, dzięki i religii, i walczącemu ateizmowi, wyrobiły sobie lepszy PR. Nowy Rok, jego wigilia, niekoniecznie. Niby szaleństwo. Niby największa impreza w mijającym i nadchodzącym roku. Niby najdrożej. Najlepiej. Najoryginalniej. I często najsmutniej.
Dlatego choć staram się ze wszystkich sił jako tako „cieszyć się” w sylwestra, słabo mi to wychodzi. Jak naziolowi, który z trudem nazywa „czarnucha” Murzynem. Jak PiS-owcom, którzy mówią demokracja, a myślą dyktatura. Jeden głupi, drudzy jeszcze głupsi, a ja wcale nie mądrzejszy. Z sylwestrem zawsze miałem albo pod górkę, albo z górki. Rzadko pośrodku. Może przez to, że nigdy jakoś nie potrafiłem go szczerze świętować. Robić dobrą minę do złej gry. Niby fajnie, niby upojnie, a jednak coś gdzieś tam bokami niekoniecznie. Niech każdy z was zrobi rachunek sylwestrowy, przypominając sobie udane i nieudane sylwestry. Jeśli wyjdzie mu z plusem na te udane, to szczerze gratuluję. Ja należę do nieuleczalnych przypadków, kiedy to nigdy nie było, jak miało być. Ale czy miało prawo być? Wątpię, bo jestem. Sylwestrowa sinusoida, podsumowałbym dzisiaj, w ostatni dzień 2019.
Mój pierwszy prawdziwy sylwester, taki z przytupem, przeżyłem dopiero po osiemnastce. Kiedy tylko skończyłem przepisowy wiek kwalifikujący mnie do bycia dorosłym, z czynnym prawem wyborczym, z dnia na dzień zapisałem się do partii politycznej, wtedy SdRP. Innego wyboru nie było, dokoła prychała i cuchnęła strasznymi gazami prawicowa mieszanka pazernych klerykałów. Żeby nie było, miałem gdzieś pogrobowców komuny, nie trawię PRL-u jako takiego, to smutny rozdział w historii naszego kraju, było, jak było, myślę, że nikt przy zdrowych zmysłach, kto ma teraz trzydzieści lat, nie chciałby, żeby jego najlepsze lata przypadały na taką szarzyznę i beznadzieję. Dzisiaj peerelowskie kartki na jakiekolwiek jedzenie nazywa się dowcipnie na stand-upowej scenie voucherami. Pomyślcie, jaką beznadzieją było państwo, niezdolne, by zapewnić swoim obywatelom minimum żywności pomimo propagandy sukcesu, jak to buduje lepszą przyszłość. Dziś ich mentalni pogrobowcy, obecnie u steru rządów, roją sobie nowy raj w katolicko-narodowej enklawie, co nieuchronnie skończy się tylko naszą kompromitacją i niepotrzebną, lecz słuszną zemstą na tych popaprańcach.
Dobrze, że po ’89 stało się to, co się stało, szkoda, że teraz ludzie o mentalności bolszewików i komuchów, których rzekomo zwalczają, rozwalają Polskę każdego dnia swoich antywolnościowych rządów. Natomiast w tamtych latach pierwszej dekady lat 90., młodziutki i nieopierzony, szukałem przyjaciół do mnie podobnych, wyczuwających, że rosnące wpływy Kościoła katolickiego przyniosą nam więcej szkody niż pożytku. Jak się okazało po prawie trzech dekadach, nie tylko ja miałem rację. Wciągnąłem do partii kilku bystrych kolegów. Robiło się poważnie. My, młodzi gniewni, którzy ani myśleli klepać zdrowasiek do pierwszych pomników ówczesnego papieża Polaka, nie mówiąc już o całej plejadzie z mitologii chrześcijańskiej. I przyszedł sylwester. Okazało się, że mogliśmy zrobić imprezę w domku należącym do jednego z działaczy. Więc zrobiliśmy. A co! Przyszły koleżanki, które także uważały, że serce nie bez słuszności jest po lewej stronie, a najlepiej pod fajną piersią. Było naprawdę miło, naiwnie, lecz szczerze. Minione dni, minione noce, a pośród nich pierwszy prawdziwy sylwester, wyjątkowo udany. Choć jeszcze wtedy byłem abstynentem. Tu by się przydał autoironiczny emotikon, niestety, nie tym razem. Gdyż, czego mi trochę szkoda, polityką dziergana przyjaźń nie przetrwała próby czasu. Po maturze każdy z nas poszedł w swoją stronę, ja rok później zrezygnowałem z członkostwa w partii, nie mnie pisana była rola aktywisty politycznego związanego z konkretnym ugrupowaniem.
Potem, na studiach zawsze jakoś sylwester odbywał się po kątach. Nieistotny, zważywszy na ogrom innych, konkurencyjnych imprez. Młodość nadal pulsowała w żyłach, żyły śmiało toczyły jeszcze kipiącą krew, skorą do przelewania się dla szaleństw młodzieńczych, spraw małych i dużych, chwil żarłocznie intensywnych i chwil monotonnie rozleniwionych.
Nie miejsce tu na wyliczankę kolejnych imprez. Jednak, jak powyżej, sylwester zdarza się raz do roku. Jest przewidywalny w swoim przebiegu jak scenariuszowe zagrywki, że mniej więcej w dwudziestej minucie musi nastąpić jakiś twist, przełom, cokolwiek, co pchnie akcję dalej. Zauważyłem, że choć im więcej lat mam na liczniku, a sylwester z większą pompą obchodzę, to wcale nie bywa on lepszy od tych z założenia skromnych. Czy wspanialszy od sylwestrów samotnych lub kolektywnych, sylwestrów w domu, na mieście, w terenie, sylwestrów wyjazdowych, sylwestrów w Pradze, Berlinie oraz innych destynacji na wyciągu karty płatniczej. Zliczyć ich teraz nie potrafię, jakbym był 99-letnim starcem, nadal niestety żywotnym i rave’owo nastawionym do życia.
Zwyczajnie więc sylwester z biegiem kolejnych sylwestrów spowszechniał.
Aż wydarzył się sławetny 2005/06. Nowe, docelowe mieszkanie. Do tego pogróżki — że zorganizujemy taką fetę, że psy okoliczne porobią pod siebie z wrażenia — z upływem kolejnych miesięcy stawały się coraz bardziej konkretne. Mieszkanie liczy siedemdziesiąt metrów kwadratowych. Do tego dosyć spora loggia, ale jej się nie wliczało, o naiwności, w przestrzeń do imprezy. Po skompletowaniu listy gości (50 sztuk) na początku grudnia, można było spokojnie oczekiwać nadejścia nowego roku. Zakupy w toku, lista zamknięta. A gdzież tam. Nagle pytania, „A nie mogłaby dołączyć do nas moja kuzynka?” Jasne, odpowiedziałem. „Tylko że kuzynka to by przyszła jeszcze ze swoim świeżo poślubionym mężem. I jego siostrą, biedaczka właśnie się rozstała z długoletnim narzeczonym, nie ma się gdzie podziać, co ty na to?” No dobra, ale wystarczy więcej. Kolejne zapytania na dwa dni przed, „A mogę jeszcze z moją byłą, ona teraz taka samotna?” I tak dalej, i tak dalej. Nasza dobra wola została wystawiona na wielką próbę. W końcu stawiło się ponad 70 osób! Niby metr kwadratowy na osobę, ale przepraszam, część zajmują meble, sofy, łóżka, stoły, krzesła. Powstał więc niewyobrażalny ścisk. Drzwi na balkon otwarte, inaczej powstałyby korki między korytarzem a pokojami. Kolejka do toalety, wtedy jeszcze jednej, można by pobierać kasę za skorzystanie. Ilość jedzenia i alkoholu uczciwie wielka, wystarczyłoby na fakultatywnie wesele na drugi dzień. Tego roku zima śniegiem hojnie posypała. Przed północą powstał pomysł (usilnie lansowany przez niżej podpisanego), by jednak nie strzelać korkami od szampana w mieszkaniu. To mogłoby naruszyć sufit! Na chodnik przy bloku wyszła prawdziwa demonstracja imprezowiczów. Było fotogenicznie. Było wesoło. Życzeń co niemiara. Następnie tłum powrócił na sylwestrową domówkę. I bawił do piątej nad ranem. Co najmniej… Potem przez dwa dni sprzątaliśmy po jego dokazywaniach, a przecież wszyscy należeli do kulturalnych, wykształconych ludzi…
Pozostały jakieś zapomniane ubrania, po które nikt się nie zgłosił pomimo próśb o ich niezwłoczne odebranie. Do dnia dzisiejszego! Oddałem je do kontenera PCK. Nic dziwnego, działo się, że co najmniej nowelę można o tym napisać. Jeden wyszedł w skarpetkach, wsiadł do windy, pojechał na ostatnie piętro, gdzie przespał parę godzin. Szukano go, były podejrzenia, że spektakularnie popełnił samobójstwo. Niestety, Zakładzie Pogrzebowy A.S. Bytom, twój tweet zabrzmiałby: Wrócił do żywych, wciąż lekko martwy.
Z kolei drugiego szansonistę trzeba było cucić w wannie, tak przesadził z procentami. Przestał kontaktować jak niejeden typ o osobowości Macierewicza. Trzeci zgubił klucze do mieszkania, które, jak się potem okazało, wpadły mu do prawego buta i tak przeszedł, stopą uciskając metal, i nic dzięki wódzie nie czując, porządny kilometr do swojego domu. Można wymienić jeszcze kilka atrakcyjnych fabularnie incydentów, ale niech pozostaną tajemnicą, żeby nie było, że plotkarz ze mnie. Wykorzystam je przy innej okazji, chytrze kamuflując bohaterów tych epickich wpadek.
A teraz kolejny sylwester… Gdzie jestem? Może to właśnie Północ. Zapadająca w pamięci jak ceny wódki w szwedzkim monopolowym?
W ramach rewitalizacji biologicznej, by nie zawstydzać północnego nieba i jego gwiazd swoim zmęczonym obliczem, zmierzam do łazienki. Wyjmuję z kosmetyczki krem przeciwzmarszczkowy. Patrzę na niego krzywo. Wiem, że nie zatrzyma ani starzenia, tym bardziej nadejścia nowego roku. Co z tego, że posmaruję nim twarz, wklepię w miejsca wrażliwe, podatne na upływ czasu jak alkoholik na półkę z destylatami, no właśnie, nie tylko w szwedzkim monopolowym. Nie zatrzymasz przemijania, rzecze mój wewnętrzny pesymista. Pocieszam się, że miliony kobiet na tej planecie, które w pewnym momencie zaczynają zatajać datę urodzenia w social mediach, przechodzą przez to jeszcze gorzej. A szkoda. Nie lepiej, dziewczyny, wcale się z tym nie ukrywać? Przecież jak ktoś się uprze, to i tak dotrze do twojego PESEL-u. Co chcesz zataić? Licznik przemijania? Nie bądź taka przewidywalna jak częstochowskie rymy. Wyluzuj, zredaguj profil, pokaż z dumą, że masz tyle i tyle lat, i ci z tym do twarzy. Wybierz się na sylwestra i daj się ponieść. Pamiętaj, to twoja prywatna Golgota. Twój przywilej, że wybierasz jej ostateczną wersję. Tymczasem do siego roku! I udanego sylwestra. Uśmiechnij się, poczujesz się znacznie lepiej, kiedy pomyślisz, że to jednak nie ty, tylko ktoś inny dźwiga krzyż #przerwanysenkornagi